Goście osiemnastego dnia 7. polskiej edycji Miesiąca Spotkań Autorskich: Ewa Winnicka z Polski i Beka Kurkhuli z Gruzji
Osiemnastego dnia 7. polskiej edycji spotkań autorskich, spotkaliśmy się z Ewą Winnicką, polską autorką. Moderatorem spotkania był Michał Nogaś, który przedstawił ją jako dziennikarkę, reporterkę i autorkę wielu książek. Są to między innymi tytuły takie jak "Londyńczycy", "Angole", "Nowy Jork Zbuntowany" . Publikuje również artykuły w znanych czasopismach. Została nominowana do wielu nagród, między innymi były to nagrody Grand Press, Nike oraz Gryfia.
Prowadzący Michał Nogaś i Ewa Winnicka
Rozpoczęliśmy od czytania przez autorkę fragmentów książki, która ukazała się kilkanaście tygodni temu. Jej tytuł to "Milionerka. Zagadka Barbary Piaseckiej-Johnson". Jest to biografia i opowieść reporterska o kobiecie z tytułu, w której przewijają się również wątki związane z Wrocławiem.
Fragment, który czytała autorka miał tytuł "Teczka studentki, Wrocław 2015". Opowiadał o dokumentach bohaterki książki, które znajdowały się w archiwum Uniwersytetu Wrocławskiego. Był to dokładniej opis matury z 1965 roku. Wynikało z niego, że miała przeciętne oceny. Po maturze przerwała naukę i wyprowadziła się na chwilę do brata. Zapisuje się na studia rolnicze, ale nie wie co ma dalej robić. Chciała studiować filozofię, później historię sztuki, na którą się dostała. Znowu miała przeciętne oceny, później było już trochę lepiej. Późno oddaje pracę magisterską, jednak uzyskuje dobry wynik. W tej samej teczce znajduję się jeszcze jeden, późniejszy dokument z 1985 roku. Jest to wymiana wiadomości pomiędzy Genewą, a Wrocławiem. Chodziło o potwierdzenie, że Barbara Piasecka-Johnson studiowała na Uniwersytecie Wrocławskim. Jednak sama bohaterka nie wiedziała gdzie dokładnie studiowała i kiedy ukończyła naukę.
Ewa Winnicka
Moderator wspomniał, że przed spotkaniem autorka opowiedziała mu krótko o tym fragmencie. Mówiła, że nie jest z niego zadowolona. Dlaczego tak jest? Nie chodzi o to, że jest bardzo nieudany. Czas, kiedy Barbara Piasecka-Johnson przebywała we Wrocławiu był bardzo trudny do opisania. Osoby, które opowiadały o niej bardzo szybko zmieniały zdanie co do publikacji ich wspomnień. Może to dlatego, że bali się potęgi pieniędzy bohaterki. Już wtedy było jasne, że opisanie jej historii będzie bardzo trudne.
Co było trudniejsze w pracy nad tą książką? Szukanie jej śladów w Polsce, czy w Ameryce? Zdecydowanie Ameryka była trudniejsza. Fascynująca była cała rodzina bohaterki, która może się wydawać, że była przeklęta. Wydarzyło się w niej wiele przykrych historii. Odbyło się wiele trudnych procesów o podział majątku, kiedy mąż Barbary Piaseckiej-Johnson zmarł. Wtedy ona przejęła trudną rolę głowy rodziny.
Cały czas moderator prowadził rozmowę z autorką, która bardzo dokładnie opowiadała o życiu bohaterki jej książki. O jej romansach, problemach, o tym jaka była. Zaskakujące jest to, jak Ewa Winnicka potrafi opowiedzieć każdą jej historię z drobnymi szczegółami. Wie jaką osobą była. Kiedy umierała była otoczona swoją rodziną. Nie miała dzieci, ale córka jednego z braci dotrzymywała jej towarzystwa. Pojawiały się pomysły na film o niej, który prawdopodobnie byłby wielkim hitem kinowym. Autorka bardzo chciałaby, aby główną rolę zagrała sławna aktorka Meryl Streep.
Temat spotkania bardzo się zmienił, bo przeszliśmy do innych książek Ewy Winnickiej pod tytułem "Londyńczycy" i "Angole". Jak udało się autorce wejść w zamkniętą grupę Polaków, którzy mieszkają na Wyspach Brytyjskich? W czasach obecnych bardzo dużo ludzi chce mówić, ale niewiele ludzi chce słuchać. Dlatego kiedy słuchasz ludzi, oni automatycznie zaczynają mówić. Żeby rozmawiać z ludźmi trzeba mieć czas i pieniądze żeby do nich dotrzeć, dojechać.
Londyńczycy Angole
Dlaczego tak wielu Brytyjczyków nie lubi Polaków? Jest to na pewno strach Brytyjczyków przed utratą swoich posad. Często można spotkać niepochlebne artykuły w gazetach na nasz temat. Kiedy Brytyjczycy to widzą, są jeszcze bardziej wrogo nastawiani przeciwko Polakom.
Jeszcze długo autorka opowiadała o swoich doświadczeniach, rozmawiała z publicznością i moderatorem o polityce i wyrażała swoje opinie i przewidywania na temat przyszłości Polaków w Wielkiej Brytanii. Spotkanie trwało długo, ale został odczytany jedynie bardzo krótki fragment najnowszej książki. Na szczęście autorka zrekompensowała to bardzo długimi odpowiedziami na pytania o bohaterkę biogafii. Wszyscy z wielkim zainteresowaniem słuchali licznych historii Barbary Piaseckiej-Johnson i na pewno zostali zachęceni do kupienia książki "Milionerka". W tym dniu sala była prawie w całości wypełniona, a na koniec autorka oczywiście została pożegnana oklaskami.
Widok na salę Mediateki w podziemiach biblioteki przy ul. Teatralnej
Zobacz film na kanale Youtube.com
Drugim gościem 18 dnia MSA był Beka Kurkhuli. Swoje pierwsze nowele opublikował w 1991 roku w gazecie "Mamuli", od tamtego czasu Jego opowiadania regularnie pojawiają się w gazetach literackich. Pracował jako reporter wojenny dla gazety "Dilis Gazeti". Swoją pierwszą powieść wydał w 2004 roku. Autor od 2006 roku jest doktorem Instytutu Literatury Gruzińskiej. W swojej twórczości skupia się na tragicznych i przejmujących tematach wojennych.
Beso Kurkhuli i prowadząca Irina Tkeselashvili
Pisarz rozpoczął spotkanie od przeczytania fragmentów powieści pt. "Adżar", która porusza konflikt wojenny związany z Rosją, Gruzją oraz Czeczenią. Już po krótkim fragmencie tekstu wywiązała się dyskusja na temat wojny, spraw politycznych i codziennych poruszanych we wspomnianej powieści, ale nie tylko.
