"Tesla. Władca piorunów", Przemysław Słowiński, Krzysztof Słowiński

"Tesla. Władca piorunów", Przemysław Słowiński, Krzysztof Słowiński

Nowość wydawnictwa FRONDA: "Tesla. Władca piorunów"

Udostępnij

 

Człowiek, który wymyślił wiek dwudziesty. Bez jego wynalazków nie byłoby prądu przemiennego, turbin w elektrowniach wodnych, pilota do telewizora, robotów przemysłowych a nawet… radia czy telefonii komórkowej. Genialny i zazdrosny, skonfliktowany z Marconim – o wynalazek radia, z Edisonem – o zasady, pieniądze i podpatrzone wynalazki.

 

 

Przemysław Słowiński opisuje w lekki i dowcipny sposób nominowanego do nagrody Nobla, fantastycznego wynalazcę - Nikola Teslę. Z kart książki wyłania się niezwykle barwna, genialna i jednocześnie pełna skrajnych emocji postać.

Urodzony w Chorwacji, Serb Tesla - autor kilkuset patentów, głównie rozmaitych urządzeń elektrycznych, w tym silnika elektrycznego, dynama rowerowego, radia, baterii słonecznej, nigdy nie otrzymał Nagrody Nobla. Podobno komitet noblowski zdecydował tak, by nie drażnić innych wynalazców. Tesla wierzył w teorię płaskiej Ziemi i eter – tajemniczą substancję otaczającą naszą planetę, rewelacyjnie przewodzącą promieniowanie elektromagnetyczne. Twierdził, że skonstruował odbiorniki potrafiące czerpać z energii wszechświata. O tajemniczych urządzeniach, które demonstrował starannie wybranym osobom, krążyły legendy.

Jego twarz gościła na okładce Time’a, a wielkonakładowe gazety informowały, że wynalazł tajemniczy promień potrafiący strącić tysiące samolotów z odległości ponad 500 kilometrów.

Pracownia naukowa genialnego wynalazcy spłonęła w tajemniczych okolicznościach – wraz z cenną dokumentacją badań. Nigdy nie odnaleziono sprawców.

Wszystko podporządkował swoim wynalazkom, żył w celibacie, nie wiążąc się z nikim.

Jego śmierć wpisała się w ciąg wydarzeń nazywanych nieraz spiskową teorią dziejów.

Ciała nie poddano autopsji, a z jego pokoju zniknęły zapiski naukowe i czarny notatnik podpisany „Sprawy rządowe”. Wszystkie posiadłości należące do Tesli zostały skonfiskowane przez urząd o nazwie Powiernictwo Majątków Obcokrajowców, pomimo że był on pełnoprawnym obywatelem Stanów Zjednoczonych.

Dzieło Tesli, polegające na eksplorowaniu dotychczas niezbadanych obszarów nauki, kontynuuje z powodzeniem w swej działalności biznesowej Elon Musk.

Zapomniany geniusz. Wizjoner. Tesla.

Zapraszamy do lektury.

 

Kilka słów  Autorze:

Przemysław Słowiński urodził się w 1952 roku we Wrocławiu. Z wykształcenia prawnik, wykonywał wiele zawodów, m.in. malarza, górnika, barmana, agenta ubezpieczeniowego. Autor książek biograficznych.

 

Fragmenty książki „Tesla. Władca piorunów”.

Wynalazcą był właściwie od dziecka. Już w wieku pięciu lat zbudował koło wodne, jednak zupełnie inne od tych, które widywał we wsi. Koło Tesli było gładkie i bez łopatek, lecz mimo to bez trudu obracało się w nurcie strumienia. Wiele lat później przypomniał sobie o tym kole przy konstruowaniu unikalnej bezłopatkowej turbiny. Nie wszystkie jednak wynalazki były tak udane.

