Nocny stolik 10, Wojciech Chmielarz

Nocny stolik 10, Wojciech Chmielarz

Nocny stolik 10. Wojciech Chmielarz: Nie wstydzę się literatury rozrywkowej

Udostępnij

Pisarz Wojciech Chmielarz opowiada o zasługach Marka Krajewskiego dla polskiego kryminału, podziwie dla Zygmunta Miłoszewskiego, pisarzach, którzy poszerzają granice literatury gatunkowej, a także o tym, dlaczego słuszne poglądy szkodzą kryminałom.

Co w tej chwili czytasz?

Teraz kończę Dobre miasto Mariusza Zielkego. To bardzo fajny kryminał, jestem bardzo ciekawy, jak się Mariusz rozwinie. W planach mam Poświatę Chabona. Chyba się za to zabiorę w następnej kolejności. Uwielbiam go od czasów...

Cudownych chłopców?

Nie, właśnie Cudowni chłopcy mi się nie podobali.

Związku żydowskich policjantów?

Tak, świetna powieść. Cudowni chłopcy to coś, czego nie lubię, takie autobiograficzne bla-bla, żeby użyć słów, które może usłyszeć moja córka. Powieść akademicka pisana przez akademika dla akademików.

W kolejce czeka jeszcze Komeda Grzebałkowskiej. Mam mnóstwo książek, które powinienem przeczytać, i nie mam pojęcia, kiedy to zrobię.

Z literatury wysokiej niedawno przeczytałem – pochwalę się, żeby promować swój wizerunek intelektualisty – Lincola w Bardo.

I jak?

Podobał mi się. To jest trudna od strony formalnej powieść, ale jest tam kilka boleśnie prawdziwych obrazków, gdy te duchy opowiadają swoje historie. No i mamy tu w gruncie rzeczy fajną fabułę. Ta wizja historii, w której za działanie Lincolna odpowiedzialne jest opętanie przez czarnoskórego niewolnika, to bardzo ciekawa rzecz. Czekają też dwie inne rzeczy, które muszę przeczytać, a jest mi wstyd, że jeszcze tego nie zrobiłem, czyli Był sobie chłopczyk Winnickiej i poprzednie Nike, Żeby nie było śladów Łazarewicza.

A trafiła ci się ostatnio jakaś książka, która by ciebie zachwyciła?

Strasznie mnie wziął ten Lincoln w Bardo. Bardzo podobała mi się powieść Tahara Ben Jellouna To oślepiające, nieobecne światło o więźniach takiego marokańskiego obozu koncentracyjnego, czyli taka powieść obozowa, tyle że z perspektywy świata islamskiego. To bardzo ciekawe w porównaniu z tym, co znamy z polskich autorów. Proza poetycka z istotnym elementem takiego mistycyzmu.

To też zupełnie inne obozy.

Akcja dzieje się po zamachu na króla Maroka. Brali w nim udział zwykli kadeci. Pewnego dnia wpakowali ich na ciężarówki i kazali im atakować pałac królewski. Nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Potem trafili do takich malutkich cel, w których ledwie mogli się położyć. I trzymali ich tam dwadzieścia lat w całkowitych niemal ciemnościach i bez szans wyjścia na zewnątrz.

Co mnie jeszcze tak szczerze zachwyciło? O, taki komiks Skalp Jasona Aarona i R. M. Guery. To opowieść kryminalna, która się dzieje w rezerwacie Indian gdzieś w Dakocie. Fantastyczna rzecz, kryminał napisany z zupełnie innej perspektywy. Bardzo gęsta, wyczerpująca fabuła.

Bardzo cenię też Króla Twardocha. Uważam, że to wybitna książka. Oprócz tych wielorybów.

Skoro jesteśmy przy Twardochu, to jakich polskich pisarzy czytasz z największą przyjemnością?