Beka Kurhuli, Adżar
przekład: Marcin Gaczkowski
W latach dwudziestych XX wieku, w czasach pierwszej Republiki Gruzińskiej, Chewsurzy i Pszawowie, celem pogodzenia się z Czeczenami udali się do Wąwozu Arguńskiego.Podczas negocjacji odbywających się na polanie w pobliżu wioski Czaneti, jeden z Czeczenów dostrzegł w rękach Gigiego Sulchanaury karabin swojego kuzyna, zabitego przez Chewsurów. Rozpoznawszy broń swojego poległego krewnego, Czeczen wpadł w szał. Wywiązała się strzelanina, rozległ huk rewolwerów i pobrzękiwanie kindżałów. Z naszych około osiemdziesięciu było we krwi, przeciwnik także poniósł straty. Czeczenów było więcej. Na polanie zebrała się cała gmina,zresztą, byli przecież na własnym terenie i niewątpliwie wyrżnęliby wszystkich naszych do nogi, gdyby czeczeński mułła w porę nie powstrzymał rzezi.Bardzo wysoki, z czerwoną, farbowaną henną brodą, chudy jak szczapa, posępny starzec podrzucił nad głową garstkę ziemi z gościńca i zawołał:
„Niechaj dźwiga wszystkie grzechy tej ziemi ten, kto przeleje jeszcze choćby jedną kroplę krwi!” Opamiętali się.
Już nazbyt wiele grzechu oglądała nasza ziemia. Woły Allaudina, pędzone z Cinubani, przebyły podnóże góry Chalacani, przepłynęły rzekę Alazani i skierowały się w kierunku Duisi.Wietrzyk wiejący z Gór Pankisi i Wąwozu Bacarskiego mieszał się z łagodnym oddechem Alazani. Tutaj nie zdarzają się srogie mrozy. Zamknięty, całkowicie osłonięty przez góry wąwóz. Słońce wędrowało niespiesznie na zachód, okrywając rumieńcem góry graniczące z Czeczenią i obłoki ocierające się o ich szczyty. Wioska przytulona do brzeguAlazani błyszczała jakimś nadzwyczajnym blaskiem.Kistyjska dzieciarnia, zadziorne smyki, podzieliła się na dwie drużyny. Chłopcy obrzucali się kamieniami zza płotów. My, dorośli, siedzieliśmy w kucki nieco w oddali, przy furtce, prowadząc rozmowę.Rudy Musa opowiadał historię zniszczenia rosyjskiego korpusu czołgów w centrum Groznego pod koniec grudnia 1994 roku.
Rosjanie bez rozpoznania wywiadowczego wdarli się do miasta czołgami, gdzie czekała już na nich zorganizowana po mistrzowsku zasadzka i nie lada „wesele”.Musa kreślił jakimś patykiem plan centrum Groznego w pyle Duisi. Po gruzińsku, ze szczegółami opowiadał o tym, jak to niespodzianie dali popalić skupionym na niewielkiej przestrzeni rosyjskim czołgom przy pomocy granatników pancernych RPG, karabinów maszynowych dużego kalibru oraz butelek z mieszanką zapalającą. Pokazywał, z piwnic i dachów których budynków
jednocześnie zaatakowali i rozgromili Ruskich. Od tamtego czasu minęło już siedem lat, ale Kistowie nawet teraz z wielką uwagą i skupieniem obserwowali patyk w dłoni Musy, jakby szkicował on plan dzisiejszej operacji wojennej. Nagle jeden ze słuchaczy chwycił Musę za rękę i odwrócił go w stronę dzieciarni: takiemu samemu czerwonowłosemu jak i ojciec synkowi Musy kamień rozbił głowę. Chłopczyk trzymał się za głowiznę, przez palce sączyła się krew. Oddalił się od rozbawionych rówieśników i spojrzał na zakrwawioną dłoń,ponownie przyciskając ją do rany, próbując choć trochę zatamować lejącą się ciurkiem krew, wreszcie poczłapał do domu. Krew ściekała przyciśniętym do głowy nadgarstkiem i znikała w rękawie pstrokatego, uszytego według pszawskiego kroju swetra.
– Aj, mardżajot, aj biordz, aj dżygit, – z uśmiechem pokrzykiwał na syna Musa. Chłopak złowrogo łypnął zimnymi,wodnistymi oczami w stronę ojca, przez zęby wycedził coś niezbyt miłego i niespiesznie ruszył w stronę domu. Jednooki Wisargi powiedział coś do Musy i błysnął uśmiechem. Roześmiali się wszyscy. Musa zakurzonym patykiem pogroził plecom idącego do domu syna.
– Ocalałe tamtego dnia czołgi dały drapaka, a zasuwały tak szybko, że nasi chłopcy, co popędzili za nimi ładami żyguli i samarami, nie potrafili ich dognać. Inszallach, nasi powybijali w autach przednie szyby i bezpośrednio z samochodów walili do czołgów...Słuchałem tego i zaczynałem się trochę irytować. Mnie ta historia mocno dotykała, stałem więc z przygryzionym
językiem. Zazdrościłem im, że bardziej niż my dopiekli Ruskim. Dzieje heroicznych czynów i zwycięstw Wajnachów sprawiały, że milczałem ponuro. Słońce zachodziło. Szybko zmierzchało, ale dzieciarnia wciąż jeszcze ostrzeliwała się kamieniami. Raptem ktoś zaklął po gruzińsku. Któryś z chłopaków też nie wytrzymał i puścił wiązankę. W mowie Czeczenów, podobnie jak naszych Swanów, nie ma przekleństw, więc kiedy już nie idzie wytrzymać, Kistowie klną po gruzińsku, a Czeczeni – po rosyjsku, choć zdarza się to niezmiernie rzadko.I znów ktoś rzucił mięsem. Znów po gruzińsku. Zapewne odpowiedział ten, na kogo skierowane było przekleństwo.
– Eeee chajeet! – konusowaty Kist zerwał się na równe nogi i nawrzeszczał na dzieci. Pozostali również obrócili głowę w stronę chłopaków. W milczeniu, ale nader surowo spojrzeli na rozzuchwalone pociechy.
– Cha-jet dagueel, dawakch ajet!... – wciąż pokrzykiwał na nie konusowaty i machnął ręką w stronę Alazani.Chłopcy bez słowa udali się na brzeg rzeki. Poszli się bić.Starszy brat Allaudina starał się wygiąć kawałek pręta tak, żeby można było grzebać nim w piecu.„...Kiedy wybuchła pierwsza wojna, ludzie przyszli do Dżochara
– Co mamy teraz robić, Dżocharze, jak mamy żyć?
– Jak żyć, nie wiecie? Walczyć powinniście! – odpowiedział im Dżochar.
– Żeby walczyć, trzeba mieć broń.
- Rozdajcie nam broń i będziemy walczyć, – odpowiedzieli mu ludzie, a wielu ich przyszło do pałacu rządowego w Groznym, cały miting się zebrał, przybyli prosić o radę Dżochara, co i jak. Przyszli powiedzieć Dżocharowi:
- Dżocharze, daj nam broń, jeśli nie będziemy mieli broni, to jak mamy walczyć? Czym? – A czym chcecie, tym sobie i walczcie – wydzierał się na nich Dżochar, zdenerwował się, – skąd ja wam broń wytrzasnę? Dlaczego sami jej nie macie? Dlaczego sami nie możecie jej zdobyć? Co się tak na mnie gapicie? Skąd ja mam wiedzieć, czym będziecie walczyć?
