Józef Mackiewicz – wolnomyśliciel fundamentalista
Wyobraźmy sobie program komputerowy działający w następujący sposób: wprowadza się do niego wszystkie słowa, zdania, dzieła jakie napisała dana osoba, a on – na ich podstawie, w kluczu jakiegoś niezwykle zmyślnego algorytmu – miałby za zadanie określić światopogląd takiego człowieka trzema słowami. Z kilkudziesięciu tomów – jedna linijka. Wiele milionów słów sprowadzone do trzech pojęć. Jeśli powstanie kiedyś taki program, to Józef Mackiewicz zostanie najprawdopodobniej określony jako kolejno: demokrata, liberał i internacjonalista.
tanie się tak jednak pod jednym warunkiem – jeśli zdolnemu programiście uda się napisać powyższy algorytm w ten sposób, że słowa, jakie zawyrokują o charakterze i poglądach twórcy, będą się równać temu, co w rzeczywistości powinny oznaczać. A nie wykoślawionemu sensowi, w jakim zwykło się ich najczęściej używać.
Józef Mackiewicz był z pewnością szczerym demokratą. I właśnie dlatego tak trudno byłoby mu się zapewne odnaleźć w dzisiejszych, demokratycznych realiach. Nie zniósłby jazgotliwej i wszechobecnej obecności tego, co z pogardą nazywał „dominacją myśli kolektywnej”. Schlebiania najniższym gustom, podlizywania się temu, co powszechne, przy jednoczesnym i trwałym ucisku każdej niemal indywidualności. Ale podobnie odrzucały go też fałszywe, sztywne hierarchie świata, w jakim przyszło mu żyć. Jeszcze przed wybuchem II Wojny Światowej, w serii reportaży „Bunt Rojstów” nakłuwał ten postfeudalny balon swym piórem:
„Ktoś jednak wyższy rangą niż obecni już pasażerowie, tzn. podporucznik Wojska Polskiego, zamówił był miejsce i obiecał czekać na ulicy. Nie ma go. Właściciel autobusu nie ośmiela się odjechać z ulicy Dominikańskiej i posyła konduktora na poszukiwanie. Nie ma. Czekamy przed pocztą. Nie ma. Zatrzymujemy się na ulicy Orzeszkowej, a szofer radzi posłać do cukierni. Minęło dwadzieścia minut. Wreszcie z dala ukazuje się sylwetka, zdążająca krokiem urzędowym, statecznym. Nikt nie machnie ręką, nikt nie krzyknie: „Prędzej tam, do cholery!”. Tylko konduktor podbiegł, ażeby pomóc mu w niesieniu walizki. Głuche milczenie zalega pudło karoserii. Nie wypsnął się nawet żarcik, nawet szeptem wyrażona uwaga. Coś przygnębiającego jest w tym milczeniu, coś z potwornej rezygnacji, coś z wielkiej nędzy”.
Wściekłość i żal wzbiera w prozie Mackiewicza tylko wtedy, gdy cios zadany zostanie czemuś, co z całego serca kocha on i szanuje. Żółć jest przyprawą tego pisania, daniem głównym pozostaje czułość. Wielka i drobiazgowa w swoim oddaniu troska o konkretnego, żywego człowieka. Pióro Mackiewicza jest sługą ich słabości, odwagi, oddania sprawiedliwości całej złożoności sytuacji w jakiej się znaleźli. Nie waha się wytknąć podłości tam, gdzie zostaje ona wyrządzona.
W „Nie trzeba głośno mówić” opisuje przerażającą scenę „opróżniania” wileńskiego getta. Ulicą, a w zasadzie rynsztokiem, snuje się tłum zmęczonych, wynędzniałych Żydów. Kobieta z trudem niesie tobołek z – najprawdopodobniej – całym jej dobytkiem. Pewien Polak proponuje jej pomoc, po czym zarzuca sobie worek na plecy i odchodzi chodnikiem – na który Żydówce nie wolno było wejść – w przeciwną stronę. Zamierający powoli na jej ustach uśmiech wdzięczności, przechodzący w jakiś wypełniony niedowierzaniem i rozpaczą zawód jest opisem wstrząsającym bardziej od wielu „spektakularnych” rozliczeń z polskim antysemityzmem. Ta scena nie osądza, tylko rejestruje. Nie rozstrzyga, po prostu opowiada. Gdyby historia tego konkretnego człowieka miała ciąg dalszy siłą rzeczy pojawiłyby się w niej z pewnością wszystkie półcienie i szarości, z których Mackiewicz budował wszystkie swoje postaci. Ale ona jest stopklatką, nie argumentem czy dowodem w jakiejkolwiek sprawie. I właśnie jako taka mówi najwięcej.
