Ministerstwo przemeblowało listę lektur. I się ruszyliśmy. Ishbel Szatrawska postawiła pytania między innymi o skandaliczne przemilczenie kobiet, ale także o nieobecność współczesnego dramatu. Zgadzam się z nią, że do teatru bardziej przekonają młodych utwory z bliższego im świata, pisane bliższym im językiem i związane z problemami, którymi oni dziś żyją, niż kanoniczne dzieła sprzed stuleci. Zwrócę jednak, przy okazji tej dyskusji, uwagę na nieco inną, ogólniejszą kwestię.
Niestety: uczymy nie literatury, a historii literatury. Uczymy nie żywej historii, a historii zamkniętej, spiżowej, upomnikowionej. Uczymy lekturowego posłuszeństwa: „tak było i koniec”. Przedkładamy diachronię nad synchronię, myślenie według chronologii, sunące stulecie za stuleciem, nurt za nurtem, nad myślenie według zagadnień, tematów, powinowactw. Czy od historii literatury nie ważniejsze byłyby jej mapy, na których utwory by ze sobą sąsiadowały, rozmawiając ponad podziałami na nurty i epoki? Zamiast nudnego, bo nieuchronnego pochodu dziejów, w którym utwory łączą się w relacji „przed i po”, a tylko miejscami „ponieważ”, mielibyśmy synchroniczny, inicjowany zgodnie z naszymi zainteresowaniami i wyzwaniami naszego świata, dialog między utworami.
Tak zresztą aranżowane są ekspozycje w wielu muzeach sztuki. W londyńskiej Tate Modern nie wędrujemy epokami, od, powiedzmy, kubizmu przez pop art po sztukę wideo. Sale zaaranżowane są tematycznie: „Środowisko, materia, krajobraz”, „Martwa natura i przedmioty”, „Pamięć i historia”, „Akty, ciało, działanie”. Wyobraźmy sobie: Picasso wisi w sąsiedztwie Sarah Lucas, Duchamp obok Louise Bourgeois, Matisse obok Pollocka – to jak zaproszenie do przygody.
Wędrówka chronologiczna po literaturze, narzucając ciąg „przed-po”, odbiera młodym inicjatywę w dostrzeganiu związków, różnic, paraleli. Jest też, jak historia, przypadkowa, bo (przytoczę przykład z mojej, anglistycznej działki) czy po poetach metafizycznych XVII wieku rzeczywiście najsensowniej jest czytać Raj utracony Johna Miltona, tylko dlatego, że powstał po wierszach Johna Donne’a? Czy nie rozsądniej byłoby po poezji Donne’a przeczytać wiersze Eliota, mimo że dzielą ich prawie trzy stulecia?
Kiedy zaczynałem pracować na łódzkiej anglistyce, równo czterdzieści lat temu, uczyliśmy literatury gatunkami: kurs poezji, potem dramatu, wreszcie powieści. Miało to sens. W tamtej epoce centralnego planowania i centralnego nadzoru, akurat programy nauczania akademickiego scentralizowane być nie musiały. Dlatego też mogłem zaproponować, by studentom pierwszego roku zaoszczędzić zimnego prysznica w postaci tekstów językowo i kulturowo im obcych; by zaczynali swoje spotkania z literaturą nie od poezji średniowiecznej, a współczesnej. I to się sprawdzało, bliższa im była poezja Sylvii Plath, Tony’ego Harrisona czy liverpoolczyków, niż anglosaksoński epos, którego dawność była często barierą nie do pokonania, a do którego można było wrócić na dalszych latach studiów. Potem jednak przyszli spece od urawniłowki, z suwmiarką i liczydłem w ręku, z modułami, punktami, kodami, i literatura poszła na trawkę. Wróciliśmy do prowadzonego chronologicznie kursu, studenci odpadli od literatury (oczywiście, nie wszyscy, ale proces jest widoczny).
Chronologiczne nauczanie literatury jest jednostronnym przekazem, a nie dialogiem. Nie prowadzi do wspólnego tworzenia i poszukiwania znaczeń. Uczy pasywności, zniechęca do samodzielnych lektur, zamienia literaturę w obiekt muzealny. Tymczasem dramat antyczny można czytać w przekładzie Olgi Śmiechowicz Olga Śmiechowicz, wiążącej komedię Arystofanesa z językiem strajku kobiet, a „Pieśń świętojańską o sobótce” można poznawać w zestawie z rapującymi wersjami Krzysztofa Bartnickiego Krzysztof Bartnicki. Wyjście poza chronologię, związanie dawnych tekstów z tekstami współczesnymi, a przede wszystkim docenienie współcześnie powstających powieści, wierszy, dramatów, daje szansę na to, by „literatura w szkole” przestała być pośmiewiskiem.