Ostatnio recenzowałem dla Państwa „Rękopis Hopkinsa” Roberta Sherriffa traktujący o zagładzie świata, którą powoduje wytrącony ze swojej orbity księżyc. Wydana w 1939 roku w przededniu II wojny światowej stanowiła swoistą alegorię do tego, do czego zmierzał świat.
„Biada Babilonowi” Pata Franka opublikowana w 1959 roku, w latach „zimnej wojny” obok „Ostatniego brzegu” Nevila Shute stanowi memento przeciwko wojnie atomowej. A były to czasy, gdy prawie obok każdego amerykańskiego domu budowano schrony przeciwatomowe. Histerię atomową potęgował wyścig między Związkiem Radzieckim a USA o panowanie w kosmosie, ale także ćwiczebne wybuchy bomb termojądrowych. 1 listopada 1952 amerykańscy fizycy pod kierunkiem Edwarda Tellera i matematyka Polaka Stanisława Ulama doprowadzili na atolu Enewetak do pierwszego wybuchu bomby termojądrowej „Ivy Mike”. Jako paliwo termojądrowe bomba wykorzystywała deuter i tryt.
8 miesięcy później, 20 sierpnia 1953, na terytorium radzieckim miała miejsce eksplozja bomby wodorowej (bomba H), którą wykryły zachodnie sejsmografy. Nic w tym dziwnego, że Pat Frank pełniący funkcję doradcy Departamentu Obrony USA, delegowany przez swoją gazetę do kwatery Dowództwa Lotnictwa Strategicznego napisał powieść z gatunku science – fiction pod znamiennym tytułem „Biada Babilonowi”, który w książce pełni rolę hasła ostrzegawczego, w razie gdyby wybuchła wojna. Histeria wojenna podsycana przez prasę, media amerykańskie, szczególnie pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy to ZSRR prowadził w kosmicznym wyścigu znakomicie wkomponowuje się w wymowę powieści Franka.
Rzecz dzieje się w małym prowincjonalnym miasteczku Fort Repose na Florydzie. Po wymianie atomowych ciosów przez dwa mocarstwa Związek Radziecki i USA, przestają istnieć duże miasta, nie funkcjonuje administracja, media, nie ukazuje się prasa. Wkrótce zabraknie prądu, gazu i wody. Ludzie uciekają w panice przed atomowym grzybem i jego skutkami. Główny bohater Randy ostrzeżony przez brata próbuje zorganizować na nowo życie po zagładzie, gdzie praktycznie zaczyna brakować wszystkiego; od wody, żywności, na świetle i transporcie skończywszy. Instruktorzy survivalu i szkoły preppingu ułatwiający przetrwanie w trudnych czasach klęsk żywiołowych czy właśnie konfliktu zbrojnego mogliby tu zweryfikować swoją wiedzę. Okazuje się, że w takiej sytuacji przydaje się wojskowe doświadczenie, dobra organizacja i pomysłowość na podstawowym poziomie umiejętnego wykorzystania najprostszych przedmiotów takich jak igły, zapałki, narzędzia, czy tego, co może dać nam przyroda.
Frank ukazuje syndrom poatomowej organizacji życia, gdzie pomimo braku kontroli ze strony państwa, bo nie wiadomo, czy jeszcze istnieje, ludzie uruchamiają w sobie pokłady racjonalności, praktycyzmu, pomysłowości. Oczywiście są wśród nich jednostki zdegenerowane, zwykli bandyci, ale Randy przejmuje inicjatywę. Co z tego wyniknie, zachęcam czytelników do samodzielnej lektury i wyciągnięcia z niej własnych wniosków. Książka, mimo upływu czasu i pewnej archaiczności (porozumiewanie się za pomocą telefonów i telegramów) nie straciła nic ze swojej aktualności, co można skonfrontować słuchając na Youtube porad polskich doradców na wypadek wojny.
Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.