Lekarz z Lampedusy

Lekarz z Lampedusy

  • Tytuł: Lekarz z Lampedusy
  • Podtytuł: Opowieść o cierpieniu i nadziei
  • Tytuł oryginału: Lacrime di sale. La mia storia quotidiana di medico di Lampedusa fra dolore e speranza
  • ISBN: 978-83-7971-615-9
  • EAN13: 9788379716159
  • Numer wydania: 1
  • Liczba stron: 168
  • Format: 14.0 x 20.5 cm
  • Okładka: Miękka
  • Autorzy:
    • Pietro Bartolo
    • Lidia Tilotta
  • Tłumacz: Krzysztof Stopa
  • Gatunek: Literatura faktu
  • Wydawca: Wydawnictwo Jedność
  • Miejsce wydania: Kielce

Pietro Bartolo jest lekarzem z Lampedusy, który od ponad dwudziestu pięciu lat pomaga migrantom. Jego historia splata się w niezwykły sposób ze wstrząsającymi historiami tych, którzy uciekając od wojen lub głodu, cudem przeżyli straszliwą podróż przez pustynię oraz niewyobrażalne akty przemocy i którzy nierzadko widzieli śmierć swoich bliskich, a mimo to nie poddają się, zdecydowani rozpocząć nowe życie w Europie.

To historia młodej Jasmin, która rodzi córeczkę, otoczona serdecznością kobiet z Lampedusy; Hassana, który przez całą drogę dźwiga na plecach sparaliżowanego brata; Fadumy, która musiała opuścić siedmioro dzieci, aby zarabiać na ich utrzymanie; Jerusalem, którą przemytnicy ograbili z beztroskiego życia; Kebrat, cudownie wyrwanej ze szponów śmierci… Ale są tu też historie tych, którzy na Lampedusę dotarli martwi, przywiezieni w okropnych zielonych workach.  Oddycham z trudem ze zmęczenia. Mdli mnie, czuję ucisk w piersiach. Nie daję już rady. Możesz do woli próbować chronić się w pancerzu, który pozwala ci iść naprzód, ale na pewno w końcu przyjdzie taki moment, w którym twoja dusza już dłużej nie wytrzyma. Jest prawie jak na wojnie. Wojnie, na którą nie masz żadnego wpływu i w której musisz walczyć z przeważającymi siłami wroga. Wojnie, która każdego dnia przynosi dziesiątki rannych. A ty nie możesz zrobić nic więcej niż tylko trwać w okopach.

Pietro Bartolo – lekarz z Lampedusy, od wielu lat kieruje na wyspie przychodnią, stoi zawsze w pierwszym szeregu tych, którzy niosą pomoc uchodźcom. Jeden z bohaterów filmu Gianfranca Rosiego „Fuocoammare. Ogień na morzu”, nagrodzonego Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie w 2016 roku.

Lidia Tilotta – dziennikarka regionalnego ośrodka włoskiej telewizji RAI.

Odbiorcy - wszyscy, którzy nie boją się skonfrontować suchych relacji medialnych z realiami opisywanymi przez człowieka codziennie przyjmującego kolejne transporty uchodźców.

Dlaczego warto sięgnąć po tę książkę - cierpienia doktora Bartolo, jego poczucie niemocy, jego złość, jego zagubienie są tak autentyczne,  że stają się naszymi – tak samo jak jego radość i zdumienie wobec niezwyciężonej siły życia - to wielki przykład odwagi i bezgranicznego zaangażowania; niezwykły manifest przeciwko obojętności tych,  którzy nie chcą zobaczyć w uchodźcy po prostu nieszczęśliwego człowieka.

Fragment recenzji:

„Kiedy stają przede mną i natrafiają na przyjazne spojrzenie, jestem już dla nich nie tylko lekarzem, który je bada, ale kotwicą ratunkową, kimś, kto może przywrócić im nadzieję na odnalezienie bliskich i połączenie rodziny (...) A mówiąc prościej, jestem jedyną osobą, której mogą opowiedzieć o swoim dramacie”.