Walczcie strzelbami, kindżałami, widłami, kosami, pałkami, nie moja to rzecz. A jeśli nawet tego nie macie, zabierajcie, skąd chcecie. A jeśli nie zdobędziecie broni, to wojujcie gołymi rękami. Pewien młodzieniec stojący w tłumie blisko Dżochara wściekł się nie na żarty:
– Ejże, Dżocharze, co ty wygadujesz? Do kogo ta mowa – „wojujcie gołymi rękami? Stoisz tu sobie w kożuszku za dwadzieścia tysięcy, a ja mam z gołymi rękami iść na ruskie czołgi?.. Zdjął Dżochar z siebie kożuch, cisnął temu młodemu człowiekowi i rzekł:
– Masz, weź sobie, jest twój. I nagan też jest teraz twój – masz go w kieszeni. O ile wojownikiem jesteś, ma się rozumieć... Chłopak ten z miejsca, w tłumie, rozładował cały bębenek nagana, wystrzelił w powietrze i udał się na wojnę, zdobywać broń. A naród udał się za nim...”– Eee, wystawił nas ten twój emir, oszukał, nie przyjdzie on! – Eela uśmiechał się przebiegle, potrząsał głową zatopioną w czapce papasze, wciąż usiłując wygiąć walcowany drut. Emir wahabitów przyjechał do Wąwozu Pankisi z rana, razem ze swoimi wahabitami. Białą ładą niwą. W trzyosobowej obstawie. Długie, jasne włosy do ramion, rude brody, złote zęby i przerażająco spokojne twarze. Wszyscy trzej mieli w rękach nowiuteńkie karabinki AKS74U, z pełnymi łódkami nabojowymi na czterdzieści pięć sztuk amunicji. Cała trójka siedziała za plecami emira,nie wydając żadnego dźwięku.Najwyraźniej byli to Czeczeńcy „z tamtej strony”, chłopaki po 20-22 lata. Pankiski emir posadził obok siebie ogolonego na zero czteroletniego synka. Porozmawialiśmy. Przyjdę wieczorem i przyprowadzę Adżara albo ciebie wezmę ze sobą, on tam na górze wynajmuje dom. Żegnając się, emir odpalił samochód i po kistyjsku powiedział coś do swojego synka. Chłopczyk dziarsko wystawił swoją ogoloną główkę przez okno łady niwy i zupełnie niespodziewanie wyrecytował wiersz:
me patara qarTveli var,
kavkasiis mTebis Svili,
da gancxromiT sxvagan yofnas
mirCevnia aq sikvdili...1
1 Strofa z patriotycznego wiersza gruzińskiego poety Dutu Megreliego (1867–1938) „Mały Gruzin”.
Następnie tak samo dziarsko wsadził łepek z powrotem i podniósł szybę. Samochód ruszył, emir odjechał i zniknął. Więcej się nie pojawił. Słońce zaszło. Eela uśmiechał się chytrze i usiłował odgiąć drut-walcownik. Tutaj wszyscy mają przebiegłe uśmiechy, a spoglądają przy tym na ciebie jakby ostrzegawczo. Uśmiecha się taki, szczerzy zęby znad rudej brody i w napięciu taksuje cię niczym wilk żółtawymi, przymrużonymi w nieustannej czujności, zmęczonymi oczyma. W razie czego – zabije bez mrugnięcia powieką, i zdąży o tobie zapomnieć,
zanim jeszcze wyzioniesz ducha. Jeżeli zabije. A jeśli nie zdąży zdołasz go uprzedzić, to umrze tak samo błyskawicznie, bez zbędnych rozmyślań. Kaukaz z dawien dawna jest takim niebezpiecznym miejscem. Wojna za wojną. Tutaj każda rozmowa zaczyna się od tematu wojny i na wojnie również się kończy. Niegdysiejsze, obrosłe już legendami starcia Kistów z naszymi, góralami gruzińskimi, których Czeczeni po dziś dzień wspominają jako „Pchia”, „Pchije”, „Pchowely”. Dziewiętnastowieczna Rosja, wojny kaukaskie, imam Szamil, gruzińskie wojny domowe, Cchinwali, Abchazja... Na wspomnienie Abchazji robi im się niezręcznie.
– Bardzo źle wyszło, – mówią. Jedni o wszystko winią pieniądze, inni – rosyjskie służby specjalne.
– Na próżno zginęli nasi chłopcy, ściągnęli na nas wrogość Gruzinów, a potem kolej przyszła i na nas. Powiadają, w Szatoj jeden sędziwy Czeczen nie zgodził się na pogrzeb poległego w Abchazji syna: „Nie walcz przeciwko Gruzinom. Wiedz, że cię zabiją, a ja ciebie nie pochowam”. I faktycznie, chłopaka zabili. Kiedy przywieziono do Czeczeni ciało, ojciec wyszedł z domu: „On nie posłuchał moich słów. Kto chce, niech go sobie chowa. Ja nie zamierzam go opłakiwać, niebędę go grzebać”.– Ale to wygląda raczej na usprawiedliwienie – „Szamila aresztował Gruzin Orbeliani; Stalin w dwadzieścia cztery godziny spędził nas do wagonów towarowych i przesiedlił do Azji Środkowej; spójrz, nasze domy dziś jeszcze bombardowane są przez rosyjskie samoloty startujące z waszego Waziani, ale my was przecież nie winimy...” A jednak wszystko to były usprawiedliwienia. W czasie wojny abchaskiej Czeczeńcy walczyli przeciw nam i stało się to przyczyną wielu lat nieufności i wrogości. Na Kaukazie długo pamięta się krew. I nie przebacza się. Półtora roku temu, pod koniec 1999 roku, dowódca gruzińskich partyzantów w rejonie Ruchi mówił – „Gdyby ci Czeczeni nie splamili swoich rąk krwią gruzińską, chętnie bym im pomógł. Poszedłbym, przynajmniej porządnie zemściłbym się na Ruskich. Te czeczeńskie diabły to naprawdę ostre chłopaki. Warto wojować z nimi po jednej stronie...” Miał żal do Szewarnadzego i jego policji: „Zamiast pomóc,
taszczyliśmy amunicję – żeby Ruskim nie zostawiać. A rankiem wparowują tamci i aresztują – dlaczego, niby, przenosicie broń przez faktyczną granicę, co to ma być, ognisko destabilizacji tworzycie?” Stał przy moście w Ruchi, zmęczony wyklinaniem Eduarda Szewardnadzego, z urazą i tęsknotą spoglądając w stronę Abchazji, po tamtej stronie Inguri. Półtora miesiąca później, 25 stycznia, zastrzelił jednak pod tym samym mostem Gienadija Aszchacawu, Wanacza, „Małego” (ten „Mały” za likwidowanie Gruzinów zasłużył na tytuł „dwukrotnego Bohatera Abchazji”) i kogoś tam jeszcze, czwartego, imienia nie pamiętam. Spotkał się z nimi pod mostem na negocjacje i raptem, znienacka, otworzył tylne drzwi swojego czarnego grand cherokee, wyciągnął stamtąd kałacha powiedział do „Małego”: „Dawaj, policz teraz, ilu Gruzinów wybiłeś, sukinsynu...”. I posłał serię. Później wszystkie cztery trupy przewlókł na naszą stronę, zdążył. U Abchazów,w więzieniu w Drandzie trzymani byli w niewoli gruzińscy partyzanci Kardawa, Laszhia i Antija, więc trupy potrzebne były na wymianę. Ostatecznie okazało się, że trupy są trzy, bo Aszchacawa jakimś cudem przeżył,wzięli go do szpitala w Zugdidi, zoperowali, wykurowali.Leżał osobno, na reanimacji. Do dziś pamiętam tabliczkę na jego łóżku – „Giennadij Bagratowicz Aszchacawa, ur. 1973 r., zamieszkały w Gagrze, ul. Akakiego Cereteliego 11...” Ale znowu nic z tego nie wyszło. Kardawę i Laszchia udało się wymienić, w sprawie Antiji powiedzieli – później.