Dzięki jasnej, obsesyjnie wręcz podkreślanej w całej jego twórczości – zarówno tej literackiej jak i publicystycznej – granicy między prawdą a kłamstwem, życiem w pierwszej i płaszczeniem się pod ciężarem drugiego, Mackiewiczowi udało się ustrzec od jakichkolwiek generalizujących założeń. Nie ma dla niego warstw lepszych i gorszych, narodów mniej lub bardziej podatnych na zło. Doświadczenie totalitaryzmu pokazało, że do kłamstwa i podłości zdolni są po równo wszyscy. I tak samo uniwersalną – choć statystycznie rzecz biorąc rzadszą – jest umiejętność wyrażenia sprzeciwu. W powieściach Mackiewicza – zwłaszcza „Drodze donikąd” – odnajdujemy nawet dalej idąca obserwację: do racjonalizowania zła, oswajania własnej uległość wobec komunistycznego kłamstwa mają zazwyczaj skłonność ludzie wykształceni, stojący wyżej w hierarchii społecznej.
Widzimy więc, że Józef Mackiewicz o tyle był demokratą, o ile pozostawał liberałem. Pogląd o istnieniu wrodzonej i niezbywalnej godności każdego człowieka był u niego zdecydowany i jednocześnie warunkowy. Człowiekiem można pozostać tylko pod warunkiem poszukiwania prawdy. Kto nie chce w niej żyć, ten stacza się w zwierzęcość. Bo tak naprawdę nie chce on żyć, tylko przetrwać, dostosować się do panujących warunków i okoliczności. Postrzegać rzeczywistość nie taką, jaka ona jest naprawdę, ale jak ją w danym momencie widzieć należy i wypada, zgodnie z aktualną mądrością etapu.
„Wiele pięknych słów poświęcono Pokojowi i Wolności, natomiast ani jednego Prawdzie. A przecież, wydaje mi się, że prawda stanowi bardziej istotną składową twórczości literackiej niż pokój. Gdyż prawda, ściślej poszukiwanie prawdy, jest tym czynnikiem, który warunkuje wolność umysłu”.
Dlatego też za jedno z przyrodzonych praw człowieka uważał Mackiewicz prawo do wątpliwości. To ono zostało odebrane obywatelom państw sowieckich. Jego brak sprawił, że życie w systemie komunistycznym było tak przerażająco, śmiertelnie nudne. Wszystko odbywało się tam według utartego schematu, mówiono i myślano „gotowymi słowami”. A jeśli nie wolno wątpić, to nie można mieć również na nic nadziei. Życie przebiega w trybie dokonanym, wszystko jest takie, jakie być powinno. To świat, który się zatrzymał, twierdząc o sobie, że jest najlepszym ze wszystkich, jakie dotąd istniały. Życie w nim zmierza donikąd. Jest tylko trwanie. A kto ma co do tego jakieś wątpliwości, temu nie dane będzie w tym świecie przetrwać.
Ale pierwiastki kolektywnego myślenia, przedkładania interesu nad prawdę, Mackiewicz dostrzegał również na emigracji. To stąd narodził się jego gwałtowny, powojenny spór z większą częścią uchodźczych środowisk. Otwarta – i obustronna – wrogość wobec Radia Wolna Europa, napięte stosunki zarówno z paryską „Kulturą”, jak i londyńskimi „Wiadomościami”. Środowiskom emigracyjnym Mackiewicz zarzucał, że utraciły one „suwerenność myślenia”. Czyli największy skarb i jedyny tak naprawdę polityczny kapitał, jaki pozostawał w posiadaniu emigrantów. Suwerenność ta polega na tym, by poglądy, stanowiska i oceny nie były powodowane i kształtowane przez z góry narzucone dogmaty. „Jeżeli bowiem – pisał Mackiewicz – jednym ze sprawdzianów suwerenności państwowej jest nieograniczone prawo wyboru własnych sojuszników, to sprawdzianem suwerenności myśli winno być nieograniczone prawo w wyborze własnych poglądów”.