Wiele eksperymentów okazało się pomyłką i ściągnęło na głowę Nikoli całą masę kłopotów. Któregoś dnia na przykład wdrapał się na dach stodoły z wielkim, czarnym parasolem ojca. Zaczął poruszać nim gwałtownie w górę i w dół, aż poczuł, jak kręci mu się w głowie, a jego ciało staje się lekkie niczym piórko. – Na tym da się latać – powiedział cicho sam do siebie. – Umiem latać! – powtórzył nieco głośniej i… skoczył. Opór powietrza natychmiast wywrócił parasol na drugą stronę. Uderzenia w ziemię nawet nie poczuł. Tylko jakaś potworna siła wtłoczyła mu żołądek do gardła i wycisnęła z płuc cały zgromadzony tam zapas tlenu. A potem przez krótką chwilę nie było nic, tylko hucząca ciemność, w której bez końca obracały się koła ogromnej maszyny. Zawieszone wysoko na niebie słońce zaczęło wirować niczym ognista kula. Robiło się coraz mniejsze i mniejsze, aż zgasło zupełnie.

– Boże Przenajświętszy, dziecko mi się zabiło! – wykrzyknęła z przerażeniem Duka, znalazłszy swą pociechę leżącą bez przytomności pod drzwiami stodoły. Obok „zwłok” leżał połamany parasol męża.

Mamrocząc jakieś modlitwy i łykając cisnące się do oczu łzy, wzięła Nikolę w ramiona i popędziła z nim do domu, wrzeszcząc przy tym co sił w płucach:

– Milutin! Milutin, zaprzęgaj natychmiast konie i pędź po lekarza! Nikola spadł z dachu!

– Nie ma chyba żadnych złamań ani wewnętrznych obrażeń – oświadczył z powagą godzinę później doktor Mavrovič, chowając do swej lekarskiej torby stetoskop. – Biorąc pod uwagę wysokość, z której spadł, to wszystko zakrawa wręcz na cud.

– Nikola, po coś ty tam, dzieciaku, w ogóle wchodził? – gestem bezsilnej rozpaczy ojciec załamał ręce nad leżącym w łóżku synem. – Nie przyszło ci do głowy, że możesz spaść?

– Ja wcale nie spadłem, tato – wyjaśnił zgodnie z prawdą poszkodowany, wypluwając rozchwiany siłą upadku ząb.

– Jak to nie spadłeś? Przecież…

– Ja skoczyłem.

– Skoczyłeś?... – wielebny Milutin chwycił się za głowę. – Panie doktorze, pan słyszy, co on bredzi? Może to jakieś uszkodzenie mózgu powstałe w wyniku upadku z wysokości…

– To żadne uszkodzenie – zaprotestował gwałtownie Nikola. – Ja po prostu skoczyłem. Z parasolem.

– Z parasolem?

– Tak. Wypełniające czaszę powietrze powinno osłabić upadek, ale metalowa konstrukcja okazała się za słaba. Następnym razem wezmę to pod uwagę i wzmocnię ją.

 

***

Była już, jak zwykle, punkt dziesiąta, gdy Nikola wstał od stołu i przepadł gdzieś w nieregularnie oświetlonych ulicach Manhattanu. Idąc do swego laboratorium, skręcił do niewielkiego parku i delikatnie zagwizdał.

Z dachu pobliskiego budynku dobiegł go szelest skrzydeł. Wkrótce znajomy biały kształt załopotał nad nim i spoczął mu na ramieniu. Tesla wyciągnął z kieszeni torebkę z ziarnem, nakarmił z ręki gołębia, po czym puścił go w noc, posyłając mu całusa. Teraz zastanawiał się nad kolejnym posunięciem. Gdyby nadal podążał wokół budynku, musiałby okrążyć go trzy razy. Westchnąwszy, odwrócił się i ruszył do swego laboratorium.

Wchodząc po ciemku do znajomego strychu, włączył główny kontakt. Lampy na ścianach zapłonęły jasnym światłem, oświetlając cienistą norę wypełnioną maszynerią o dziwacznych kształtach. Osobliwą cechą tego oświetlenia było to, że nie było ono połączone z pętlami instalacji elektrycznej na suficie. Nie miało żadnych połączeń, a energię pobierało z otaczającego pola siłowego. Tesla mógł wziąć każdą lampę i przenieść ją w dowolne miejsce pracowni. Dwa wielkie okna zasłonięte były częściowo ciężkimi czarnymi kotarami. Większość powierzchni zajmowały różne ciekawe urządzenia mechaniczne. Po podłodze i na ścianach wiły się jak wielkie czarne węże elektryczne kable. Na środku pokoju na stole przykrytym grubą, wełnianą, czarną szmatą stało elektryczne dynamo.

