Michael Scott Moore, znany dziennikarz angielski, który przed swoim porwaniem zajmował się relacjonowaniem hamburskiego procesu somalijskich piratów, w najgorszym śnie nie przypuszczał, iż za jakiś czas będą o nim pisać czołowe gazety i agencje prasowe.
I tak otrzymaliśmy ponad czterystu stronicową opowieść będącą czymś pośrednim między pamiętnikiem, reportażem a pracą socjologiczno-historyczną. Autor dołączył do swojej książki indeks osób biorących udział w tym wyjątkowym akcie terrorystycznym, a także pośrednio weń zamieszanych.
Porwania stały się już do tego czasu intratnym źródłem dodatkowych zarobków dla różnego rodzaju band, klanowych oddziałów, różnego rodzaju samozwańczych watażków, których nigdy nie brakowało w miejscach uważanych za zapalne. Szczególnie sytuacja ta dotyczyła kontynentu afrykańskiego, Somalii, Erytrei, i przede wszystkim wód okalających „Róg Afryki”.
Jadąc z dziennikarską wyprawą do Somalii, do miasta Hobyo (Galmubug), położonego w środkowej części kraju nad Oceanem Indyjskim, będącego bazą lądową somalijskich piratów,
mimo wkalkulowanego w tą wyprawę ryzyka, nie podejrzewał, iż jego przewodnicy klanowi zdradzą swój klan i złamią pewne ustalone zasady.
Kiedy tracimy wolność, internowani, siedząc w areszcie śledczy, mimo ogromnego stresu mamy do czynienia z aparatem przemocy stosującym od lat te same zasady: strachu i psychicznego terroru. Moore porwany przez jeden z rozbójniczych klanów, eskortowany przez zwykłych „żołnierzy”; byłych rybaków wiedział, że jedyną zasadą rządzącą losem zakładników jest opłacenie swego życia określoną wysokością okupu. Stąd somalijscy piraci zanim zrealizują pomysł porwania zakładników wcześniej dokładnie rozpoznają teren.
Moore wydał się im wyjątkowo atrakcyjny; dziennikarz, z podwójnym obywatelstwem – niemiecko-amerykańskim, a może nawet agent służb specjalnych. Liczyli na to, iż żądana przez nich suma dwudziestu milionów dolarów leży w zasięgu jego ręki. Kiedy okazało się, że negocjacje się przedłużają, a odwet ze strony tropiących ich służb i specjalnie wydelegowanych oddziałów europejsko-amerykańskich bardziej niż realny. Moore i jego porwani towarzysze przewożeni są z miejsca na miejsce. Próba zapisywania tych eskapad, ale także tchnące amatorszczyzną wysyłanie świetlnych alarmowych sygnałów dawały nikłe rezultaty, wzbudzając tylko złość u pilnujących ich Somalijczyków.
To wszystko w miarę szczegółowo i dokładnie opisał Moore w swoim dzienniku przetrwania, gdzie jedynym ich tłem była „Pustynia i morze”. Pomimo, iż jego własne życie wisiało na włosku, a praktycznie na bezpieczniku „kałasznikowa” wielokrotnie w niego wycelowanym nie spotkamy tu opisów strachu czy paniki. Moore starał się cały czas trzymać fason, często drażniąc tym swoich strażników, towarzyszył mu amerykański humor, a także niemiecki dystans i pewność siebie, jako antidotum na partyzanckie wręcz warunki życia. Ciągle dopominanie się o środki higieny, dobre jedzenie z jednej strony deprymowały jego oprawców, z drugiej wzbudzały ukrywany do niego szacunek.
Jak można opowiedzieć dziewięćset siedemdziesiąt siedem dni i nocy, tak aby każda z nich nie wyglądała na tą samą co poprzednia? Ale o tym musicie przeczytać sami, bo ta książka, jak każda dziennikarska relacja składa się z wielu wątków, części, rozdziałów i podrozdziałów. Każdy z nich przynosi trochę inny rytm, nastrój i atmosferę tej somalijskiej ekstremalnej przygody. Bo to, mimo zagrożenia życia i warunków w jakich przyszło mu żyć, stało się dzięki jego woli wolki i przetrwania, opowieścią o prawdziwym człowieku i woli przetrwania, a także, i zgadam się z tym w stu procentach "opowieścią o potędze ludzkiego ducha". Bo to nie tylko ciało zdało tu swój egzamin, ale przede wszysatkim duch i jego charakter.
Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.