Prowincja ma swój własny niepowtarzalny koloryt, filozofię, światopogląd, dekalog, a także wiele pomniejszych detali i okoliczności, które wyróżniają ją spośród wielu innych obszarów geograficznych widniejących na mapach Polski, Europy i reszty świata.
Ma ona całkiem sporą bibliografię; bodaj od lat dziewięćdziesiątych jest natchnieniem i motywem literackim dla bardzo wielu pisarzy: Andrzeja Stasiuka, Olgi Tokarczuk, Wioletty Grzegorzewskiej, Macieja Płazy, Andrzeja Muszyńskiego czy ostatnio Witolda Banacha z „Kronikami literackimi prowincji”. A przecież jeszcze przed nimi opisywali to zjawisko społeczno-socjologiczne znani pisarze – Bolesław Prus w satyryczno-ironicznej nowelce „Doktór filozofji na prowincji czy Henryk Worcell w Panu z prowincji”.
Czymże jest ta kraina, że przyciąga tak do siebie różnych autorów, a oni czerpiąc z niej inspirację piszą dzieła mądre, prawdziwe a nawet prorocze - Skoruń, Guguły, Pokrzywdzie.
Już w latach milenijnych śp. zmarły krytyk Marcel Raich-Ranicki zarzucał Tokarczuk, Stasiukowi i Tulli, iż piszą „książki prowincjonalne”, a w dwa tysiące trzynastym dyskutowano na Pomorzu w Książnicy Pomorskiej na temat „ Prowincja w literaturze czy literatura prowincji”.
Jan Krzysztof Piasecki wpisuje się w ten biogram literacki swoimi jedenastoma opowiadaniami w oryginalny autorski sposób. Nieśpiesznie snuje przed nami pejzaż Podlasia, okolic Sokółki, buduje cegiełka po cegiełce jego socjologiczną mapę, odtwarza kulturową ludyczność. Subtelnie wchodzi w psychikę ludzi obrzeży dróg, ścieżek, terenów dziewiczych i zasiedlonych w sposób przypadkowy, a zarazem zgodny z jakimś odwiecznym rytuałem towarzyszącym osiadłym przybyszom, przypadkowym wędrowcom czy ludzi kierujących się zegarem przeznaczenia. Ich losy bowiem związane z ziemią, z osadnictwem nawiązują do mitycznych dziejów tych stron, które zamierzchłymi czasy kolonizowali nasi przodkowie. Siła
tradycji i dziedzictwa czerpie bowiem swoją moc z naszych wspólnych genów.
Cóż z tego, że nam mieszczuchom wydają się owi osadnicy osiadli na włościach oschłymi prostakami, pozbawionymi empatii barbarzyńcami wycinającymi drzewostan, zabijającymi naszych braci mniejszych, polującymi na dziką leśną zwierzynę, ale to do nich wyjeżdżamy chcąc zabliźnić nasze wielkomiejskie rany, nasycić ciało siłą bijącą od otaczającej ich natury. Jawią się nam jak bohaterowie książki Jonathana Swifta, ci z krainy Brobdingnag, troglodyci nieobyci ze światem, zamknięci w sobie, obrażający się o byle co, biorący wszystko do siebie na serio, co skutkować tylko może miejscową „siekierezadą. Ale Piasecki wprowadza w ich życie swój rozedrgany, obcy im rytm.
On uciekinier, leczący swoje wielkomiejskie warszawskie rany, osiedla się niczym obcy wśród obcych. Stara się zrozumieć ich osobny rytm, obserwuje, ale i rozmawia,wsłuchuje się jak Stańczyk w życie wiejskiej społeczności. Prowincjonalna zgrzebna chłopska ludyczna filozofia życia łączy się tu z miejskim skansenem napływowej siły roboczej, którą systematycznie przekuwano w PRL-u na model nowego człowieka. Ci co zostali na swojej ziemi nie poddając się socjologiczno-społecznej obróbce stanowią jej prapoczątek, albo kontynuację tego, co wcześniej rozpoczęli tu ich protoplaści.
Jedenaście nieśpiesznie rozwijających się na naszych oczach opowiadań, w każdym znajdziemy okruszek prawdy, tej biorącej swoją prawdziwość z realnego życia; zmagania się z żywiołami przyrody, z cudem natury, którą można ostrzyc jak u fryzjera, ale ona i tak nieplewiona odrośnie w trójnasób i jak Trójca Święta niezrozumiała w całej swojej okazałości przeciągnie nas na swoją stronę. Nie spotkamy tu realizmu magicznego, chociaż magia tamtych miejsc wynika z tego, iż oddalone o setki kilometrów od dużych miast zachowały w sobie pierwotny charakter i dziką filozofię koegzystencji.To pociąga i wciąga jak wir w nurt wartkiej rzeki, ale zarazem powoduje, iż czujemy respekt do drzew, zarośli, bagien, rzek, leśnych ostępów. Staramy się oddychać zgodnie z rytmem czterech pór roku, dzień i noc korygują nasz biologiczny kalendarz. Mimo, iż pozornie zagubieni wśród pól i łąk stajemy się z czasem tak, jak i one oschli i niedostępni szanując swoją osobistą wolność i niezależność, znajdujemy chwile na radość ze zwykłego życia, na relaks, towarzyskość, sąsiedztwo, aczkolwiek podświadomie pilnujemy wytyczonych przez nas granic. Jesteśmy wolni i niezależni, ale mimo wszystko przywiązani do rytuałów, ceremonii i panujących tu zwyczajów.
Nie potrzebujemy kukułki bv wykukać własne przeznaczenie, wystarczy nam mały dom, jako taka terenówka, trochę prymitywnych narzędzi, aby utrzymać królestwo w jako takim stanie używalności. W każdej chwili możemy przecież abdykować i wrócić do miasta, ale wtedy pojawiają się w naszych snach te wszystkie sytuacje spisane przez nas w tych jedenastu opowiadaniach. One są w nas, prawdziwe jak ludzie, zwierzęta, ich domy, kłopoty, traumy i lęki.
Ale przecież po zimie znowu nastaje wiosna, po wiośnie lato. Czy można porzucić ten odwieczny rytm dla wielkomiejskiego chaosu i wypowiedzianej ludziom z dawien dawna wojny?
Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.