Chyba Miłoszewskiego. Jestem wielkim fanem jego powieści Jak zawsze, zrobiła na mnie ogromne wrażenie i uważam, że jest trochę niedoceniana, głównie z tego powodu, że Miłoszewski odważył się powiedzieć nam o Polakach coś, na co niewielu się w literaturze odważyło. Mam wrażenie, że dominuje takie podejście, że ten cały PRL to zrobili oni. Jacyś tam oni, generalnie Rosjanie, plus jakaś garstka polskich zdrajców. W partii pod koniec PRL-u były dwa miliony ludzi. Doliczmy do tego rodziny, to daje 10 milionów, czyli ¼ Polaków. Miłoszewski w Jak zawsze ma odwagę powiedzieć: słuchajcie, tego nie zrobili żadni oni, to przede wszystkim zrobiliśmy sobie sami i musimy się z tym zmierzyć. Oczywiście on za bardzo tu idzie w bieżącą publicystykę, co osłabia tę powieść. Ale mówi ważną rzecz, że to, co złe w tym kraju, nie było zrobione wyłącznie przez obcych. A do tego to jest atrakcyjnie podane literacko.

Cenię Łukasz Orbitowskiego, zwłaszcza Inną duszę. Najciekawszym nowym nazwiskiem w polskim kryminale jest dla mnie Anna Kańtoch.

Nowe tylko w kryminale, dodajmy.

Tak, poza tym ten jej pierwszy kryminał wyszedł dwa czy trzy lata temu, co też jakoś świadczy o tym gatunku w Polsce.

W ogóle chyba mamy kryzys, niewiele nowych ciekawych autorów się pojawia.

Nie będę się wypowiadał ogólnie, bo się nie znam, ale niewątpliwie w kryminale panuje posucha. W tej chwili są trzy nagrody literackie dla kryminału…

I już wszyscy je dostali.

Można się śmiać, że idzie druga tura.

Ale tylko półżartem, bo w gruncie rzeczy tak jest.

Na pewno coś w tym jest, bo mamy trzy nagrody – Kryminalną Piłę, Wielki Kaliber i Złoty Pocisk –  przyznawane przez trzy zupełnie odrębne grona, jurorzy się nie pokrywają, ale w nominacjach do każdej z tych nagród pojawiają się generalnie te same nazwiska. Jedno, dwa nazwiska nie powtarzają się gdzie indziej. To coś znaczy, zwłaszcza że to nazwiska autorów, którzy są obecni na tym rynku od kilku lat. To jest coś niepokojącego, biorąc pod uwagę boom na literaturę kryminalną w Polsce. Jeśli nie jesteśmy w stanie znaleźć żadnych nowych autorów, którzy utrzymaliby się na tym rynku dłużej niż rok, czyli właściwie niż debiut, to dzieje się coś złego. I to mnie napawa niepokojem.

Skoro już jesteśmy przy kryminałach, to miałeś jakiegoś idola? Albo kogoś, kto na ciebie wpłynął?

Dwaj, może trzej autorzy wpłynęli na mnie najmocniej. Przez długi czas idolem był dla mnie Marek Krajewski, ale wtedy nie pisałem jeszcze kryminałów. Niewątpliwie ma on wielką historyczną zasługę, ponieważ pokazał dwie rzeczy. Po pierwsze, że Polak jest w stanie napisać dobry kryminał, co nie było takie oczywiste, bo być może nawet były w latach 90. dobre polskie kryminały, ale one się nie przebijały. I właśnie druga rzecz, którą pokazał Marek Krajewski, była taka, że ten dobry polski kryminał może się sprzedać. Po sukcesie Krajewskiego każde wydawnictwo chciało mieć swój kryminał i to najlepiej taki, który działby się przed wojną, a do tego na ziemiach niemieckich. Każdy musiał mieć swojego Niemca. Na dłuższą metę było to nieznośne, ale utrzymywało się przez jakiś czas. Chyba samych serii o Wrocławiu były ze trzy.

A więc: Marek Krajewski, którego cztery pierwsze książki uwielbiałem, a potem – zresztą mówię teraz o autorach, których nadal śledzę z uwagą – Jo Nesbo, Norweg, który przez długi czas miał najlepsze intrygi w światowym kryminale. To bardzo ważne, bo mam wrażenie, że literatura kryminalna, nie tylko polska, dała się oszukać.

Z obyczajowością?

Tak. Nagle po sukcesie Skandynawów każdy autor kryminałów uwierzył, że musi iść w obyczajowość i mówić coś ważnego o świecie.

Jest przede wszystkim pisarzem, a w drugiej kolejności autorem intrygi. Nikomu niczego nie ujmując.

