Książka Tygodnia. „My się chyba znamy” Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego
Poczynając od roku 1990 i tomu Nenia i inne wiersze, w twórczości Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego choroba jest tematem, który wybija się na pierwszy plan. Świetnie widać to w wyborze My się chyba znamy. 111 wierszy, w którym obok stu znanych utworów znajdziemy jedenaście nowych. Tkaczyszyn-Dycki niezwykle konsekwentnie opowiada świat w stanie zagrożenia, gdzie rozprzężone zmysły mogą zwodzić na manowce, a jedynym lekiem na przypadłości psychiczne są kolejne, kanalizujące psychotyczne epizody, wiersze.
Poeta stale kręci się wokół tych samych spraw, ale wciąż inaczej ustawia akcenty, przestawia przedmioty, zawodzi siebie, przywodzi wierszom. Bohater tych wierszy jest w ciągłym akcie stawania się sobą, choć chwiejne tożsamościowe podstawy wydają się równie niepewne jak kolejne adresy, pod które będzie pukał, szukając dla siebie schronienia. W pewnym sensie jest zawieszony nad urwiskiem i musi zachowywać balans, gdyż szala przesuwająca się na korzyść jednej ze stron spowoduje runięcie w przepaść. Kosztuje go to ogrom cierpliwości, nerwowego napięcia i poświęcenia.
Tkaczyszyn-Dycki potrafi być również bardzo ironiczny i zabawny, kiedy wyprowadza nas w pole i goni w piętkę. Zostawia nas na szpitalnych korytarzach, porzuca w pokojach i nim się obejrzymy, zapada klamka. Ale bywa również niezwykle poważny. Tak należy chyba rozumieć to ciągłe zapisywanie nowych wcieleń starych zdarzeń. Ta konieczność wynika z nieustannej pracy na rzecz wiersza idealnego. Tkaczyszyn-Dycki to poeta niemożliwego, niedopuszczający do siebie możliwości, by zaprzestać forsowania beznadziejnych ograniczeń, w jakie wpisana jest ludzka egzystencja. Dziecka w nim, gdy już mówi, nie sposób zbyć frazesem, jak w wierszu IX.:
pomogę ci moja gżegżółeczko
raz jeszcze zamknę cię
w klatce mojego ojczystego
języka (niczym hniłki
i bziuczki) ale i ty
musisz mi dzisiaj pomóc
uczyń mnie uczyń poetą
poeta bowiem to ktoś
kto nam wszystkim zrobi kuku
***
U Tkaczyszyna-Dyckiego przeszłość jest stale ruchoma, wciąż na nowo przepracowywana. W tym sensie nie jest czymś, co odeszło w niebyt, jest raczej stale ożywiana przez kolejne wierszowe interpretacje, bywa bardziej nachalna niż teraźniejszość. Sporo tych wierszy jest wariacją na temat rodzinnego albumu, gdzie pod podszewką zwyczajnych zdarzeń kryją się małe dramaty, drobne zadry, resentymenty i historyczne sprzeczności, bez których obraz całości byłby zafałszowany. Tkaczyszyn-Dycki to bodaj jedyny poeta, który z powtórzeń uczynił znak firmowy swoich wiersze. Powtarzanie jest tu wewnętrzną koniecznością. Nikt we współczesnej polskiej poezji z taką determinacją nie upominał się o wiersz polski.
To wiersze, w których Tkaczyszyn-Dycki zjednuje dla poezji audytorium, opiewa jej przymioty, traktuje z największą estymą i ostrożnością, stale zdając sprawę, że tak naprawdę, rozmowa o przeszłości jest w gruncie rzeczy rozmową o poezji. To momenty ukazujące nam, z jaką siłą mogą pracować w nas i rezonować słowa, i jak wiele z nich może odmieniać nas na dobre. Poeta przywraca światu głosy poniechane, imiona wyrywa z anonimowości, dla zapomnienia szuka pamięci, dla niebycia – obecności. U autora Kochanki Norwida wiersz jest zawsze czymś czystym, dostojnym, przechowującym pamięć źródła, ćwiczeniem w stałości, domeną klarowności, wynikiem wewnętrznych pogubień, zbrukania codziennością, sumą infekcji cielesnych i grzesznych wariacji. Płody ducha i wyobraźni, bez względu na ciało, w którym pomieszkują, są zawsze nieskazitelne i przerastają człowieka – są od niego mądrzejsze i – oby – zwracają się przeciwko pogubieniu, smucie, smętkowi, zamętowi. Niech wyczerpią ich pasje, swoimi lirycznymi ciągami. Niech czerpią z ciemności, a otwierają się na światło. Poeta bowiem to ktoś, kto karmi wiersz sobą, sięga po odpady i powtórzenia, czyni podobne gesty z niesłabnącą wiarą, zakłada, że wiersz znajdzie dom w słowie, przylgnie do rzeczy i nas przetrwa.
