Niespójność
Horror literacki ma się w ostatnich latach nad Wisłą dobrze jak nigdy dotąd. Wydawcy publikują dawnych mistrzów, wznawiają kultowe powieści, zaszczepiają na polskim gruncie uznanych autorów zza granicy oraz nader chętnie dają szansę kolejnym debiutantom. Gatunek postrzegany dotychczas jako sztandarowy przedstawiciel literatury tandetnej, groszowej, wagonowej wchodzi do klasyki i mości sobie tam wygodne posłanie. O owym przejściu świadczy także coraz lepsza edytorska jakość publikowanych powieści grozy.
Oficyny takie jak Vesper, Dziewiątka czy Phantom Books nie szczędzą pieniędzy, by pozycje, które za ich sprawą poczuły pot redaktorów, zapach farby i ciężar drukarskiej prasy trafiły do czytelników w postaci małych wydawniczych perełek.
I to cieszy! Naprawdę bardzo mnie to cieszy! Nie ma zresztą wątpliwości, że na takie traktowanie zasłużyli Lovecraft, Aickman, Straub oraz kilku innych dostojnych szamanów, bez których literatura grozy nigdy nie zbliżyłaby się nawet do zdobywanych obecnie szczytów. Pytanie jednak, czy w taki sam – wytworny, że tak to ujmę – sposób powinni być publikowani i debiutanci? Czy ich teksty zasłużyły na twarde oprawy, dobry papier, kunsztowne ilustracje, tematyczne zakładki oraz – przede wszystkim – czy taka forma wydawnicza do nich pasuje? Czy znajduje solidne fundamenty w zawartości, a także jakości ich dzieł, czy też przeciwnie: po konfrontacji z nimi sypie się niczym dom postawiony na piasku? Czy powieść słabą lub przeciętną powinniśmy opracowywać tak samo jak dobrą, świetną… wybitną? Do postawienia wszystkich tych pytań skłoniła mnie niedawna lektura „Chodź ze mną” Konrada Możdżenia – arcydzielnie wydanej książki, książki przeciętnej.
Teraz, gdy powieść leży obok mnie, a ja zerkam na nią kątem oka, widzę dokładnie to, co dostrzegałem przy pierwszym kontakcie – dzieło. Dzisiaj jednak już wiem, jak mylne jest to wrażenie, jak mocno zwiódł mnie pozór tej książki, jej wygląd, może nawet marzenie o niej podsycane tęsknotą za wielką historią. Tom jest opasły, przeszło pięćset stron, otoczony twardą, solidną oprawą. Siłę jej oddziaływania wzmagają ilustracje i zdobienia stylizujące publikację na książkę dawną: pozorne rysy, przetarcia i zniszczenia, bordiura z motywami imitującymi okucia w rogach, floratury, winiety, rzymskie cyfry tak sprawnie maskujące współczesny rok wydania… Do tego jeszcze ta typografia, gotycki krój pisma obiecujący mroczną przygodę rodem z pierwszych powieści grozy, które niegdyś tak poruszały Lovecrafta. Wrażenie potęguje opis na czwartej stronie okładki: metaforyczny i tajemniczy. W połączeniu z umieszczonym pod nim hasłem – „zburzą głosy przeszłości dziejów naszych harmonię” – urzeka. Słowa zapraszają, kuszą obietnicą wielkiej powieści, której akcja rozciąga się przez dziesiątki, a może i setki lat, zapowiadają wielowarstwową intrygę, pewną wzniosłość, szczyptę patosu, klasyczną grozę, która specjalnie na tę okazję włożyła swoją najlepszą suknię, nie pożałowała czasu na odpowiedni makijaż. A przecież jest jeszcze wnętrze okładki, wyklejka, okraszona nastrojowymi fotografiami wrocławskiej Nowej Giełdy i Karla Denke, kanibala z Ziębic… Wszystko to woła Chodź ze mną! A ja idę, idę, idę…
Zaczynam czytać. Sto stron – jestem zaintrygowany. Dwieście – nieźle się rozwija. Po trzystu czar pryska, pojawia się nuda. Kolejna setka wzmaga irytację. Końcówkę doczytałem już dla zasady, niejako z przymusu. Dlaczego tak? Skąd to narastające uczucie zniechęcenia? Odpowiedź jest prosta – książka zapowiadała znacznie więcej, niż mogła zaoferować proza, którą wydrukowano na jej kartach. Gdyby forma nie mamiła mnie obietnicą wielkiej powieści, ani bym myślał dziś krytykować. Nie narzekałbym, gdyby od początku było jasne, czego się po „Chodź ze mną” spodziewać. Jest to po prostu książka, jakich wiele. Kolejny przyzwoity, choć zdecydowanie za długi, horror z naiwną fabułą napisany nieco topornym stylem, który daje nam kilka godzin rozrywki i pozwala o sobie zapomnieć. Tylko tyle i aż tyle. Żadnej filozoficznej głębi, intelektualnych przygód, wrażeń estetycznych. Idealny przykład literatury wagonowej. Powieść, której lektura umiliłaby mi podróż na linii Wrocław-Zielona Góra i z powrotem. Przeczytałbym ją w pociągu i był zadowolony, że w jakimś stopniu pozwoliła mi zapomnieć o udrękach PKP. Doskonale wywiązałaby się ze swojej roli. Chwała jej za to! Rzecz w tym, że kuszono mnie czymś więcej…