Można tak powiedzieć. Tu nie chodzi zresztą o ujmowanie, nie mam z tym problemu. Wiem, że jestem autorem literatury rozrywkowej i się absolutnie tego nie wstydzę.

W związku z tym zwrotem ku obyczajowości intryga zeszła na drugi, a nawet trzeci plan. I nagle okazało się, że ukazują się książki, które są do siebie bliźniaczo podobne i do tego nudne.

A w dodatku w sumie niewiele mówią o świecie.

Wszystkie mówią to samo. Szwedzkie kryminały opowiadały o tym, że tamtejsze społeczeństwo jest w kryzysie, że panują rasizm i ksenofobia, że są imigranci, którzy trochę są źli, a trochę dobrzy. I jeszcze były tam kwestie związane z…

Olofem Palmem.

Olof Palme oczywiście też. Ale przede wszystkim z feminizmem, równouprawnieniem i tak dalej. To są wszystko ważne problemy, trzeba je poruszać, natomiast problem przemocy wobec kobiet najlepiej w szwedzkim kryminale opisał Stieg Larsson w pierwszym tomie Millenium, ale dlaczego? Bo tam była porządna intryga. Jeśli chcemy powiedzieć coś sensownego o świecie w kryminale, to musimy najpierw mieć sensowną intrygę, która te elementy wykorzystuje. A inne książki na te same tematy – nie chcę wymieniać tytułów – były po prostu nudne, a nuda jest najgorszym, co w kryminale może się przydarzyć. Chciało się je w połowie odłożyć, bo nie było w nich nic interesującego. Były tylko i wyłącznie słuszne. Kryminał jako gatunek wpadł w pułapkę słuszności, a my nie jesteśmy od tego – jesteśmy od tego, żeby dawać ludziom dobrą rozrywkę i ta rozrywka może być mądra, ale przede wszystkim trzeba pamiętać o tym, żeby ją zapewnić.

Jo Nesbo pamiętał o tym, że musi być dobra intryga, książka musi się dobrze czytać, musi być wciągająca, musi mieć ciekawego bohatera. Długi czas podpatrywałem, jak to robi. Ujęło mnie, że w pewnym momencie zaczął tworzyć intrygi na poziomie meta, oparte nie tyle na fabule, ile na oczekiwaniach czytelnika wobec gatunku. W jednej z jego książek Harry Hole spotyka podejrzanego i myśli sobie: „To jest ten facet. On to zrobił, on jest winny”. Czytelnik myśli wtedy, że to połowa książki, więc winny jest ktoś inny. Okazuje się, że ta intuicja Hole’a z połowy książki jest prawdziwa. To było bardzo ożywcze.

Innym autorem, którego strasznie cenię, jest Dennis Lehane, który potrafi napisać bardzo dobre, typowe książki kryminalne o parze detektywów z Bostonu. Porządna intryga, dobra konstrukcja…

Zresztą Lehane odniósł ogromny sukces, tylko nie u nas.

Odniósł, ale akurat nie z tym bostońskim cyklem. Ale od czasu do czasu potrafi walnąć taką książkę, która wykracza poza kryminał. Albo inaczej: nie tyle wykracza, ile poszerza granice gatunku i pokazuje, że jest w nim miejsce na coś innego. Taką książką jest przede wszystkim Rzeka tajemnic, ewidentne arcydzieło, wspaniały, przejmujący portret irlandzkiej społeczności w Bostonie. Przy czym zawsze, gdy spotykamy jakąś ważną powieść, która zahacza o kryminał czy nawet nim jest, to krytycy mówią: nie, nie, to tylko wykorzystuje narzędzia kryminału, sugeruje, że jest kryminałem, ale jest czymś innym. Tutaj się tego nie da zrobić. To jest tak czyste gatunkowo, że wytrąca krytykom argumenty z ręki. Dla mnie Rzeka tajemnic jest takim drogowskazem. Lubię sobie przypominać tę powieść i myśleć: to się da osiągnąć w tym gatunku. Gdybyś mnie spytał, jak sobie wyobrażam swoją przyszłość, to chciałbym mieć przyszłość Dennisa Lehane’a: faceta, który regularnie pisze fajne kryminały, a od czasu do czasu jest w stanie zrobić coś w stylu Rzeki tajemnic. Gdyby mi się to udało osiągnąć, byłbym usatysfakcjonowany.

