Michelangelo Merisi da Caravaggio, urodził się 29 września 1571 w Mediolanie, w dzień świętego Archanioła Michała. „W religii judaistycznej wymienia się Michała wśród siedmiu aniołów wyższego rzędu. Również w islamie Michał (Mika'il) jest jednym z ważniejszych aniołów. W Nowym Testamencie pojawia się jako stojący na czele hufców niebieskich, zwycięsko walczący z szatanem i jego zwolennikami”. Tyle Wikipedia. Ale za każdą biografią kryją się przeżyte lata, miesiące, dni.
Każdy z nas, kiedy pojawia się na tym świecie, zaczyna kroczyć po nim własną drogą. Tak było i przed urodzeniem Caravaggia. Koło życia i śmierci toczyło się obok; jednych obdarzając niezwykłymi talentami, innych nobilitując ze względu na urodzenie i pozycję. Innych skazując na cierpienie i biedę.
Michelangelo Merisi pochodził z klasy średniej, jego ojciec był budowniczym, ale wrażliwe oczy odkryły u dwunastoletniego chłopca niezwykły talent malarski. Po śmierci ojca zdecydowano, iż pobierze czteroletnie nauki u znanego malarza Simone Peterzano. Trafił w dobre ręce. Ten nie tylko uczył go malować w stylu weneckiej szkoły Tycjana, ale był mu pierwszym, przewodnikiem duchowym i intelektualnym. I właściwie wszystko byłoby tu zwyczajowe i normalne, gdyby nie charakter Caravaggia (przyjął ten przydomek od miejscowości, której zarządcą był jego dziadek ze strony matki), porywczy, gwałtowny, mający na wszystko swoje własne zdanie, lubiący hulaszcze życie, atmosferę karczmy, towarzystwo prostych ludzi niźli swoich protektorów. Indywidualista, nie zważający na konwenanse samotnik, wychowany bez ojca; jednym słowem przedstawiciel swojej burzliwej epoki.
Mimo opieki możnych rodów, m.in. Sforza-Colonna, był niezależnym artystą, mającym własne spojrzenie na malarstwo, w którym był prawdziwy jak sceny biblijne czy mitologiczne, które utrwalał na płótnie. Czy myślał wtedy, kiedy burzył renesansowe kanony piękna o swojej oryginalności, sławie, czy przewidywał, iż przejdzie do historii?
Wszak jego artystyczna peregrynacja, mimo trudnego charakteru wiodła go drogą sukcesu i akceptacji jego nowatorskiego podejścia do ukazania malowanych postaci, po kolorystykę i światłocień. Ale i to nie byłoby takie decydujące. O jego renesansie, przeważyło tu antropocentryczne podejście do człowieka. Wywyższył na swoich płótnach prostych ludzi, to oni wcielali się w rolę świętych postaci. Gdyby nie kontrreformacja i przemiana myślenia w kościele katolickim, szczególnie wśród takich ludzi Kościoła jak św. Karol Boromeusz, nie mógłby przecząc kanonom renesansowego piękna, utrwalać z takim uporem na płótnie bezdomnych, biedaków, kochanek, prostytutek, drobnych złodziejaszków, czyli przedstawicieli ówczesnego lumpenproletariatu. Geniusz Caravaggia dojrzewał wraz z jego porywczym duchem. Już w jego rzymskim okresie malując „Lutnistę”, „Szulerów”, „Wróżenie z ręki”, „Muzykantów” czyli tematy świeckie, znamionuje inne podejście do przedstawianych postaci, rozszerza koncepcję światłocienia – chiaroscuro, nie tylko na tło, ale i postacie, udoskonala swój realizm transcendentny, ukazuje wewnętrzne przeżycia swoich postaci, ich ból, cierpienie, ale w zrozumiałym dla odbiorców pojęciu ludzkim, a niekoniecznie boskim. To medytacja bólu.