„Tak niczego nie zdziałamy, należało wymieniać wszystkich na wszystkich. Trzeba było trzymać Aszchacawę, im przecież nie można wierzyć”. Ale kto się ciebie słucha? Nie,my „powinniśmy okazać dobrą wolę”, „weźmy odpowiedzialność na siebie”, więc razem z trzema trupami odesłano na tamtą stronę też ledwie ozdrowiałego Aszchacawę. Pierwszym, co uczynił Aszchacawa, powróciwszy do Abchazji, było udanie się do więzienia w Drandzie i zabicie Antija. A sam dowódca partyzantów siedzi dziś w więzieniu w Tbilisi.
W sierpniu tego samego, 2001 roku, starzy wrogowie Chamzat Gełajew i Emzar Kwiciani urządzili z Wąwozu Kodori rajd w stronę Suchumi. Ale na tym wszystko się skończyło – Szewardnadze znowu uciekł się do swojego słynnego przeczekiwania i atakujący musieli się wycofać i wrócić. Kistowie, uczestniczący w owym rajdzie razem ze Swanami, wspominali później z uśmiechem: „Głód tak nam doskwierał, że trzeba było jeść liście z drzew. Teraz znamy na pamięć, które drzewa mają liście smaczne, a które nie”. Brata tamtego emira zabili akurat podczas tego rajdu. I z tego też nie wyszło nic sensownego. Chamzat Giełajew wraz z resztkami swojego oddziału zginął pod lawinami śnieżnymi na granicy gruzińsko-dagestańskiej – przewodnik Lezgin okazał się zdrajcą.
Emzar Kwiciani został ogłoszony zdrajcą Ojczyzny i zaczął się ukrywać.
– Wystawił nas emir – powtórzyłem i zapaliłem papierosa, – wątpię, czy wróci, nie sądzę.Na wiejskiej dróżce pojawiło się wracające z pastwiska stado krów, które pojedynczo zatrzymywały się przy furtce gospodarzy. Kistowie także zaczęli rozchodzić się po domach. Zostali tylko dwaj kuzyni Eelego i rudy Musa.Eela wstał, uchylił skrzypiącą furtkę do swego obejścia i „Ej!...” – przywołał w ten sposób żonę. Żona Eely, Esma podeszła, zabrała zmajstrowane przez męża grzebadło do pieca i schowała się w domu.
– Idziemy.
– Dokąd?
– Do Adżara. Skoro on nie przyszedł, to my pójdziemy do niego.
– A wiesz, gdzie on zamieszkał?
– Każdy to wie, odrzekł Eela i po czeczeńsku powiedział coś do swoich kuzynów. Odeszli.
W Wąwozie Pankisi unosił się zapach prochu. W ciągu tych dwóch lat przyjechałem tu już po raz piąty. Pankisi nie zmienia się, tym bardziej, że przez ostatnie piętnaście lat wokół panuje wciąż tylko wojna i zawierucha. Ale ta kraina jeszcze nigdy nie była tak bardzo wybuchowa.Chamzat Giełajew ze swoim oddziałem w sile tysiąca pięciuset wypróbowanych w wielu bitwach wojowników, przekroczył granicę gruzińską i rozbił obóz w Pankisi. W wąwozie wyczuwało się napięcie. Kistyjskie wioski w mgnieniu oka zapełniły się uzbrojonymi ludźmi.Obok Czeczenów byli tu Arabowie, Turcy, czarnoskórzy,nawet jeden Japończyk. I jeden Gruzin. Adżar. Właśnie z tym Adżarem miałem ochotę się spotkać. Tamtego ranka emir pankiskich wahabitów obiecał mi zorganizować spotkanie z nim, ale – niestety – skończyło się na deklamacji patriotycznego wierszyka. Wyjechali i zniknęli. Trudno ich winić. Nie dawali wprawdzie po sobie poznać, ale było jasne, że miejscowi również czuli ciśnienie. Tylu uzbrojonych gości, lokalne tejpy, narkotyki... Do tego jeszcze policja i służby specjalne. Panował autentyczny chaos. Niespodziewanie i bardzo łatwo można było zarobić kulkę, do tego w taki sposób, że nikt nigdy nie dowiedziałby się, skąd, od kogo, kiedy i za co. Można było zarobić ją nawet zupełnie przypadkowo – tak jak podczas spotkania Antoine’a de Saint-Exupéry’ego z barcelońskimi anarchistami na dworcu kolejowym. Po wojnach abchaskiej i czeczeńskiej cały ten zamęt jeszcze się zwiększył. W samej Czeczeni również wszystko się bardzo poplątało, szczególnie po tragicznej śmierci Dżochara Dudajewa. Zwycięstwo w pierwszej wojnie
kosztowało nazbyt drogo. Wedle informacji generała Troszewa, który w Rosji, już po wojnie, zginął w nader podejrzanej sytuacji w wyniku katastrofy śmigłowca, tylko od końca 1994 do kwietnia 1995 roku oddziały czeczeńskiego oporu utraciły dwanaście tysięcy bojowników. Zabito również Dżochara Dudajewa. Dla Czeczenów, którzy z trudem, albo raczej wcale, nie uznają liderów, Dudajew był niekwestionowanym autorytetem. Rządził krajem twardą ręką i bez trudu radził sobie z utrzymywaniem porządku, zarówno między terenowymi dowódcami – komendantami polowymi, jak i pośród rozmaitych klanów, rodów i ludności cywilnej. Decyzji Dudajewa nie można było negować, jak później Zelimchana Jandarbijewa i Asłana Maschadowa. Nie dało się odsunąć go na bok i robić swoje. Do dziś krążą o nim legendy. Na Kaukazie – zarówno naszym, jak i Północnym – bardzo lubimy głębokie, pełne mądrości heroiczne historie i legendy. Ale także sam Dudajew sprzyjał zradzaniu się owych legend. W grudniu 1994 roku, już pierwszego dnia wojny, kiedy rosyjskie samoloty starły miasto Grozny z powierzchni ziemi, Dżochar wysłał do prezydenta Rosji Borysa Jelcyna telegram: „Serdecznie gratuluję rosyjskiemu lotnictwu kolejnego sukcesu i zwycięstwa na niebie Groznego. Generał major Sił Powietrznych Dżochar Dudajew”. A także: „Do zobaczenia wkrótce na ziemi czeczeńskiej. Prezydent Czeczeńskiej Republiki Iczkerii Dżochar Dudajew”.