A zdarzyła ci się taka powieść, po której pomyślałeś: chciałbym pisać jak ten autor? Albo taka, po której postanowiłeś zostać pisarzem?

To drugie wiedziałem od zawsze. To taka dziecięca fantazja, która się urzeczywistniła. Od dziecka chciałem pisać książki i wymyślać fabuły.

A jeśli chodzi o wzór, to tak było na początku mojej kariery literackiej. Imponowali mi Jo Nesbo, Dennis Lehane, Lars Kepler, przede wszystkim Henning Mankell. Robert Harris z Vaterlandem zrobił na mnie bardzo duże wrażenie w swoim czasie. Tych kilku autorów zrobiło na mnie ogromne wrażenie i zastanawiałem się, czy jestem w stanie tak pisać.

O, tu mam Richarda Flanagana. Ścieżki północy. Chciałbym umieć tak pisać.

Arcydzieło.

Flanagan był moim ostatnim takim odkryciem. Kiedyś na pewno Raymond Chandler, ale od dłuższego czasu nie zdarzają mi się takie momenty, żebym pomyślał: „Tak, chciałbym pisać jak ten człowiek”. Bardzo bym chciał trafić na książkę, po której poczuję taką czystą pisarską zazdrość, że tego nie napisałem i nie wymyśliłem.

Ale rozumiem, że ci się to już prawie nie zdarza.

Nie, może za dużo przeczytałem. Z biegiem czasu coraz z tym trudniej.

Muszę ci kiedyś przynieść Mariasa. Tam są też te wątki kryminalno-szpiegowskie.

Nie mam nic przeciwko literaturze wysokiej.

Tego nie sugerowałem, ale skoro już o tym mowa, to unikasz jakichś gatunków?

Literatura kobieca. Nie widzę w tym gatunku nic, co by mnie pociągało. Nie chodzi o to, że świadomie ją odrzucam, ale nie trafiłem na żadną książkę, która by do mnie trafiła.

Czytasz tę biografię Attenborougha, która tutaj leży?

Nie, żona czyta. Ale lubię takie rzeczy. Mam tu Cesarza wszech chorób.

Mukherjee czytałem tylko Gen. Tu mnie jakoś temat trochę odstręcza.

Uwielbiam z tej książki anegdotę, jak zdobyto dowody, że palenie powoduje raka. Było to możliwe tylko dlatego, że Wielka Brytania ma tak złą służbę zdrowia. Badacze, którzy się tym zajmowali, wysłali ankiety do wszystkich lekarzy, których mieli w systemie. Jedno z pytań dotyczyło palenia. Pięć lat później powtórzyli badania z pytaniem, ilu z nich ma raka. Korelacja między paleniem a zachorowalnością na nowotwór była ewidentna. Zresztą facet, który prowadził te badania, sam był palaczem. Natychmiast rzucił, ale było już za późno.

Cofnijmy się teraz trochę w czasie. Jakie książki były dla ciebie ważne w dzieciństwie? Czym się zaczytywałeś? A może się nie zaczytywałeś?

Zaczytywałem się. W ogóle dużą część dzieciństwa spędziłem w bibliotece, bo moja babcia była bibliotekarką. Do szkoły miałem daleko, babcia mnie odbierała i szliśmy do jej pracy, do biblioteki w szpitalu. Tam się zaczytywałem w książkach i patrzyłem na pacjentów, którzy przychodzili coś wypożyczyć. Bardzo dziwne doświadczenie, gdy teraz o tym myślę.

Pierwszymi najważniejszymi autorami byli dla mnie klasycy literatury młodzieżowej: Bahdaj, Niziurski, Ożogowska. Potem przyszedł czas na poważniejsze rzeczy i bardzo długi okres fascynacji fantastyką, która zresztą mi nie przeszła. Do dzisiaj lubię czytać np. Dana Simmonsa, który jest absolutnie wybitnym autorem. Przygoda z fantastyką zaczęła się, jak to zwykle w tym wieku, od Tolkiena. Przypomina mi to jeden z moich ulubionych dowcipów literackich: młody człowiek w okresie fascynacji literaturą może przeczytać dwie książki, które zmienią jego życie. Pierwszą jest Władca pierścieni, a drugą Atlas zbuntowany Ayn Rand. Jedna z nich sprawi, że zacznie żyć w świecie fantazji, wypełnionym nierealnymi oczekiwaniami i wymyślonymi ludzikami, a druga jest o Hobbitach, które idą zniszczyć pierścień do Mordoru.

