Zdecydowanie stoję w literaturze po stronie umiejętności opowiadania historii wziętych z życia, ale podanych w scenerii iście poetyckiej, wywodzącej się z niemodnego w dzisiejszych postmodernistycznych czasach realizmu magicznego. Wychowałem się na Carpentierze, Llossie, Cortazarze, Borgesie, a potem na lirycznej magii prozy Hrabala, Pavla, Michala, a ostatnio na Boćku. Każdy z nich stworzył własny rozpoznawalny styl, zbudował osobny świat zaludniony przez nieprzystających do tamtych czasów bohaterów, dziwaków i oryginałów.
Tymi tropami poszedł też młody, bo niespełna trzydziestoletni słowacki prozaik Peter Balko. Jak Jonasz dał się wrzucić w wartki nurt własnej pamięci, a potem połknięty przez wyobraźnię wypluł z siebie opowiadane z wielką brawurą fantasmagoryczne dzieciństwo. Mogłoby to być jego własne, albo moje, albo każdego z nas, bo czyż wtedy, kiedy mamy naście lat wszystko to, co się wokół nas dzieje nie ma często kostiumu teatralno-filmowego. Akcja każdego przeżytego dnia, z kolegami na poniemieckim cmentarzu, na dzikim wysypisku czy Górce Miłości (takie dzieciństwo miał np. „Pan Swen”, bohater moich opowiadań) jawi się jak przygodowy serial. Tak samo Balko osadza swoich nastoletnkich bohaterów w świecie, który kojarzy mi się ze scenerią filmów Kusturicy „Czarny kot, biały kot” czy Jiri Menzla.
Każdy ma swój własny prywatny Lonszonc, jak Pan Swen Grabiszynek, jak Szilard Rubin i jego bohater Kaposvár, a ja Gorzów Wielkopolski. Trzeba mieć mniej więcej dziesięć lat, rozbujałą wyobraźnię, piegi albo wadę zgryzu i zapyziałe miasteczko na pograniczu węgiersko-słowackim, które czas zakonserwował jak Pompeje. Trzeba jeszcze zaludnić go postaciami rodem ze slapstikowego niemego kina Maxa Sennetta. Bo czyż sąsiad Guzek, kowal Balint, pan Radinger zegarmistrz, czy miejscowy pijaczek Ferdek Foszasz istnieją tylko na peryferiach słowacko-węgierskiej granicy?
Historia przyjaźni dwóch chłopców, Słowaka Leviathana i Węgra Kápia przypomina historię Tomka Sawyera i Hucka Finna. Literatura jest pewnego rodzaju karuzelą, w której rozkręcają się przeróżne wątki i historyje, które gdzieś już słyszeliśmy. Ale Loszonc jest jak każde takie osobne Macondo niepowtarzalne. Nie można bowiem podrobić sugestywnego języka opowieści Balki, jego poetycko-lirycznych przenośni, w czym swoje zasługi ma także wyborne tłumaczenie Miłosza Waligórskiego.
Świat Leviathana, który stawia swoje pierwsze kroki na niwie literackiej przygody, ociera się o światy Kápia, który wierzy w to, iż wszystko opiera się na sile pięści i myśliwskiego noża. Słowak stawia na fabułę, na snucie opowieści ocalających w swoim wnętrzu jego babcię, dziadka, ojca, któremu sypał się wąs, gdy miał naście lat, Kápia na siłę i ciągle pojedynki o przywództwo w grupie.
A więc drogi czytelniku witaj w świecie Petera Balka, w Loszoncu, gdzie część wolnego czasu spędza się na drzewie, a drugą część w miejscu Pod Słońcem, które tworzyła paląca się przez cały dzień uliczna latarnia. Świat składa się z uporządkowanego chaosu, któremu próbujemy nadać jakiś sens, ale zwykle wpadamy weń jak w wykopany płytki grób. Tak też ma się ze światem młodego Słowaka Leviathana i Węgra Kápia. Każdy z nich ma swój boży młyn, który miele czas na sekundy, minuty, godziny, by, kiedy urośnie z niego spora góra zamienić go w kolejny rok.
Oby nasza pamięć mogła spowolnić jego upływ, oby wszyscy w Loszoncu żyli wiecznie uwiecznieni dozgonnie w gęstej literackiej pajęczynie słów, przenośni, analogii, skojarzeń Petera Balko, młodego, zdolnego prozaika, o którym mam nadzieję nieraz jeszcze usłyszymy. Bo jak donoszą „Loszonckie Noviny”, każda historia ma swój awers i rewers, jak moneta rzucona w głęboką, niezmierzoną przestrzeń nieba wiszącego nad nami niczym nieboska aureola.
Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.