Prawdę powiedziano dopiero w posłowiu, w którym autor stwierdza: Większość nowych filmów grozy była bliźniaczo do siebie podobna. Takie przynajmniej odnosiłem wrażenie. Te same motywy, te same zabiegi, wszystko to samo. Nuda, nuda, nuda… Pewnego razu, kiedy na ekranie wyświetliły się napisy końcowe, a w sali zapaliły się światła, ja, dość mocno już zażenowany, stwierdziłem, że „taką historyjkę to i ja mogę wymyślić. Ba, może nawet lepszą. Przecież to nie może być takie trudne”. No i się zaczęło. „Jak powiedział, tak zrobił” chciałoby się rzec. Usiadł i napisał kolejną współczesną opowiastkę grozy pełną tych samych motywów, tych samych zabiegów, wszystkiego tego samego. I nie jest to żaden zarzut! Jako fan kiczu i horrorów klasy B, C, a nawet D nigdy nie skarżyłbym się na historię schematyczną, gatunkową. Sarkam jedynie w chwili, gdy próbuje się mi wmawiać, że jest ona czymś więcej. W tym wypadku nie jest. „Chodź ze mną” stroi się jedynie w szaty, które nijak do niej nie pasują i podejrzewam, że sama, przeglądając się w lustrze, podświadomie wie, jak kabotyńsko w nich wygląda.
Wszystko za sprawą kilkukrotnie już wspominanej niespójności, która przejawia się nie tylko w rozziewie między wysokiej klasy ramą wydawniczą a przeciętnym tekstem literackim, ale także w obrębie samej prozy Konrada Możdżenia. Ta zaś – jako się rzekło – jest schematyczna i pełna ogranych trików. Od autora dostajemy bowiem kolejną opowieść o nawiedzonym miejscu, niszczącym życie ludzi, głównie młodych, którzy się z nim zetknęli. Jest tu więc trochę opętań, sporo makabry, solidna dawka gore i grupka płaskich bohaterów do efektownego wymordowania, co zresztą autor z nieskrywaną pasją czyni.
No właśnie, postaci – to jeden z większych minusów powieści. Jest ich po prostu za dużo, są zbyt szczegółowo opisane, rozwleczone po kartach „Chodź ze mną” niczym flaki w kuchni Denkego. Możdżeń zdaje się czuć nieodpartą potrzebę szczegółowego opisania każdego ze swych bohaterów, przedstawienia jego dzieciństwa i młodzieńczych rozterek, wytłumaczenia, czemu dziś jest on tym, kim jest, dlaczegóż taki, a nie inny… I robi to w banalny sposób – ot poświęca swoim postaciom kolejne retrospektywne rozdziały, w których krok po kroku, łopatologicznie, tłumaczy ich motywacje. Ta strategia zupełnie nie działa. Sprawia, że książka jest za długa, monotonna, akcja nie potrafi ruszyć z miejsca, zaintrygować. Co więcej, przy takim natłoku herosów i heroin czytelnik nie wie, którzy z nich są tak naprawdę ważni dla fabuły, gdzie kończy się plan pierwszy i zaczyna drugi, kto jest gwiazdą, a kto tylko dekoracją. W następstwie tego zabiegu okazuje się, że książka cierpi na brak protagonisty. Mało tego! Finalnie można odnieść wrażenie, że tak duża liczba bohaterów była autorowi potrzebna tylko do tego by efektownie ich uśmiercić na ostatnich stu stronach. Skoro jednak tak, to po co było budować z kronikarskim iście zacięciem ich historię na poprzednich czterystu? Czy dzięki temu ich krew ma inny kolor? Efektowniej tryska? No właśne…
I jeszcze jedna uwaga w tej sprawie – mimo pietyzmu, z jakim autor próbuje stworzyć swoje postaci, nadać im głębi, ma się wrażenie, że zasadniczo niewiele się one od siebie różnią. Są po prostu płaskie, nijakie. Trudno mi było którąkolwiek polubić, współczuć z którąś z nich. Co z tego, że opisowi ich charakteru i przeżyć poświęcono tyle papieru, skoro te wszystkie cechy nie przejawiają się w ich zachowaniu, reakcjach, języku… Możdzeń kuł więc kamień jak szalony, litry potu spływały na posadzkę, a finalnie wyszły mu płaskorzeźby. Typowi bohaterowie współczesnych amerykańskich filmów, którzy istnieją tylko po to, by móc ich wyrżnąć… O tym już jednak była mowa.