Fragment do poczytania:

Czasami myślę, że nie dam rady, że nie wytrzymam tego rytmu, że przede wszystkim nie zniosę całego tego cierpienia, tego bólu. Wielu moich kolegów jest natomiast przekonanych, że już się do tego przyzwyczaiłem, że przeprowadzanie oględzin zwłok stało się dla mnie rutyną. Ale tak nie jest. Nie da się przywyknąć do widoku martwych dzieci, kobiet zmarłych w wyniku porodu, do którego dochodzi w trakcie morskiej katastrofy, noworodków wciąż połączonych z nimi pępowiną. Nie da się przywyknąć do potworności obcinania palca lub ucha, aby móc zdobyć DNA i nadać imię, tożsamość martwemu ciału, tak by nie pozostało tylko numerem. Ilekroć otwierasz zielony worek, masz wrażenie, jakby to był pierwszy raz. Bo w każdym ciele znajdujesz ślady, które opowiadają ci o tragedii bardzo długiej podróży. Często uważa się, że dla uchodźców największą trudnością jest samo przeprawienie się przez morze. A to jest tylko ostatni etap. Długimi godzinami słuchałem ich opowiadań. Najpierw decyzja o wyjeździe, o opuszczeniu własnej ziemi. Potem pustynia. Pustynia to piekło, mówią, i nie możesz tego zrozumieć, jeśli przez to nie przeszedłeś. Brakuje wody, ludzie tłoczą się na pick-upie, a jeśli siądziesz na złym miejscu, to cię wyrzucą na zewnątrz i umierasz. Kiedy kończy się woda, aby przetrwać, pozostaje ci tylko pić własną urynę. Docierasz do Libii, myślisz, że koszmar się skończył, a tymczasem tu zaczynają się kolejne męczarnie: więzienie, tortury, znęcanie się.

Dopiero jeśli uda ci się stawić czoła temu wszystkiemu, wytrzymać te wszystkie okrucieństwa, wsiadasz na statek. I jeśli nie umrzesz na morzu, wreszcie docierasz na miejsce i masz nadzieję, że twoje życie może się zacząć na nowo. Tu, na Lampedusie, widziałem już wszystko. Widziałem rodziny palestyńskie, które miały nadzieję znaleźć schronienie w Syrii. Uciekając przed swoją wojną, trafiały w sam środek innej wojny. Musiały więc zaczynać wszystko od początku. Kolejna podróż, kolejne cierpienie. Widziałem też rodziny syryjskie, chyba najbardziej zdezorientowane. Nawykłe w swoim kraju do pewnego stylu życia, musiały niemal w jednej chwili z niego zrezygnować, wyruszając w niekończącą się wyprawę. Pewnego ranka na nabrzeżu moją uwagę przykuła bardzo ładna kobieta wysiadająca z kutra patrolowego. Pochodziła z Gambii. Miała na sobie kolorowe ubrania, w jednej ręce trzymała walizkę, jakby zwyczajnie wysiadała z pociągu na stacji. W jej zachowaniu był jakiś styl i duma, wobec których nie można było pozostać obojętnym. Tak jakby w jednej chwili zrzuciła z siebie wszystkie cierpienia. Uderzający widok. Wsiadła do autobusu, który miał ją zawieźć do ośrodka dla imigrantów, a ja miałem ochotę wskoczyć do wnętrza pojazdu i poprosić, aby w drodze opowiedziała mi o swojej historii, o swoich cierpieniach i odnalezionej nadziei. Wróciłem jednak do rzeczywistości i do mojej pracy, a autobus ruszył i po chwili skręcił, znikając mi z oczu. Ponad dwadzieścia lat temu, kiedy na Lampedusę zaczęły przybywać pierwsze transporty, mieszkańcy wyspy nazywali migrantów „Turkami”. Docierali tu pojedynczo, dopływając bezpośrednio do plaży na swoich małych łódkach albo pontonach. Pochodzili głównie z północnej Afryki. Wtedy było to zjawisko nowe i ograniczone pod względem liczby przybywających. Potem wszystko się zmieniło. Nagle. Mieliśmy do czynienia z problemem o zupełnie innej skali. Także historie tych ludzi były zupełnie inne. I właśnie dlatego dzisiaj, wykonując swoją pracę w tych niecodziennych warunkach, potrzebuję wsparcia mieszkańców Lampedusy. Bo często, kiedy zniechęcenie zdaje się brać górę, to oni napełniają mnie na nowo siłą i dodają mi energii.

Strona Wydawcy

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się