Dwie duże, brązowawe kule o średnicy osiemnastu cali, zawieszone na mocnym sznurze zwisały z sufitu. Wykonane z mosiądzu pokrytego woskiem służyły do rozciągania elektrostatycznego pola…

Stojące w kącie niezwykłe urządzenie, zaczęło cicho wibrować. Oczy wynalazcy przymknęły się z zadowoleniem. Tutaj, pod swego rodzaju platformą, pracował najmniejszy ze znanych oscylatorów. Tylko on znał jego budzącą respekt moc. W zamyśleniu popatrzył z góry przez okno na okoliczne budynki. Jego sąsiedzi, ciężko pracujący imigranci, spali spokojnie.

Policja ostrzegała go, że są skargi na błękitne błyski w jego oknach i na trzaski roznoszące się po zmroku po ulicach… Wzruszył ramionami i wrócił do pracy, dokonując serii mikroskopijnych korekt w maszynie. Głęboko skoncentrowany nie zauważał upływu czasu do chwili, gdy usłyszał walenie w bramę od ulicy.

Pospieszył na dół, by powitać angielskiego dziennikarza Chaunceya McGoverna z „Pearson’s Magazine”.

– Jak miło, że pan przyszedł, panie McGovern.

– Czułem, że jestem to winien moim czytelnikom, sir – odpowiedział żurnalista. –Wszyscy w Londynie rozprawiają o Nowym Czarodzieju z Zachodu i nie mają na myśli Edisona.

– Proszę wejść – wykonał zapraszający gest ręką. – Zobaczymy czy zdołam potwierdzić tę opinię.

Gdy zwrócili się ku schodom, dobiegł ich od ulicy śmiech osoby, której głos Tesla natychmiast rozpoznał:

– O, jest już Mark. Ponownie otworzył drzwi, by powitać Twaina i aktora Josepha Jeffersona.

Obaj właśnie wracali z Players Club. Oczy pisarza błyszczały z niecierpliwości.

– Zrób nam pokaz, Nikola. Wiesz, o czym zawsze mówię…

– Nie, nie wiem. O czy ty mówisz, Mark? – zapytał Tesla z uśmiechem.

– Zawsze mówię, mając ciebie na myśli, że będą mnie ciągle nagabywać, czy ten grom jest dobry, czy ten grom robi wrażenie, albo czy ta błyskawica tak działa?

– Zatem będziemy dziś mieli roboty od groma – uśmiechnął się ponownie Serb. – Chodźcie.

By nie doznać wstrząsu ze zdumienia w laboratorium Nikoli Tesli – wspominał później McGovern – potrzebny jest niebywale silny umysł. Wyobraźcie sobie siebie w dużym, dobrze oświetlonym pokoju zapchanym masą dziwacznej maszynerii. Wysoki, szczupły młody człowiek podchodzi do was i tylko samym pstryknięciem palcami błyskawicznie tworzy skaczącą kulę czerwonych płomieni. Potem trzyma ją spokojnie w rękach.

A gdy patrzysz na to, zdumiewa cię to, że nie parzy ona jego rąk. Pozwala jej opaść na ubranie, trzyma ją na kolanach, na głowie i w końcu wkłada tę kulę płomieni do drewnianej skrzynki. Zadziwia was to, że płomienie nigdzie nie zostawiają najmniejszego śladu i przecieracie oczy, by upewnić się, czy to czasami aby nie sen.

Jeśli ta ognista kula wprawiała McGoverna w zdumienie, to nie był on jedynym. Nikt z jego współczesnych nie mógł wyjaśnić, jak Tesla wielokrotnie mógł osiągać taki efekt i nikt też nie wie tego do dzisiaj. Dziwny płomień gasł tak samo tajemniczo, jak powstawał. Tesla wyłączał światło i w pokoju robiło się ciemno jak w jaskini.

– A teraz, moi przyjaciele, stworzę dla was światło dnia – powiedział z tajemniczą miną.