Po jego śmierci, a zwłaszcza po zwycięstwie w pierwszej wojnie, komendanci polowi momentalnie wszczęli wewnętrzne waśnie. Basajew i Salman Radujew, Giełajew i Arbi Barajew, Kadyrowowie... W Gudermesie w ciągu niespełna tygodnia toczyły się boje między Radujewem,Jamadajewem i Kadyrowem. Zginęło wielu ludzi, spłynęła rzeka krwi. Dobrze znana kaukaska historia. U nas było dokładnie tak samo... Tymczasem rozpętał się ruch wahabitów, którzy pojawili się najpierw w przygranicznych rejonach Dagestanu – botlichskim i ancuchskim.We wzmocnieniu się tego ruchu aktywną rolę odegrały rosyjskie GRU, arabskie i tureckie służby specjalne, Borys Bierezowski, pieniądze i nafta. Wywiady wszystkich sąsiednich państw miały swoje zadania, wszystkie,z wyjątkiem gruzińskich służb bezpieczeństwa. W Gruzji napięcie wzrosło po tym, jak oddział Giełajewa przez Dolinę Archoti wtargnął do Pankisi. Między Kistami i Czeczenami odczuwalny był pewien brak zrozumienia.Czeczeni uważali Kistów za zgruzinizowanych i nazywali ich „Gurdżije” – Gruzini.
Faktycznie, pankiscy Kistowie,z pochodzenia tacy sami Czeczeni, przez sto pięćdziesiąt lat pobierali nauki w gruzińskich szkołach, używali gruzińskich nazwisk, doskonale władali językiem gruzińskim, dorastali w gruzińskim środowisku. Niektórzy chłopcy z Dżokolo walczyli w Abchazji. A dziś, wraz z pojawieniem się arabskich i tureckich emisariuszy, tutejsza młodzież znalazła się pod wpływem wahabitów. Zjawiło się wielu wyznawców wahabityzmu. Starszemu pokoleniu, ukształtowanemu przez kaukaskie adaty, nie było ich specjalnie szkoda. Starym nie podobało się również, że w ich wioskach często gościli Turcy i Arabowie. Giełajew z kolei był we wrogich stosunkach ze wszystkimi liderami. Szczególnie po tym, jak w ciągu miesiąca bronił się przed Rosjanami w Bamucie i Komsomolskim. Przez cały ten czas bezskutecznie prosił o pomoc pozostałych komendantów polowych. Nie pomógł nikt.
Nie wiem, dlaczego. Kiedy rozwiały się nadzieje na wsparcie, pewnej pięknej ciemnej nocy, Giełajew wraz ze swoim oddziałem przebojem wyrwał się z oblężenia i z ogromnymi stratami zbiegł do Wąwozu Darialskiego, skąd wzdłuż biegu rzeki Assa przeszedł do Gruzji. Mówią, że Ruscy przepuścili ich specjalnie. Kto tam wie. Ale jedno jest pewne – później przez niemal
pół roku Giełajew przebywał w Gruzji, brał udział w słynnym rajdzie abchaskim, ale nie wracał walczyć do Czeczeni. Dla czeczeńskiej wojny partyzanckiej bierność półtora tysiąca jego wojowników była dużą stratą, co w konsekwencji przeobraziło się w konflikt z Asłanem Maschadowem. Maschadow nawet pozbawił go tytułu emira i generała brygady. Niemniej jednak, kiedy Giełajew w końcu jednak powrócił i na krótko przed śmiercią w pobliżu inguskiej wsi Gałaszki stanął do boju z Rosjanami, Maschadow przywrócił mu rangę wojskową. W zasadzie nie miało to już znaczenia, bowiem pośród komendantów polowych,szczególnie między Giełajewem i Arbim Barajewem istniała już autentyczna nienawiść na śmierć i życie.
Stało się oczywiste, że Czeczeni nie zwyciężą w kolejnej wojnie. Niemożliwego dokonać można tylko jeden raz. Dwukrotnie czegoś takiego nie da się wytrzymać.W tymże oddziale Giełajewa służył Gruzin nazywany Adżarem. Do niego właśnie szliśmy. Do krewnych Eelego,którzy poszli przodem, dołączyło już parę osób. Oczekiwali nas na skrzyżowaniu. Był początek marca, spod kurtek wystawały im lufy od broni. Eela, jako starszy wiekiem, utykając, szedł przodem. Podążaliśmy za nim. Po każdych dziesięciu, dwudziestu metrach spotykaliśmy uzbrojone grupy liczące około piętnastu osób. Na tle wysokich, chuderlawych i podejrzanie przymrużonych Czeczenów z fezami na głowach wyraźnie odznaczali się przysadziści, dobrze odżywieni, smagli Arabowie o czarnych okrągłych oczach. Także w innym aspekcie różnili się oni między sobą – o ile Czeczeni sprawiali wrażenie podenerwowanych i skupionych, o tyle Arabowie mieli spokojnie, niemal uduchowione wyrazy twarzy. Mówiło tym Chattab: „Arabowie jedynie wówczas zdolni są do walki, jeśli posiadają iman – wiarę. Czeczenom zaś w walce iman – wiara do niczego nie jest potrzebny”. Zarówno Eela, jak i jego ludzie byli podenerwowani, ale nikt nie dawał tego po sobie poznać. Bliscy, przyjaciele i krewni witali się ze sobą dotykając ramieniem ramienia – coś jak nasze gruzińskie wzajemne obcałowywanie się przy spotkaniu. Arabowie ze zdziwieniem i niezrozumieniem gapili się na krzyż i srebrny obraz św. Jerzego noszone przeze mnie na piersi. Eela zatrzymywał się przy każdej grupie na pięć, dziesięć minut, w rozmowie z bojownikami kilka razy wyjaśniająco kiwał w moją głowę i ucinał – wosz, znaczy – brat. Jeśli ktokolwiek z Kistów stał przy swoim domu, nieodmiennie zapraszał nas w gości, lecz Eela odpowiadał krótko – aacha dokch barkl – nie, bardzo dziękujemy – i szliśmy dalej. Na temat Adżara krążyły w wąwozie rozmaite pogłoski, generalnie – imponujące. Musiał być z niego niezły chojrak. Po przyjeździe do Pankisi kupił wspaniałego konia,chodził z długim dagestańskim kindżałem, nie rozstawał się z nim na wojnie czeczeńskiej, nie rozstaje się również i w Pankisi. Powiadają, że ten kindżał w jego ręku jestpodczas walki o wiele bardziej niebezpieczny niż karabin. W jego mieszkaniu nie ma nie tylko sprzętu AGD,nie ma tam nawet lustra. Przyprowadził do swojego domu Kistyjkę, szczególnej urody, którą trzyma pod kluczem. Rodzina tej dziewczyny była wściekła – namieszał dziecku w głowie. Nie miał nawet łóżka, w domu sypia na dywanach.Do takiego postępowania zmuszała go wiara w świętość islamu i ścisłe przestrzeganie prawideł szariatu, ale Kistowie, a nawet Czeczeni mówili o nim trochę ironicznie, a trochę ze zdziwieniem. Jednocześnie można było odnieść wrażenie, że unikają go i obawiają się go. W każdym razie jawnie traktowali go jak obcego, bez wątpienia. Tym bardziej, że w wąwozie pojawili się wyznawcy – dwudziestu-dwudziestu pięciu uczniów-muridów uczyło się odeń wiary, islamu, studiowali Koran i szariat. Nauczał ich bezinteresownej walki i śmierci w imię Allacha. Muridzi słuchali go pokornie i uważnie, gotowi w razie niebezpieczeństwa uratować mu życie, a nawet poświęcić dlań swoje własne. Kiedy podeszliśmy pod dom Adżara, było już trochę ciemno.
