Czy można opowiedzieć swoje życie, swoją miłość, poprzez tak nieatrakcyjny dla młodego czytelnika gatunek jak listy? Okazuje się, że była to wcześniej bardzo popularna forma komunikowania się ludzi ze sobą. Świadczy o tym wykorzystana w budowaniu narracji tej książki korespondencja między Leopoldem Tyrmandem, a jego przyszłą żoną Mary Ellen Tyrmand, z domu Fox.
A historia tej książki zaczęła się latem dwa tysiące dziesiątego roku, kiedy to wdowa po Leopoldzie Tyrmandzie Mary Ellen znalazła w dziewiętnastowiecznej japońskiej komodzie w swoim nowojorskim mieszkaniu pakiet zakurzonych listów. Domyśliła się, że dotyczą okresu ich pierwszej znajomości, kiedy wymieniali w nich różne poglądy, spostrzeżenia, w których analizowali swoje czytelnicze gusta, a także życiowe doświadczenia. Oczywiście starszy o dwadzieścia siedem lat od Mary Ellen Leopold był dla niej rodzajem starszego mentora, ba bliższym określeniem jest, iż był dla niej prawdziwym Mistrzem. Jego elokwencja, rozległa wiedza i zainteresowania pobudzały w Mary Ellen wrodzoną dociekliwość, apetyt na naukową wiedzę. Mary Ellen, kiedy się poznali studiowała na uniwersytecie w Yale literaturę hiszpańską. Przygotowywała magisterium, którego tematem była dziewiętnastowieczna hiszpańska proza. Ba jej projekt naukowy był na tyle zaawansowany, iż planowała napisanie doktoratu. Miała dopiero dwadzieścia trzy lata. On pięćdziesiąt.
W miarę jak poznawali się poprzez wysyłane z różnych stron Ameryki listy rosła w nich też potrzeba bycia w końcu razem. Sprawdzenia w praktyce, czy faktycznie łączy ich tyle różnych obszarów nie tylko umysłowej aktywności, czy też jest to wysublimowana gra słowna. Wokół ich listów Agata Tuszyńska zbudowała scenariusz swojego "Romansu amerykańskiego".
Od początku ich znajomości starszy od Mary Ellen Tyrmand nie wzbudzał zaufania w jej matce. Kiedy wyczuła, że między nimi jest coś więcej niż tylko „profesorska opieka” zapoczątkowała u niej istny antytyrmandyzm. Ale dla Ellen, ten zdolny dziennikarz, stypendysta Fundacji Forda, piszący dla elitarnego New Yorkera”, wykładający literaturę polską na Uniwersytecie Columbia był bodaj tak jak nieskazitelny guru. Dopiero później, kiedy się pobiorą dostrzeże w nim innego Tyrmanda, skupionego na sobie pedanta, wrażliwego na punkcie krytyki, który będzie do upadłego bronił swoich poglądów, nawet za cenę utraty przyjaźni. Na początku fetowany przez amerykańską lewicę, potem, kiedy ujawnił swoje konserwatywne poglądy niezbyt chętnie zapraszany na salony. Kobieciarz, playboy, jazzujący niebieski ptak, niezależny myśliciel, przesiąknięty ideą wolności osobistej. Niewygodny, tak dla liberalnych socjalistów jak i ortodoksyjnych Żydów. Taki był Leopold Tyrmand. Można go było zaakceptować lub wykreślić z listy znajomych.
Jego okupacyjne losy, ucieczka na wschód do Wilna, krótki udawany romans z komunistami, potem dobrowolny wyjazd na roboty do Niemiec, według zasady, iż pod latarnia najciemniej, słuchanie jazzu na barce z żołnierzem Wehrmachtu, a wcześniej paryski epizod uniwersytecki uformowały z niego niezależnego obieżyświata. Kiedy poznali się z Mary Ellen, on był uznanym pisarzem, dziennikarzem, krytykiem muzycznym, ona studentką. Co ich połączyło mimo różnicy wieku?
Ciekawe polemiki i poglądy. wzajemna fascynacja, listy w których pozwalali sobie na dużą szczerość? A może po prostu Lolek dojrzał do posiadania prawdziwej rodziny? Może poczuł, iż to ostatni moment, żeby się ustatkować oczywiście według własnej filozofii życia.
Dzieci go odmieniły, jak pisze Ellen. Ujawniło się jego długo skrywane ojcostwo. Urodziły się im dwojaczki – Matthew i Rebecca. To dla obojga duże wyzwanie, kupili dom, na przedmieściach Rockford, w Belvidere. Zaczęli urządzać go po swojemu i nagle jak to w życiu bywa, co nam niepisane, to samo przyjdzie – rozległy zawał. I to na słonecznej Florydzie, na obiecywanym sobie od dawna urlopie On, zawsze dbający o linię, wysportowany, również dziennikarz sportowy padł ofiarą takiej zdawałoby się kompletnie nieprzewidzianej dolegliwości. Miał sześćdziesiąt pięć lat, dzieci zaledwie cztery latka, Mary Ellen trzydzieści osiem. Czy czasem nasze życie nie jest czystą numerologią?
Książka autorstwa Agaty Tuszyńskiej oprócz kompozycji wyróżnia się fantastycznym materiałem zdjęciowym. W ostatnim rozdziale zatytułowanym Archiwum Tyrmanda” opisane jest w krótkich akapitach, co po nim zostało: dwadzieścia pięć kartonów, w tym trzy z jego osobistymi papierami i czterotysięcznym księgozbiór. Większość jego archiwum wdowa przekazała do Instytutu Hoovera znajdującego się w Stanford University w Palo Alto w Kalifornii, w tym list kondolencyjny prezydenta Regana i rękopisy trzech nieukończonych książek. Można spytać naiwnie, czy nasze życie, to również nieukończona książka, ale zawsze z ostatnim rozdziałem.
Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.