Towarzyszyła mu sława najlepszego ówczesnego europejskiego malarza, jego dzieła oglądano, kopiowano, powielano, spierano się o nie, jednym słowem był malarzem żywym, trafiał w gusta swoich widzów, nie zawsze zleceniodawców. Wiele było mu wybaczane, miał swoich „aniołów stróży”: rodzinę Sforza- Colonna, kardynała del Monte, papieża Pawła V, czy Wielkiego Mistrza Zakonu Maltańskiego Alofa de Wignancourt. Ale kusił swój los na podobieństwo węża w raju utraconym. Za zabicie w sprzeczce Ranuccia Tomassoniego wyjęty spod prawa, ucieka do Neapolu, później za pobicie jednego wysoko urodzonego kawalera maltańskiego wydalono go ze zgromadzenia i uwięziono. Ale ciągle jeszcze czuwa nad nim jego Archanioł Michał, ten, który „zwycięsko walczył z szatanem i jego zwolennikami”. Rodzina Colonnów i wstawiennictwo Wignancourta pozwalają mu na ucieczkę, na Sycylię, później do Syrakuz. To przedłuża jego twórczą drogę, ale nie uwalnia od kłopotów. Odbija się to nie tylko na jego chiaroscuro, ale również dodaje cierpienia malowanym twarzom świętych , „Pogrzebie św./ Łucji”, „Wskrzeszeniu Łazarza”.
Caravaggio jest jednym z nas, ludzi chwiejnych, grzesznych, ulegających pokusom, a zarazem wierzących w Chrystusa, życie wieczne, duchowość. Egzystencja między sacrum i profanum towarzyszy naszym poczynaniom na tej ziemi. Chcemy brać z życia garściami, poddajemy się materialnej ułudzie, chcemy mieć więcej, bo inni też tak mają. Chcemy iść prostszą drogą, pomiędzy czyśćcem a obietnicą przebaczenia. Nie zdajemy sobie sprawy z konsekwencji własnych decyzji i czynów. I to właśnie w całej okazałości ukazał nam w swoich obrazach Michelangelo Merisi da Caravaggio. Zło pociąga, on to wie, stąd w jego obrazach, ci co zadają cierpienia, też cierpią.
Renesans Caravaggia trwa. Przyćmił swoją pośmiertną sławą Michała Anioła, Leonarda da Vinci, Rafaela, Giorgione. Może jedynie Rembrandt kongenialnie rozpoznał jego intencje i poszedł jeszcze głębiej. Psyche jest naszym sumieniem, ciało jedynie cierpi fizycznie, biczowane, krzyżowane, ćwiartowane, ale sumienie, strach, obawa, iż w tym „drugim” życiu doświadczymy nieziemskiego cierpienia podtrzymuje w nas nasz własny krzyż. Nie trzeba wierzyć w Piekło, żeby doświadczyć mąk zgoła piekielnych; tego stanu doznawały np. dzieci hitlerowskich oprawców.
Ale Caravaggio prowadzi nas w swoich płótnach, także ku zbawieniu. Tłumaczy nas przed Bogiem i spowiada Boga przed nami, pragnąć abyśmy spojrzeli za siebie. Tak za siebie, bo czyż w tej boskiej ciemności nie kryje się nasza podwójna natura.
Nie trzeba wierzyć, żeby przeczytać „Tajemnice Caravaggia ks. Witolda Kaweckiego. Gdyż sztuka Merisiego stawia nas oko w oko z przypowieściami wziętymi z naszego życia. Przykuwa nas do siebie realnością, kolorystyką i perspektywą z jakiej patrzy na nas, z wysokości swoich obrazów.
Bo mimo wszystko wie, iż człowiek jest wywyższony dzięki Bogu, a Bóg nie jest w stanie istnieć bez człowieka, gdyż ten jest uczyniony na podobieństwo Jego.
Tu się zapętla nasza opowieść, powracamy po własnych śladach do bożego domu, czy chcemy czy nie, to w jego ścianach rozgrywa się panoptikum naszego przeznaczenia. Rozumianego jako droga Przebaczenia. I tą właśnie drogę ukazuje nam Caravaggio na swoich płótnach. Warto nią podążyć wraz z przewodnikiem duchowym ks. Kaweckim. Ja tam byłem...
Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.