Furtkę otworzył garbonosy chłopiec w wieku osiemnastu, może dwudziestu lat. Miał twarz dziecka,która taksowała nas z dziecięcą nieufnością i powagą.Eela powiedział coś do niego po kistyjsku. Chłopak na znak szacunku dla starszego lekko skłonił głowę, zaprosił nas do obejścia i zamknął za nami furtkę. Rudy Musa i jeden z kuzynów zostali przy bramie.
Eela, ja i trzech krewniaków Eelego weszliśmy do obejścia. Ciemnościledwo rozjaśniała lampa naftowa, stojąca w domu na parapecie, lecz oświetlenie było wystarczające, żeby dostrzec dziesięciu, może piętnastu ludzi stojących na podwórzu. Nagle nie wiadomo skąd wyskoczyła jakaś niepojęta istota i niczym ogromny biały ptak zaczęła krążyć po podwórzu.
– Uważaj, bo to potrafi kopnąć jak diabli – uprzedzono kogoś po gruzińsku. Po środku podwórza stał wysoki, dobrze zbudowany,wyraźnie wyróżniający się na tle chuderlawych kistyjskich drągali, Gruzin z długim kindżałem i na adżarską modłę owiniętą głową. W rękach trzymał koniec sznura. Jak się okazało, na jego drugim końcu był olśniewający,jaśniący pośród nocy biały ogier o szlachetnie wygiętej szyi. Koń biegał w koło po podwórzu, a my staliśmy obok zapatrzeni, czekaliśmy. Eela ciężko westchnął i dopiero wówczas dotarło do mnie, że wplątałem go w poważne nieprzyjemności.Po pewnym czasie Adżar przekazał uwiąz jednemu z Kistów i skierował się w naszą stronę. Z bliska wyglądał jeszcze potężniej
niż zdawało mi się na początku – bardzo wysoki, ogromny, muskularny, istny drapieżnik. Z Eelą i jego krewnymi, z każdym z osobna, witał się muzułmańskim zwyczajem – Salam alejkum – i z każdym stykał się ramionami. Była to raczej oznaka szacunku wobec gościa niż przejaw sympatii.
– No witaj – zwrócił się do mnie i uścisnął mi dłoń. Nieco ode mnie wyższy i chyba ze cztery razy szerszy. W walce wręcz z takim szanse byłyby równe są zeru, zwłaszcza jeśli rzeczywiście operuje tym kindżałem tak, jak mówią.Do takiego należy strzelać z daleka.
– Witaj – odrzekłem i naraz wyobraziłem sobie – gdyby tak do niego strzelić, jak się zachwieje, jak będzie powoli upadać, jak słoń, jak będzie umierać, jak to wielkie cielsko rozpłaszczy się na ziemi.– Mówią, że chciałeś się ze mną widzieć. Sprawę masz?
Nie miałem czasu na pogaduszki. A ty, jak widzę, sam przychodzisz. No to ja ci powiem jedno: jeśli cię na mnie nasłali, jeśli masz przy sobie broń albo mikrofon, lepiej już teraz się przyznaj i inszallah! W moim domu cię nie ruszę...Zaschło mi w ustach. Nikt mnie nie przysłał, jaki tam mikrofon, bez broni, ale mimo to... „W moim domu cię nie ruszę. ..” oznaczało tyle, że miałbym wyjść za bramę, a on dopiero wtedy wytrząsnąłby ze mnie duszę. Jego Kistowie, pomijając tego, któremu Adżar przekazał konia,również po cichutku zaczęli zbliżać się do mnie, zamykając swoisty półokrąg. Tamten, odprowadziwszy wierzchowca do stajni, niebawem do nich dołączył. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się oglądać. Wiedziałem, że Eela i jego krewni tam stoją. I pozostaną tam do końca.
– Posłuchaj – wymówiłem, siląc się na spokój i starając się maksymalnie zapanować nad własnym głosem, żeby mnie nie zawiódł. Głos był teraz moją podstawową bronią
– Posłuchaj, nikt mnie tu nie nasyłał i nie mam żadnego mikrofonu. Byłem ciekaw spotkania z tobą i oto jestem. A jestem tu nie pierwszy raz, ludzie mnie znają,pewnie i ty zdążyłeś powypytywać miejscowych. Jeśli chcesz, to pogadamy, a jeśli nie – odejdę tak samo jak przyszedłem...„Tak samo jak przyszedłem” było teraz najważniejsze.Wcale nie byli mi już potrzebni żadni Adżarowie, Leczchumowie czy Imeretianie. Za ogrodzeniem szczęknął zamek karabinu, raz, potem drugi. Obróciłem się – rudy Musa i ten drugi trzymali nad ogrodzeniem pochylone lufy, widocznie weszli na stojącą pod płotem ławkę.
– No dobra, wierzę, ale czas na modlitwę, a po modlitwie będzie czas na rozmowę – powiedział Adżar, nawet nie spojrzawszy w stronę ogrodzenia.Wszyscy zaczęli zbierać się przy drzwiach domu i przystąpili do zdejmowania butów. Adżar wszedł jako ostatni, ale nagle wyszedł na zewnątrz.
– Jeśli interesuje cię, jak się modlimy, to wchodź, ale będziesz musiał zdjąć buty – powiedział i wszedł do budynku.„Sprawdza” – pomyślałem i niespodziewanie sam dla siebie rzuciłem się do drzwi z takim impetem, jakby ciągnęła mnie tam jakaś niewidzialna siła. „Chcesz mnie wypróbować? No dalej, zobaczymy, kto kogo...” Najbardziej nie chciało mi się zdejmować obuwia,więc żeby nie zmienić zdania zacząłem szybko rozwiązywać sznurowadła.Pamiętam, że owładnęła mną jakaś niezdrowa brawura,cały drżałem z napięcia i poczucia ryzyka
– „No chodź,zobaczymy, z czego jesteś zrobiony, szachidzie na szlaku Allacha! Więc mnie na ciebie nasłali?! Popatrz, kogo na ciebie nasłali?! Chodź, pójdziemy się modlić! Będziemy się modlić, ile tylko zechcesz!..” Malutki, ciemny pokoik oświetlony był przez okopcony kaganek i języki ognia, od czasu do czasu wyglądające z rozgrzanego pieca. Mebli właściwie nie było, całą podłogę zaścielono dywanami. W kącie – wschodnim zwyczajem – leżała sterta poduszek. Przysiadłem na nich.Adżar ze swoimi Kistami wszedł do izby. W pokoiku momentalnie zrobiło się ciasno. Adżar stanął na czele wszystkich. Teraz zrozumiałem, że odwrót mam odcięty. Rzuciłem spojrzenie w stronę okna. Na podwórzu widać było moich ludzi,
ale od wewnątrz na oknach umieszczono kraty z prętów zbrojeniowych o grubości ręki.Adżar wyjął kindżał z pochwy i położył przed sobą. Matowa stal błysnęła w świetle kaganka i zgasła. Aniwcześniej, ani potem, nigdy nie widziałem, by muzułmanie modlili się przy pomocy kindżału. Przestraszyłem się nie na żarty. Przysiadłem jak sprężyna, w razie konieczności gotów rzucić się do wyjścia. Nie zdążyłbym rzeczjasna, ale przecież warto przynajmniej spróbować! A moi skoczyliby do środka i zaczęłaby się strzelanina – długotrwała i konkretna.