Zapewne winny tej sytuacji jest też brak logiki, który toczy fabułę Chodź ze mną. Autor na początkowych stronach naprawdę sprawnie nakreślił historię, którą chciał opowiedzieć. Niestety zupełnie nie miał on pomysłu na jej rozwinięcie i zakończenie. Kolejne opętania, niewytłumaczalne śmierci, zjawiska nadprzyrodzone są finalnie wyjaśnione jednym zdaniem, frazą, która zupełnie nie przekonuje, jest naiwna, by nie rzec głupia. Przypominało mi to anegdotkę, którą w Pięknych dwudziestoletnich opisał swego czasu Marek Hłasko. Szło to mniej więcej tak: pewien pisarz od lat publikował w jednym z czasopism powieść w odcinkach. Gdy zażądał podwyżki, został zwolniony, a na jego miejsce zatrudniono nowego autora. Ten po kilku dniach zlany potem stawił się w redakcji i oświadczył, że nie podejmuje wyzwania. To samo zrobił następny i następny, i jeszcze jeden. W końcu skonfundowany redaktor zajrzał do powieści, a tam w ostatniej scenie odcinka bohater wyskakuje z samolotu na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, bez spadochronu, wkoło szaleją odrzutowce strzelające do niego rakietami, a w dole czekają wygłodniałe rekiny... Nie wiedząc, co z tym fantem zrobić, poddał się i ponownie zatrudnił pierwszego autora, z podwyżką rzecz jasna. Gdy ukazał się kolejny numer czasopisma następny epizod problematycznej opowieści zaczynało zdanie „Nadludzkim wysiłkiem woli, wydostawszy się z tych irytujących opresji, Mike Gilderstern, powrócił do Nowego Jorku”… I dokładnie to samo robi Możdżeń. Rzecz w tym, że jego wyjaśnienie wprowadza go w kolejną kabałę… większość jego bohaterów, by fabuła choć troszkę się zazębiała, powinna być przyczyną czyjejś śmierci. Inaczej wszystko szlag by trafił. No to opisuje ich, rozwleka książkę, koło się zamyka… O tym była już mowa.
Inna sprawa, to pojawiające się w powieści opisy Wrocławia. Mimo że pochodzę z tego miasta, spędziłem w nim całe życie i kocham je miłością tyleż szczerą co beznadziejną, po kolejnej deskrypcji przystanków mijanych przez tramwaj numer trzy, zacząłem odczuwać – delikatnie mówiąc - irytację. Czytelnik nie musi wszak znać trasy każdego pojazdu, którym poruszają się bohaterowie, nazw wszystkich przemierzanych przez nich ulic. Chodź ze mną nie jest Lalką, by móc przemierzać z nim zakamarki stolicy Dolnego Śląska bez pomocy smartfona. Nie ten rozmiar kapelusza, nie ta epoka, nie ten gatunek literacki… No i kolejny przykład niepotrzebnego rozwlekania opowieści.
Wspominam o tym tak często i natrętnie, bo Możdżeń historię, która zmieściłaby się na trzystu stronach rozciągnął na niemal dwa razy tyle i tym zabił swoją powieść. Z fabuły na horror klasy B chciał ulepić arcydzieło i ten przerost ambicji, to mierzenie sił na zamiary a nie odwrotnie, pokonały go. Dziś, gdy myślę o tej książce, widzę prostą publikację – niezbyt opasły tom, okładka miękka, stylistyka kiczu kojarząca się z horrorami z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, takież ilustracje. Naiwna forma książki, która doskonale oddaje to, co znajduje się w środku. Kupuję ją w dworcowej księgarni, czytam w pociągu relacji Wrocław-Zielona Góra i jestem kontent. Chciałem literatury wagonowej i ją dostałem. Autor i wydawca zrobili swoje. Wszyscy są szczęśliwi.
Niestety tak się nie stało. Mam wrażenie, że ktoś zapomniał, iż przymiotnik piękna w odniesieniu do książki nie oznacza publikacji wytwornej, eleganckiej, drogiej… Zupełnie nie. Piękna książka to taka, w której wszystkie elementy – tekst i jego materialna obudowa – grają w jednym zespole, tworząc spójną całość. Pisali o tym już Lenart, Arct, Grabowski i inni wielcy mistrzowie introligatorstwa. Szkoda, że dziś ta prosta prawda nam umyka. Nie każda publikacja wymaga twardej oprawy, nie każdy tekst jej potrzebuje, nie każdemu dziełu ona pasuje… I nie ma w tym złego. Pozwólmy literaturze groszowej być literaturą groszową. Tylko tyle i aż tyle.