Nagle całe laboratorium zalane zostało dziwnym, pięknym światłem. McGovern, Twain i Jefferson rozglądali się po pomieszczeniu, ale nigdzie nie mogli dostrzec źródła tego światła. McGovern zastanawiał się, czy ten niesamowity efekt nie miał jakiegoś związku z pokazem, jaki podobno Tesla miał w Paryżu i w którym wytworzył świecenie pomiędzy dwiema wielkimi płytami, ustawionymi po obu stronach sceny, nie używając do tego żadnego źródła światła. Ale ten świetlny pokaz wynalazcy był zaledwie rozgrzewką dla jego gości… Napięcie na jego twarzy zdradzało powagę, z jaką traktował następny eksperyment. Wyjął ze stojącej obok klatki małego szczura,

przywiązał go do stołu i szybko uśmiercił prądem. Miernik zarejestrował napięcie tysiąca woltów. Usunął ciało zwierzątka i z jedną ręką w kieszeni lekko wskoczył na ten sam stół. Woltomierz zaczął wolno piąć się do góry.

Prąd o napięciu przynajmniej dwu milionów woltów „przelewał się” ze stołu wokół całej jego postaci, lecz jemu nie drgnął nawet jeden mięsień.

Sylwetka jego ciała była teraz ostro zarysowana aureolą elektryczności utworzonej przez miriady języczków płomieni, wyskakujących z każdej części jego ciała. Wynalazca zeskoczył ze stołu, wyłączył prąd i obniżył stan napięcia u widzów, rzucając, że cały pokaz to nic innego, tylko sztuczka:

– Spokojnie! – powiedział. – To tylko takie sobie zabawki. Żadna z nich nie ma znaczenia. Nie mają one żadnej wartości dla wielkiego świata nauki.

Ale podejdźcie tutaj, to pokażę wam coś, co stanie się wielką rewolucją w szpitalach i domach, jak tylko doprowadzę to do formy użytkowej.

Poprowadził gości w róg pokoju, gdzie stała dziwna platforma, ulokowana na gumowym podłożu. Gdy pstryknął przełącznikiem, zaczęła ona gwałtownie i cicho wibrować. Podniecony Twain postąpił do przodu.

– Daj mi tego popróbować – poprosił.

– Nie, nie mogę. To wymaga jeszcze pracy.

– Proszę!

Tesla zachichotał.

– Dobrze, Mark. Ale nie stój na tym zbyt długo. Zejdź, kiedy ci powiem.

Zawołał pomocnika, żeby przekręcił wyłącznik. Twain, ubrany jak zwykle na biało, z czarnym sznurkowym krawatem, znalazł się na platformie, wibrując i brzęcząc jak gigantyczny trzmiel. Wydawał się wprost zachwycony. Podrygiwał i wymachiwał rękami. Pozostali patrzyli na niego z mieszaniną rozbawienia i strachu.

– W porządku, Mark. Masz dosyć. Zejdź już – powiedział wynalazca po pewnym czasie.

– Nie ma mowy – odrzekł humorysta. – Dobrze mi tutaj.

– Mówię poważnie, lepiej już zejdź – nalegał Tesla. – Naprawdę, najlepiej będzie, jak zejdziesz. Twain tylko się zaśmiał.

– Nie zdjąłbyś mnie nawet dźwigiem. (…)

 

Żaden z jego gości nie wyraził ochoty uczestniczenia w eksperymencie, w którym Tesla stał na wysokonapięciowej platformie. Ale teraz głośno domagali się wyjaśnień, jak to się stało, że nie został on wtedy porażony prądem.

– Tak długo, jak częstotliwość prądu zmiennego o wysokim napięciu była duża – wytłumaczył – przepływał on w dużym stopniu po zewnętrznej stronie skóry, nie powodując obrażeń. Ale taki wyczyn to nie zabawa dla amatorów – ostrzegł. – Przenikające przez tkankę nerwową miliampery mogą mieć fatalny skutek, podczas gdy przepływające po wierzchu skóry ampery można przez krótki czas tolerować. Bardzo niewielkie prądy przepływające pod skórą, czy to prądu zmiennego, czy stałego, mogą zabić.

Noc miała się ku końcowi, gdy Tesla wreszcie powiedział gościom „dobranoc”. Ale światła w jego laboratorium paliły się jeszcze przez kolejną godzinę, zanim udał się do hotelu na krótki odpoczynek. Gwiazdy bladły na niebie. Niebo nasiąkało perłowym blaskiem nad dachami nowojorskich domów. Wśród okolicznych drzew nawoływały się pierwsze ptaki. Wkrótce palące słońce wzeszło zza linii horyzontu.

 

 

 


Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się