Ale najnieprzyjemniejsza była myśl,że mam zginąć w skarpetkach, bez obuwia. A tego za diabła bym sobie nie życzył. Pamiętam, że mięśnie nóg miałem tak ściśnięte i naprężone, że nawet po powrocie do Tbilisi, przez dwa albo nawet trzy dni chodziłem, lekko utykając. Kiedy tak męczył mnie strach, wojownicy islamu zaczęli odmawiać namaz. Mudżahedini w fezach skrzyżowali ręce na piersiach i zaczęli szeptać. Stojący z tyłu, po prawej stronie Kist zamknął oczy i dwoma palcami – kciukiem i wskazującym – odliczał sury Koranu na sznurze modlitewnym (subha). Z przodu ogromny Gruzin zaintonował stłumionym głosem: Allah illa la Allahu a Muhammad as Rasul!!! Allahu Akbar! Allahu Akbar! Allahu Akbar! Allahu Akbar! Modlitwa brzmiała jak płacz. Jakby wylewali na głos swoje żale. Ukłonili się. Następnie wszyscy razem padli na klęczki i dalej szeptali arabską modlitwę. Modlili się. Modlili się z całej duszy. Zza okna dobiegały głosy moich. „No i ki diabeł skusił mnie do zdjęcia butów” – myślałem sobie. Dobrze, że ciemno, bo nikt nie zobaczy jak blednę.Nic się nie stało. Po modlitwie wyszliśmy na zewnątrz,rzuciłem się na swoje buty, a kiedy zawiązałem sznurówki, doznałem dziwnej ulgi. Odczułem, że mogłem teraz i spokojnie umrzeć, i spokojnie żyć. Napięcie nagle ustąpiło i zawładnęło mną takie poczucie wolności, jakie pojawia się jedynie po zażegnaniu niebezpieczeństwa. Jeszcze wszystko mogło się zdarzyć, ale teraz
byłem już w formie. Nic nie jest w stanie zneutralizować strachu tak pewnie i niezawodnie, jak dopiero co przeżyty jeszcze silniejszy strach.
Nic się nie stało...Po modlitwie rozmawialiśmy przez kilka godzin. Przynim byli jego Czeczeni, przy mnie – moi ludzie. Minęła północ. Rozgwieżdżone pankiskie niebo nad naszymi głowami trwało w oczekiwaniu na swój poranek. Sierp księżyca tkwił na niebie jakby zawiesiła go tam ludzka ręka. Gdzieś ponad nami, pośród gwiazd migotał czerwony czworokąt rosyjskiego satelity szpiegowskiego, my zaś, dwaj Gruzini, staliśmy w otoczeniu Kistów i nie mogliśmy dojść do zgody. On muzułmanin, ja – chrześcijanin, mnie ciekawiły szczegóły wojny czeczeńskiej i walki z Rosją, oblężenie wsi Bamut i rajd inguski. On rozmawiał ze mną o islamie i o Allachu. Trzeba przyznać,że faktycznie sporo wiedział, znał na pamięć wiele cytatów i w razie potrzeby nimi operował – ze Starego Testamentu, z Nowego, z Koranu. Po każdym z przytaczanych przezeń argumentów, wierni muridzi z zachwytem i aprobatą kiwali głowami. A z punktu widzenia moich towarzyszy sprawy przybrały nieco gorszy obrót. Jawnie przegrywałem. Dobrze argumentował, nie dysponowałem choćby połową jego wiedzy w dziedzinie teologii. Wykręcałem się ogólnikami, mówiłem, że tamto, że siamto, tym bardziej, że w tamtym momencie, w tamtej sytuacji najmniej byłem zainteresowany dotarciem do
sedna, do prawdziwej wiary, do poszukiwań autentycznego zrywu narodowego i jego istoty. „Jedyne, gwoli czego warto jest walczyć, to walka w imię Boże. Czego chcesz od Rosjan? Wszyscyśmy dzieci Adama i bracia dla siebie nawzajem”; „Oprócz wojny w imię Boga, wszelka wojna wybucha przez ludzką dumę i pychę. Jest to prosta droga do piekła, po gruzińsku, ale też po ichniemu, po kistyjsku, brzmi to jednakowo – dżodżocheti i dżuodżochet! Straszliwe to miejsce...” Nie jestem gorszym Gruzinem od innych. I kraj swój kocham nie mniej od każdego innego Gruzina. W dzieciństwie dużo czytałem i wierzyłem, że my, Gruzini,jesteśmy najlepsi, najsilniejsi. A wyszło na to, że to nie tak. Wielu głupich Gruzinów napotkałem w życiu, wiele tchórzliwości i podłości przyszło mi oglądać. Bolało mnie to i smuciło. Pogubiłem się, nie wiedziałem, co dalej czynić. Więc ponownie sięgnąłem do książek. Czytać lubiłem od dziecka, ale teraz wziąłem się za czytanie ksiąg świętych. Najpierw przeczytałem słowo Jezusa Chrystusa,pokój mu i łaska Allacha! I uradowałem się, wszystko tam dobrze, w Ewangelii, napisano. Lecz potem zobaczyłem, że nie wypełniają chrześcijanie owego przymierza,nie ma dobrych chrześcijan. Dobro mówią, a zło czynią,łżą nieustannie. I znów wiele zła przyszło mi oglądać. Następnie przeczytałem słowo Mahometa, pokój mu i łaska Allacha! Przeczytałem Koran i przyjąłem islam. Sturczył się, mówili o mnie. A i teraz nierzadko słyszę, że niby jestem adżarski Turek. To z niewiedzy, nie złoszczę się więc na nich. Jak masz czas, to ci wyjaśnię, że żaden ze mnie Turek, tylko adżarski Gruzin i muzułmanin. Wiele słyszałem osądów, ale powiem ci jedno i nie obraź się – ten krzyż na próżno wisi u ciebie na szyi, jak i u większości Gruzinów, o wszystkich tak jednak powiedzieć nie można. Wy nie wierzycie
ani w ten krzyż, ani w Jezusa,pokój mu i łaska Allacha! Ani testamentu jego nie wypełniacie, żyjecie w niewierze i bezbożności. Wiedz, że testament Chrystusa prawdziwie wypełniamy my, muzułmanie, my jesteśmy uczniami Jezusa, a nie wy. My z wielką miłością strzeżemy tego, co głosił. Nawet apostołowie Chrystusa wielokroć błądzili, zmieniali sens słów Jezusa Chrystusa. Jego sprawy pewniej strzeże islam, a wy za to przezywacie nas Turkami?..” „A czyż nie ci twoi muzułmanie na przestrzeni całych dziejów tyle tylko robili, że napadali na Gruzję i zostawiali po sobie zgliszcza?.. Szukając ratunku przed muzułmanami musiała się Gruzja zwrócić o pomoc do Rosjan,lecz ci okazali się jeszcze gorsi, do dziś nie możemy się ich pozbyć”.„To dlatego, że i oni są bezbożnikami. Oni także naruszali i deptali prawo boskie. A to w Koranie wprost napisano, że nie tylko przemocą islamizować, zabierać ziemi i majątku nie wolno, ale nawet do cudzego ogrodu nie wolno zaglądać złym okiem. A jeśli nie, to trafisz do piekła i doścignie cię tam gniew Allacha... Tak rzekł Mahomet, pokój mu i łaska Allacha! Tak wedle prawa i wiary, chociaż po ziemi i głupich muzułmanów chadzało nie mniej,a i po dziś dzień chodzi. Za to właśnie Bóg ich pokarał,za grzechy swoje płacą – i Turcja, i Iran. Bóg zesłał im za karę Ruskich i Amerykańców, no a Turcy już całkiem przemienili się w zupełnych bezbożników...”
