- Tytuł: Po co nam to było
- ISBN: 978-83-65068-37-8
- EAN13: 9788365068378
- Numer wydania: 1
- Liczba stron: 280
- Format: 13.5x20.0 cm
- Okładka: Miękka
- Autor: Joanna Rawik
- Tłumacze:
- Gatunek: Autobiografia
- Wydawca: Studio EMKA
- Miejsce wydania: Warszawa
Po co nam to było
po co nam to było
jeszcze nic się nie zaczęło
a już się skończyło
ledwie zapłonęło
jedną krótką nocą
po co nam to było
po co?
autor tekstu: Jan Zalewski, kompozytor: Adam Skorupka
„Joanna Rawik potrafi śpiewać, czego dowiodła w amfiteatrze opolskim i paryskiej Olimpii, ale też potrafi pisać i mówić, co artystom sceny dane jest w niewielu przypadkach. W dodatku śpiewa, pisze i mówi w swym drugim języku, jest bowiem poliglotką, co artystom zdarza się dopiero w Hollywood. Ciekaw jestem, jak Po co nam to było czytałoby się w ojczystym języku Joanny, języku Eliadego i Ionesco, to jest w języku rumuńskim. Zwłaszcza zaś, jak zabrzmiałby przyimek „po”.
Piosenka tytułowa książki napisana jest tak, że mogłaby ją śpiewać Edith Piaf. To też pseudonim artystyczny, który przekształcony został w nazwisko. Joanna śpiewa podobnym głosem i z podobną wrażliwością. Ale po swojemu. Tak jak Edith Piaf wie o miłości wszystko.
Książkę Po co nam to było skomponowała według reguł recitalu. Recital śpiewa się tak jak się chce, a nie jak się musi. W recitalu pisanym Joanny zostało trochę miejsca na dwa, trzy akapity - na tajemnice, których lepiej nie dotykać. Tak jest z dobrym koncertem – coś jeszcze pozostaje, coś nie zostało jeszcze wygrane do końca”. (Krzysztof Mroziewicz)
Fragment książki:
Ponieważ Krysia miała nowy kontrakt, Pagart postanowił mnie wysłać na jej miejsce na prestiżową trasę koncertową po krajach zwanych demoludami. Koncerty na wysokim poziomie, wszędzie z najlepszymi orkiestrami radiowymi (wtedy była moda na duże orkiestry symfoniczne). Jako obserwator jeździł z nami dyrektor Międzynarodowych Festiwali Piosenki w Sopocie – przemiły Ludwik Klekow, z którym podczas tej wielotygodniowej trasy bardzo się zaprzyjaźniłam. Był to jeden z najwybitniejszych animatorów kultury doby powojennej, piastował wysokie stanowiska w branży. Przede wszystkim był utalentowanym menadżerem, jak to się teraz nazywa i bardzo eleganckim, przystojnym mężczyzną. Nosił moje walizki, towarzyszył na kolacjach, bo nie lubiłam jadać podczas bankietów, wysłuchiwał moich nie tylko uczuciowych udręk, przepędzał wszelkie lęki i z entuzjazmem stawiał pasjanse. Wszystkie mu wychodziły, a może oszukiwał dla spokoju mojego ducha. Od jakiegoś momentu zamieszkiwaliśmy w jednym apartamencie, po co biegać po korytarzach coraz to innych hoteli kolejnych metropolii! Ludwik był estetą, pięknie pachniał, z przyjemnością usypiałam u jego boku. Fantastyczna zażyłość, jakiej nie znałam. Niebawem będzie kolejna, nieco podobna.
Wyruszyłam na Bulwary Naszych Stolic trochę zmęczona. Pierwszy kwartał roku 1966 spędziłam na pracowitym tournée węgierskim, potem było triumfalne Opole, po nim w krótkim czasie próby i dwa tygodnie koncertów w Sali Kongresowej z programem Grand Music-Hall de Varsovie, bo dyrektor Coquatrix przylatywał co chwila z Paryża, zmieniał program, przestawiał, wyrzucał bezlitośnie. Nikt nie znał dnia ani godziny. Nieraz płakałam z rozpaczy, bo współpraca z reżyserem Januszem Rzeszewskim układała mi się jak najgorzej – Janusz podobnie jak jego przyjaciel Lucjan Kydryński uznawali całkiem odmienne estetyki, zawsze były ze mną kłopoty. Ponieważ mało kto w ekipie znał francuski, naszym konsultantem został czarowny hrabia Henryk Rostworowski, z którym połączyła mnie wielka przyjaźń, do końca jego dni. Wybitny dziennikarz Wojciech Giełżyński mianował mnie piosenkarką roku 1966, co tylko rozwścieczyło wiele osób z ekipy paryskiej. Po raz pierwszy odczułam siłę zawiści.
Na spektakle do Sali Kongresowej przychodziła cała branża, było to ważkie wydarzenie artystyczne o niespotykanych rozmiarach. Kiedyś przyszedł do garderoby redaktor Aleksander Rowiński z „Expresu Wieczornego”.