Po Tolkienie przyszedł wieloletni okres głębokiej fascynacji Philipem K. Dickiem. Dick napisał bardzo dużo książek, niektóre są złe, a niektóre wybitne, jak np. Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha czy Płyńcie łzy moje, rzekł policjant.

A nie ciągnęło ciebie w tę stronę?

Ciągnęło, ale w okresie nastoletnim. Napisałem parę opowiadań, nie były za dobre, bo większość ludzi w tym wieku nie jest w stanie dobrze pisać. Widać w tym było tę fascynację Dickiem, ale ponieważ nie miałem jego doświadczeń i ta proza była nieszczera, to nic dobrego nie mogło z tego wyjść. Zresztą jako autor debiutowałem w „Nowej Fantastyce”.

Potem przyszło odkrywanie literatury światowej. Pod koniec liceum wiele osób to przechodzi, czyta się na wyścigi mniejszych i większych klasyków, ale nie tych, którzy są w szkole. Literaturę amerykańską, Garcię Marqueza, Hellera i tak dalej, i tak dalej. Po drodze przydarzył się jeszcze kryminał i zachwyt Raymondem Chandlerem, szczególnie Długim pożegnaniem. Uważam, że to pierwsza tak wybitna powieść w tym gatunku, jaka powstała.

Fakt czy fikcja?

Fikcja, zdecydowanie.

A gdy piszesz, to dużo poświęcasz na kwerendę?

Powiem tak: tyle, ile potrzeba. Jestem głęboko przywiązany do tego, że jestem autorem fikcji. W związku z tym mogę sobie na więcej pozwolić i dobro fabuły pozwala mi na to, żeby pójść na pewno uproszczenia wobec rzeczywistości. Przy czym te uproszczenia potrafią pomóc. Wyznaję pogląd, że czasami fikcja potrafi być prawdziwsza od rzeczywistość. Rzeczywistość bywa skomplikowana i jak się ją odpowiednio uprości, pewne zjawiska da pod lupę, to je lepiej widać. Dzięki temu uwypuklamy je, pokazujemy w pełni. To wielka rola fikcji.

Ale nie ma wątpliwości, że aby czytelnicy uwierzyli w moje historie, to one muszą być wiarygodne, a żeby takie były, to muszę mieć wystarczająco dużo informacji. I nawet jak kłamię, upraszczam, wymyślam, to muszę wiedzieć, po co to robię, dlaczego nie trzymam się faktów.

Wróćmy do dzieciństwa, ale z innej perspektywy: co czytasz dzieciom?

Córka czyta teraz głównie sama. Ale przez długi czas czytaliśmy jej Nelę, małą reporterkę.

To gwiazda TVP ABC.

Tak, to bardzo dobre książki dla dzieci. Jestem nimi absolutnie zachwycony, bo są fajnie zrobione, ciekawe, kolorowe i przy tym mądre. Nie idą na uproszczenia tam, gdzie nie trzeba.

Młodszemu dziecku czytam teraz Kici Kocię, to też bardzo dobre książki.

A są takie książki, które chciałbyś im podsunąć?

Na razie nie. Staram się słuchać ich potrzeb. Oczywiście z jakimś rozumem, żeby nie podsuwać im lektur nieodpowiednich do ich wieku czy wrażliwości. Ale staram się ich słuchać, bo uważam, że dzieci trzeba nauczyć czytać. To znaczy: nauczyć czytać dla przyjemności. Wtłoczyć do głowy, że literatura, książki to może być coś przyjemnego.

Masz na to jakiś sposób?

Właśnie to. Słuchać, nie robić tego na siłę, zastanowić się, co chcą czytać, podsuwać im to i reagować. Jak córka wyrosła z Neli, to przestałem jej tę Nelę kupować. Teraz szukam jej innych lektur, głównie przyrodniczych, podróżniczych, naukowych.


Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się