Czytając te wiersze raz za razem w końcu dochodzi się do przekonania, że kolejne wersy powstawały w głowie poety pod naporem egzystencjalnych konieczności, jakby ich artykulacja wynikała z niemożności zepchnięcia pojawiających się fraz w czeluści głowy, a wyobraźnia podpowiada obrazy, które poza wierszem nie odnajdą swoich strat. I. Piosenka czarnoleska:
rozmowa o przeszłości (o czym
dobrze wiemy) jest przede wszystkim
rozmową o poezji której nikt
nie chce („odkąd możemy zmienić
płeć lub przynajmniej powiększyć
członka”) i w której nikt nie rozpoznaje
ani nie odnajduje swoich bliskich
mimo wybitnych osiągnięć Kochanowskiego
u nas we wsi oprócz Papiernickich
nie było wielu oczytanych
***
Psychodeliczna, repetytywna fraza Tkaczyszyna-Dyckiego to błędne koło, z którego nie sposób wypaść bez zachwytu. Bohater tych wierszy boryka się ze swoją dolą i niedolą, przemyśliwuje swoją skomplikowaną przeszłość, która jak bumerang (nieustannie) wraca do wierszy, rodzi niezasklepione dotąd blizny wspomnień. To poezja jak terapia, jak dobre lekarstwo na traumy minionego. Kręci się tu stary Ilnicki, pojawia się Ingo, szwendają „psy wyobraźni” dokarmiane smalczykiem. Cały poetycki świat przejmująco krąży meandryczną orbitą myśli Tkaczyszyna-Dyckiego. Poeta nad rodzinnym albumem dopisuje kolejne wiersze do owej mozaiki zadr i resentymentów, które wloką się za nim z przeszłości. To poezja orbitujących mroków i zderzających się konstelacji ciemnych materii. Wiersze jak drzazgi, co wchodzą pod skórę, i wiersze lekkie jak chmurka wiosenna. Wiersze jak pierwszy i ostatni oddech. Wiersze jak dzień dobry i do widzenia. Jak choćby jeden z jedenastu nowych wierszy w My się chyba znamy – CI. Piosenka o gżegżółkach:
nie dowiesz się ode mnie
czym jest przeszłość
spójrz na ptaki jeżeli chcesz
wiedzieć kim byłeś
lub kim będziesz i czytaj więcej
poezji skoro przestałeś się
modlić nie musisz jej uprawiać
od tego masz Pana Boga
który natchnął lepszych od ciebie
i nie popełnił błędu
spójrz na gżegżółki kuku kukułeczka
kuka czytaj więcej poezji
***
To poezja spraw kluczowych: samotności człowieka, którego korzenie nie puszczają pędów w żadnej ziemi, bo każda z nich chwilowa. Miłości, o której można na chwilę przestać myśleć, nieuchronności pochodzenia, przeznaczenia, wędrowania. To wersy o poczuciu zagrożenia i wzmagającej niepewności w coraz bardziej obcych horyzontach, w coraz bardziej odwykłych od empatii spojrzeniach. Poezja pokładająca w wierszu nadzieję, że może w nim znaleźć mieszkanie. Niekrygująca się z popędami ciała wydanego własnym chuciom, nieustępliwie dopatrująca się gorączki krwi, wiedzy, nauki.
Wydaje się, że świat poezji Tkaczyszyna-Dyckiego istniał od zawsze, z całym swoim skomplikowanym pochodzeniem, z inwentarzem zależności i uzależnień, z umiejętnością czytania map lokalnych i symbolicznych. Z bohaterem ocierającym się o prowincje, peregrynującym po kalendarzach i parafialnych księgach, rozdartym pomiędzy niejasnymi okolicznościami i jasnymi porywami ciała, pomiędzy oschłością ojca i szaleństwem matki, gdzieś na uboczu, poza głównymi autostradami polszczyzny, potykającym się o niegościnne progi i wpadającym na gościnne słowa, pośród żywych i umarłych, amen. LI. Piosenka o języku ojczystym:
skoro piszemy wiersze
musimy być lepsi
od innych lub gorsi
ale zawsze ciut
lepsi lub ciut gorsi
i zawsze chodzi
wyłącznie o tę ciutkę
o tę boską drobinkę
jaką jest język
ojczysty o nic więcej
- Bartosz Suwiński