‒ Profesor Bardini chce dwa słowa zamienić.
Profesor stał skromnie w holu przy garderobach. Ukłonił się, podał rękę i powiedział krótko:
‒ Tylko pani w tym towarzystwie nadaje się na Paryż.
Ekipa liczyła sto osób. W życiu nie słyszałam takiego komplementu. Tak zaczęły się nasze spotkania, głównie w stołówce Związku Literatów, gdzie Profesor jadał obiady.
Miałam za sobą rok wcześniej chrzest bojowy w Lyon, gdzie śpiewałam recitale w ekskluzywnym kabarecie Kafka, oraz występ telewizyjny, czułam się nieco oswojona z Francją, ale nie tak całkiem. W porównaniu z Salą Kongresową występy w sławnej Olympii były relaksowe, w tak dużym składzie odpowiedzialność jest proporcjonalnie mniejsza, a wolnego czasu mnóstwo. Z moim przyjacielem Michajem Burano podczas koncertu chodziliśmy sobie do baru na bulwarach, w strojach scenicznych bardzo wytwornych, ale w Paryżu owych czasów rzadko budziliśmy sensację, raczej akceptację. Dyrektor Coquatrix znielubił Michaja, który nie miał ochoty zostać narzeczonym jego córki – Patrycji.
Słynną garderobę Edith Piaf (zmarła trzy lata wcześniej) zajęły Violetta Villas z Aliną Janowską. Violettą zainteresował się polonijny impresario, dzięki któremu niebawem poleciała do Las Vegas i bardzo się tam podobała ze swoim ogromnym głosem i urodą cielistej Barbie. Wróciła po paru miesiącach w białych norkach (ach, też takie posiadam, bez Las Vegas!) i jeździła białym mercedesem z własnym kierowcą. Po jakimś koncercie galowym z orkiestrą Polskiego Radia w Lublinie chciała zabrać tym mercedesem Stasia Mikulskiego, który nieco się przestraszył i wybrał inny, zdecydowanie skromniejszy środek lokomocji.
Doszły mnie ostatnio wieści, że jakaś osoba chce realizować film o Violetcie Villas, którą, zdaniem pani reżyser (nie pamiętam nazwiska) cechowała ogromna potrzeba wolności. Nieco mnie zdumiała ta konstatacja, ponieważ moja świętej pamięci koleżanka była skromnie rozwinięta intelektualnie i nie interesowała jej ta sfera istnienia.
Zdecydowanie demonstrowała pobożność do tego stopnia, że pod koniec życia pojawiła się na Jasnej Górze obok księdza Rydzyka.
Z Krysią Konarską pojechałyśmy w dniu premiery na cmentarz Père-Lachaise, zapaliłyśmy świeczki na grobie Piaf, co podziałało jak balsam i jakoś dalej się potoczyło wszystko w miarę normalnie, jeśli tak można mówić o premierze na jednej z najbardziej prestiżowych scen świata. Prowadził nas do słynnego grobu bardzo sympatyczny, młody pracownik krematorium, który z uśmiechem opowiadał, że śmierć to nic takiego, on dobrze o tym wie i zapewnia nas, że nie ma czego się bać. Bardzo ta wiadomość podniosła nas na duchu. Z paryskiego nieba sączył drobny, nostalgiczny deszcz.
Paryż już nie ten, przestałam bywać, to nie moje miasto, wyśnione, wymarzone, hołubione ranki i wieczory przez wiele lat. Nie wiem, czy Krysia żyje na tej swojej Alasce. Ja na razie jeszcze egzystuję, ale coraz to mniej zabawne, bo na świecie porobiło się dziwnie, by nie rzec: niebezpiecznie. Chwilami ogarnia mnie trwoga, i nie jestem w tym odosobniona.
Kilka słów o autorce:
Z ojczystej Rumunii przyjechała do Polski trzynastoletnia. Porzuca naukę skrzypiec, nie kończy studiów aktorskich. Po dwóch sezonach teatralnych zajmuje się wyłącznie estradą. Zdobywa nagrody na kilku festiwalach w Opolu, reprezentuje Polskę trzykrotnie na międzynarodowych Festiwalach Piosenki w Sopocie. Koncertuje we wszystkich krajach europejskich; w USA i Australii dla publiczności polonijnej. Prezentuje kilkakrotnie Polskę na międzynarodowych koncertach radiowych Musique aux Champs Elysées.
Od lat 70. prowadzi autorskie audycje radiowe oraz programy telewizyjne. Rozpoczyna w latach 90. publicystykę prasową począwszy od miesięcznika „Twój Styl”, potem miesięcznik „Dziś” oraz „Aneks Trybuny”. Debiutuje książką o Edith Piaf, której ostateczną wersją jest Ptak smutnego stulecia (w dodrukach od 2003 roku).
Koncertuje najchętniej w recitalach i monodramie Edith Piaf, również z orkiestrami kameralnymi.
W roku 2009 odznaczona złotym medalem Gloria Artis.
http://studioemka.com.pl/index.php?page=p&id=611
Premiera książki: 12 października 2017