Zapraszamy na 1070 Czwartek Literacki
Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział we Wrocławiu zaprasza na 1070 Czwartek Literacki, który odbędzie się 10 maja (czwartek) o godzinie 18 w Café Księgarni Tajne Komplety, ul. Przejście Garncarskie 2, Wrocław.
Gościem wieczoru będzie młody wrocławski pisarz sf Krzysztof Piskorski. Spotkanie poprowadzi Jacek Inglot. Autor został niedawno przyjęty w poczet członków SPP.
Kilka słów o bohaterze spotkania:
Krzysztof Piskorski
– urodzony w roku 1982 wrocławski pisarz, publicysta, fan historii oraz fantastyki. Autor dziewięciu książek, który zdobył popularność dzięki zaskakującym fabułom oraz kreowaniu osobliwych światów. Zderzał już historię wojen napoleońskich ze steampunkiem i fantastyką (Zadra, 2009, 2010), jak również polską rewolucję przemysłową z kabałą i podróżami w czasie (Krawędź Czasu, 2011). Jego cztery ostatnie powieści były nominowane do nagrody literackiej im. Janusza Zajdla, którą otrzymał ostatecznie wydany w 2013 roku Cienioryt – opowieść płaszcza i szpady w unikalnym świecie, gdzie cienie są czymś więcej niż tylko brakiem światła. Z kolei wydana w roku 2016 powieść Czterdzieści i cztery, w której słowiańska magia i dziwna technologia odmieniły epokę narodowych wieszczów, ponownie otrzymała nagrodę Zajdla, a dodatkowo nagrodę im. Jerzego Żuławskiego. Rosyjskie wydanie Cieniorytu zostało natomiast nominowane do tytułu książki fantasy roku 2017 przez największy rosyjskojęzyczny magazyn poświęcony fantastyce.
Swoje długie doświadczenie w tworzeniu tekstów każdego rodzaju: od literatury, przez gry i scenariusze, po słuchowiska, Krzysztof Piskorski przekuwa w ciekawe cykle prelekcji oraz wykładów. Jest częstym gościem fantastycznych konwentów i autorem poradników dla twórców fantastyki.
Wody stryja Antona (fragment)
Wyszliśmy na powierzchnię po tygodniu, obładowani beczkami z Wodą Pamięci. Próbki rozeszły się po całym kraju i przez krótki czas o Riechtenau pisały gazety, a miasteczko pękało w szwach od przyjezdnych urzędników, profesorów, bankierów i przedsiębiorców.
Kilka osób chciało położyć rękę na odkryciu, ale stryj Anton był sprytny. Właścicielem kopalni pozostała górnicza kooperatywa, a każdy z jej członków prędko stał się bogaty. Większość rzuciła pracę i opuściła Riechtenau, by cieszyć się fortuną. Ale nie stryj. On pracował dalej, rozwijał wydobycie, zaplanował i zbudował rurociąg z otchłani. Wreszcie wpadł na plan przerobienia nieczynnego browaru, leżącego kilka mil od miasteczka, na rozlewnię wody, gdzie butelkowałby ją we wszystkich możliwych smakach – od malinowego po cytrynowy.
Stryj Anton potrafił dopiąć swego. Już po roku rozlewnia pracowała, zatrudniając prawie wszystkich w miasteczku, w tym mnie. Zostałem nadzorcą linii produkcyjnej, miałem swoją tweedową kamizelkę, zegarek z dewizką, solidną pensję. Stara mamusia płakała ze szczęścia, a wszystkie panny w Riechtenau się za mną oglądały.
Ledwie zauważyłem, że ze stryjem jest coraz gorzej. Pił dużo wody. Tyle, że ponoć jako jedyny sięgnął pamięcią aż do Kambru, Jury, Ordowiku oraz innych epok o imionach jak nazwy na etykietkach słodyczy ze sklepu kolonialnego. Nocami nie był człowiekiem, przemierzał długie linie genealogiczne pradawnych płazów i wijów o setkach odnóży, zabijał i był zabijany w ciemnych pramorzach.
Nie interesował się już rozlewnią. Czasem jeszcze schodził do otchłani obwieszony bronią, by w słabym świetle karbidówki odganiać strzałami z dwururki białe owady, podczas gdy pomocnicy naprawiali wodociąg. Potem regularne dostawy stały się tak ważne, że do ochrony rur skierowano z Bawarii kompanię strzelców górskich, więc i tego nie musiał robić. Z tamtego okresu pamiętam głównie swój pierwszy samochód, swoją pierwszą kobietę, swoje drobne sukcesy. Nie to jak stryj, z którym już nie rozmawiałem, więdnął w oczach. Na koniec wyjechał, powierzając rozlewnię zastępcy, panu Oppitzowi, który ledwie dwa lata później powierzył ją mnie.
Stryj Anton umarł na serce po ogromnej libacji w najdroższym hotelu w Monachium. Żal mi, że wtedy nie przeżyłem jego śmierci tak jak powinienem, ale to były dzikie czasy. Przed naszymi oczyma świat zmieniał się jak w kalejdoskopie, byliśmy oszołomieni bogactwem, sławą. A dużo bardziej od losu Antona zajmowały nas rodzące się właśnie plotki o masowych zniknięciach.
