Niemcy i ciemność
Niemcy, Niemcy, co z tymi Niemcami? Jakiś środkowoeuropejski duch biblioteczny podrzucił mi na biurko dwie książki, tak niesłychanie różne, które musiały zmieścić się na jednej rozkładówce „W Sieci”.
„My niewidzialni” to bardzo przyzwoita – jak mawia się w branży historyków - „synteza przeglądowa”: Peter Loew, wykładowca Deutsch-Polen Institut w Darmstadt, zestawił dzieje w trybie „od Mieszka do Leszka” czy może raczej, w tym przypadku, od Regelindy, „uśmiechniętej Polki”, której figura stoi w chórze katedry w Naumburgu, po Ewę, opiekującą się starszymi ludźmi w Moguncji. To rzecz o tysiącu lat obecności Polaków w Niemczach: dobrowolnej i przymusowej, sławnej i bezimiennej, radosnej („wesele landshuckie”, największa impreza jesieni średniowiecza – tak się bawi, tak się bawi córka Kazimierza Jagiellończyk!) i tragicznej.
Nie ma w „Niewidzialnych” zaskakujących faktów i stawiania utartych twierdzeń na głowie – jest rzetelny wysiłek, by pokazać całą złożoność losów, niejednoznaczność różnych kategorii i zaangażowani ludzkich, lokalne barwy kultur „Sachsengänger, czyli tych wędrujących „na Saksy” i „Ruhrpolen”, czyli tych osiadłych 500 km dalej na Zachód. Jest potwierdzenie niewesołej oczywistości, że akulturacja / wydziedziczenie trwa najwyżej dwa pokolenia, jest też trzeźwa konkluzja, że mimo zbrodni rozbioru, mimo wojen, wysiedleń i Kulturkampfu losy Polaków w Niemczech do roku 1933 mieściły się w granicach szeroko pojętej europejskiej normy, a w każdym razie nie były gorsze niż przypadki Irlandczyków w Wielkiej Brytanii czy Włochów pod panowaniem austriackim.
Ciemności zaczynają się po roku 1933 – i Loew też pisze o nich uczciwie, nie próbując – nomen omen – wybielania. Na ciemności te rzuca jednak mocniejsze, a w każdym razie radośniejsze światło druga z książek na biurku: „Psalm 44” Danilo Kiša. Niełatwo po nią sięgnąć, bo to książka o Auschwitz – kto szuka takiej w środku wakacji?
Tyle, że Kiš pisał tak, jakby, pracując narzędziem może nie przypadkiem zwanym „piszczel”, wydmuchiwał dzwoniące figurki ze szkła. Proszę przeczytać te zdania, jedne z pierwszych, otwierających opowieść: „Pola bredziła po rosyjsku. Umierając. Nie wolno było zapalać światła, więc Maria doszła do swego posłania, orientując się po jej rzężeniu. Odgrzebała dziecko ze szmat, w których spało, mała woskowa kukiełka”.
Mała. Woskowa. Kukiełka. W jednym akapicie znajdziemy wszystkie trzy kondycje ludzkie – i nadzieję. Bo woskowa kukiełka, Jaś, János, ma cień szansy, by ocaleć w chaosie sowieckiej ofensywy. Na razie mamy tylko woskową kukiełkę, niczym w presepio, zbudowanym z drzazg i szmat wyobrażeniu Narodzin. Bo też nie jest to opowieść o życiu w obozie, raczej studium zderzenia substancji najbardziej kruchej (szkło) z najtwardszą (beton) – w której, jak się okazuje, szkło może ocaleć; w tym sensie jest to opowieść z happy endem.