Większości ośrodków emigracyjnych pisarz zarzucał postępowanie zgodnie z kanonami „polrealizmu”. Zjawiska, co do zasady podobnego do panującego w komunistycznej Polsce socrealizmu. Zarówno jedno, jak i drugie stanowisko przedkładało nad wartości uniwersalne – wolność i prawdę – dobro partykularne. Tyle, że w pierwszym przypadku był to interes Polski, w drugim – systemu komunistycznego.
Polrealizm objawiał się między innymi próbami unormowania stosunków z ZSRR, publikacjami, których autorzy twierdzili, że jedynym ich celem jest odzyskanie niepodległości i suwerenności przez Polskę, a nie pokonanie Związku Radzieckiego czy obalenie komunizmu. Mackiewicz twierdził, że podobne tezy są nie tylko objawem braku realizmu (wbrew deklaracjom tych, którzy je głosili), ale też aktem zdrady wobec pozostałych narodów, którym narzucono jarzmo komunizmu. Celem powinno być pokonanie źródła i centrum zła, a więc obalenie systemu komunistycznego. A dokonać tego można było tylko we współpracy ze wszystkimi zniewolonymi nacjami.
Pisarz pozostawał tu wierny swojej jeszcze przedwojennej, „internacjonalistycznej” idei krajowej. Twierdził on wówczas – a historia udowodniła, że miał rację – iż o przyszłości całego kontynentu zadecyduje obszar Europy środkowej. To jej niezależność chciały zmiażdżyć i zlikwidować oba totalitaryzmy, zarówno nazistowski jak i sowiecki. „Krajowcy”, tacy jak Józef Mackiewicz twierdzili, że jedynym sposobem na przetrwanie politycznej podmiotowości tego regionu jest zapewnienie mu policentryczności. Wygaszenie nacjonalistycznych namiętności przez odejście od kryterium etnicznego na rzecz historycznego, kulturowego i geograficznego. Istnienie wielu, połączonych wspólnym, geopolitycznym interesem centrów umożliwiłoby polityczną współpracę między narodami polskim, ukraińskim, litewskim i białoruskim. Było to stanowisko sprzeczne zarówno z „imperializmem” idei federacyjnej Piłsudskiego, jak i tym bardziej poglądami ferowanymi w sprawach polityki narodowościowej na kresach Rzeczpospolitej przez narodową demokrację. „Krajowcy” pozbawieni politycznego zaplecza, ponieśli porażkę. A ich klęska była warunkiem i zapowiedzią tej, którą poniosła cała Europa środkowa podczas II Wojny Światowej.
Internacjonalizm Mackiewicza wpłynął też na jego całkowicie odrębne stanowisko w kwestii związku Rosji z ideą komunistyczną. Twierdził on, że Rosjanie byli pierwszymi ofiarami bolszewizmu, który jako taki pozostawał dla ich cywilizacji i kultury pierwiastkiem całkowicie obcym. „Rzecz nie w duszy rosyjskiej, nie w tradycjach Iwana Groźnego czy Czyngis-chana, lecz w straszliwym wynalazku psychicznego łamania charakterów ludzkich, na który system bolszewicki posiada patent zastrzeżony w stosunku do wszystkich narodów bez różnicy rasy i poziomu kulturalnego”.
Demokratyzm, liberalizm i internacjonalizm myśli Józefa Mackiewicza polegały przede wszystkim na nieuleganiu zbiorowym nastrojom, przesądom i intelektualnym modom. Wszystkie te trzy terminy mogą równać się tak samo „osobności”, jak i „uniwersalności” jego myśli i twórczości. Dlatego też pozostawał i chyba wciąż pozostaje tak bardzo z boku czy wręcz na zewnątrz głównego nurtu polskiego myślenia. I z dokładnie tego samego powodu powinien wreszcie znaleźć się w jego centrum.
– Jan Maciejewski