* * *
Jest szósty grudnia, pierwszy tydzień adwentu, czwarty rok po odkryciu Wód Pamięci. Zostałem sam. Na podwórku rozlewni buczy elektryczny agregat. Snop żółtego światła pada mur, za którym sylwetki topól kołyszą się jak tubylcy, których w otchłani odkrył stryjaszek. W budzie przy bramie chrapie pies.
Chwilę patrzę na to przez okienko o małych, prostokątnych szybkach, a potem wracam do przerwanego obchodu. Krążę po pustych korytarzach rozlewni, mijam wysokie kadzie, przesuwam wzrok po obłościach miedzianych rur saturatorów, zaglądam w każdy kąt.
Nie boję się wcale złodziei ani sabotażystów. Poza patrolami nie mam po prostu nic do roboty. Rozlewnia stoi. Zbyt wiele nieodebranych skrzyń z butelkami zebrało się w magazynach. Nie ma też po co chodzić na górę, do miasteczka. Stałbym tam tylko pośrodku ryneczku, szarpany zimowym wiatrem, a domy patrzyłyby na mnie rzędami zabitych na głucho okiennic. Nikt bowiem nie mieszka już w Riechtenau.
Ostatnia osoba, którą widuję, to kierowca dostawczej ciężarówki. Czasem przyjeżdża po kilka skrzynek i przywozi mi gazety. Według niego w Hirschenbergu zostało tylko parę tuzinów ludzi. Gdy był u rodziny w Breslau, widział całe kwartały kamienic, gdzie nie mieszka już nikt.
Wszyscy opuszczają ten świat. Zbyt długo trwało, nim odkryliśmy efekt uboczny picia wód z otchłani. Wizje, które zsyłają, to więcej niż sny. To prawdziwe okna w przeszłość. Gdy grupa osób jednocześnie wyśni taki sam sen, ich wizja staje się na tyle mocna, realna, że po prostu ich połyka. Rozpływają się w powietrzu, z zamglonymi oczyma i szeroko otwartymi ustami; wpadają w inny nurt historii, jak w dziwacznej opowiastce o tysiącu Żydów, którzy muszą wspólnie wyśnić Eden, by ludzie wreszcie go odzyskali.
Mimo tego zagrożenia ludzie nadal piją Wody Pamięci. I znikają, znikają...
A ja? Pięć razy na dobę patroluję rozlewnię. Przechodząc przy głównym zbiorniku zwykle muszę trącić kijem swojego ostatniego pracownika, Alberta – Polaka, który kiedyś na sankach uderzył głową w drzewo, dlatego jedynym zawodem, jakiego potrafił się wyuczyć, było zamiatanie podłóg. Wiem, że mimo surowego zakazu, który ustanowiłem po wyjeździe stryja, Albert podpija wodę. Potem śpi z otwartymi powiekami, a w oczach błyszczą mu łany zboża i szumią szmaragdowe gęstwiny, ocierające się lubieżnie o palisadę jakiegoś słowiańskiego grodu.
Nie wiem czemu Albert wciąż tu jest. Albo imbecyle nie potrafią śnić dość mocno, albo nikt inny na całej Ziemi nie dzieli z nim jego snu. Tak czy inaczej, gdy przyłapuję go na śnieniu, uderzam go kijem i na chwilę wraca do tego świata. Przytomnieje, przeprasza, zabiera się do zamiatania. Wiem, że to na darmo, że gdy tylko odejdę, położy się gdzieś znowu. Ale chcę jeszcze zachować pozory porządku. Sam codziennie rano odbijam kartę w maszynie przy wejściu do rozlewni.
Po ostatnim obchodzie, tak jak teraz, mam spokój. Idę więc do stryjowej biblioteki, do jego mieszkania w przybudówce, by czytać pachnące skórą i bibułą książki o Indianach, odkrywcach i dalekich podróżach. Zatoczywszy wielką elipsę wróciłem bowiem do lektur z czasów dzieciństwa.
Może ten świat ma jeszcze jakąś przyszłość. Może nie. Wiem jedno: nie będę pił wód stryja Antona. Nie zamierzam pozwolić, by wessała mnie inna, wyśniona epoka, choćbym pozostał ostatnim człowiekiem.
Zegar wybija pierwszą w nocy.
Tłusta ćma tłucze się o klosz lampy.
Stare topole szumią na nocnym wietrze, a ja drżącymi dłońmi gładzę skórzane oprawy książek. Drzemią w nich moje sny z dzieciństwa, których nikt w miasteczku nigdy ze mną nie dzielił.
I czasem tylko, gdy głowa robi się już ciężka, tuż przed osunięciem się w niespokojny sen, nachodzi mnie niepokojąca myśl co było pierwsze: ślepi ludzie-aksolotle i niezwykłe źródło w otchłaniach pod Rietchenau – czy moje marzenia o nim.
Krzysztof Piskorski
Projekt sfinansowany przez Miasto Wrocław