„W Czeczeni braciom-muzułmanom pomagasz, a czemuś nie walczył w Abchazji? Czy Gruzini nie są twymi braćmi? Dlaczego nie walczyłeś po naszej stronie?” „Dlatego, że była to głupia, bezbożna wojna, głupi tam wojowali ludzie, jeden drugiemu strzelał w plecy”.„Eee, nie tak to wszystko było, niezupełnie tak. Powinieneś posłuchać, tam nic nie było takie proste...”„Na tym świecie nie tylko wojna, nic nie jest takie proste.Tak to...”„A jeśli znów wybuchnie wojna, pomożesz?”„Wszystko wola Boża, bez wiary w walce, nie spodziewaj się zwycięstwa, jeśli wezwą muzułmanów, jakże nie pomóc? Ale walczyć należy na chwałę Bożą, a jeśli nie, to i nic z tego nie wyjdzie, oprócz porażki, hańby i nieszczęścia.
owiem wprost: nazbyt niebezpieczną ścieżką chadzasz, nie warto, Albowiem na twojej ścieżce brakuje wiary i spotkasz na niej śmierć bezbożną. Żal będzie,bowiem w takim wypadku czeka cię piekło, straszliwe miejsce, gdzie jeden dzień dłuży się pięćdziesiąt tysięcy lat...” Nic się nie stało. Najwyraźniej faktycznie nic się nie zmienia na tym świecie.
Nawet czas. Stali tak sobie o północy,gdzieś w Duisi, Gruzin z Gruzinem, otoczeni przez rudobrodych Czeczenów, stali i wadzili się,i jeden z nas z pewnością nie miał racji. Wyszliśmy na podwórze. Ciemno choć oko wykol. Adżar stał u furtki, odprowadzał nas. Poszliśmy w dół wzdłuż ogrodzenia. Eela teraz już nie szedł z przodu, szliśmy w rozproszeniu. Wszyscy byli potwornie zmęczeni. I nagle, nie wiem, co mnie opętało, odwróciłem się. W tę stronę, gdzie majaczyła potężna męska sylwetka.
– Ej, a jeśli naprawdę mnie nasłali, to nieźle mi poszło, prawda?...Do dziś nie mogę zrozumieć, co mnie ugryzło, żeby odstawić taki cyrk. Teraz już pamięć zawodzi. Było to zapewne
odreagowanie strachu, zaznanego w izbie z kagankiem. Sam przecież wiem najlepiej, jaki jestem pamiętliwy. Nie wiem. Wszyscy zamarli. Nic się nie stało. Reakcji nie dojrzałem. Nie sposób było dojrzeć w tym mroku. On stał tak samo, nieruchomo, przy furtce.
– Nie, nie nasłali mnie, jestem czysty, nie bój się!
– Nie boję się nikogo prócz Allacha – odrzekł z ciemności Adżar, – masz znajomych w Adżarii?
– Nie, ale jeśli czegoś potrzebujesz – w czym mogę, pomogę.
– Bóg nie zstąpi z niebios na ziemię, ale pomoże człowiekowi rękoma drugiego człowieka. Zamilkł. Staliśmy w mroku, nie widząc się nawzajem.Jeszcze przez jakiś czas stał w milczeniu, ale nic nie powiedział. Jednak trochę mi nie ufał. W takiej sytuacji trudno wierzyć komukolwiek.
– Jakże ja tak was wypuszczam, nie ugościwszy...
– W tych stronach winorośle kiepsko rodzą, a herbaty nie lubię. Adżar roześmiał się głośno, z całej duszy. Wszedł na podwórze i zamknął furtkę. Ze stajni dobiegło stłumione rżenie
jego białego konia. Pamiętam, jak po drodze nagle ogarnęło mnie współczucie wobec Adżara. Nie wiem, dlaczego. Na nic mu się nie mogło zdać moje lub czyjekolwiek współczucie, a jednak zrobiło mi się go bardzo żal. Tak żałuje się bardzo bliskiego członka rodziny, krew z krwi, gdy się go zostawia na obczyźnie. Pewnie dlatego, że jemu, inaczej niż nam – Gruzinom-chrześcijanom – nie groziło trafienie do piekła, gdzie jeden dzień dłuży się przez pięćdziesiąt tysięcy lat. Od tamtej pory minęło lat dziewięć. Nie wiem, gdzie jest dziś Adżar, czy w ogóle pozostaje jeszcze wśród żywych? Był o zaledwie trzy lata starszy ode mnie. Spotkamy się pewnego dnia i tam już ostatecznie ustalimy, który z nas miał rację wtedy, w marcu 2001 roku, pod rozgwieżdżonym niebem Duisi, na którym migotał czerwony czworokąt rosyjskiego satelity szpiegowskiego i, niczym zawieszony ludzką ręką, tkwił na niebie biały sierp księżyca. A do tego czasu wszyscy będziemy trwać w niewiedzy.
2010 rok
Beka Kurkhuli i Irina Theselashvili
Publiczność, wraz z autorem, wymieniali się historycznymi faktami na temat wojen gruzińskich. Było widać, że autor jest bardzo zaangażowany w tematy konfliktów wojennych. Był świadomy tego co mówi. W tym miejscu poruszano kwestię Abchazji, stosunku Czeczeni do Gruzji oraz Rosji, pytano o postać Dżochara Dudajewa. Na końcu autor stwierdził, że gdy pisał tę powieść ("Adżar", 2001 r.) był pełen nadziei, że te trudne czasy przeminą, jednak teraz gdy czytał dane fragmenty, uświadomił sobie jak bardzo był naiwny.
Pojawiły się pytania z publiczności na temat informacji zawartych we fragmentach powieści. Kim są Kistowie oraz dlaczego Czeczeni nie przeklinają. Autor odpowiedział, że Kistowie są to Czeczeni, którzy przenieśli się do Gruzji w momencie wojny kaukaskiej, gdy zmuszano ich do przejścia na Islam. Natomiast kwestia przekleństw nie została do końca wytłumaczona. Autor powiedział, że jeśli przeklniesz w obecności górala z narodu kaukaskiego, ten Cię zabije. Ponadto, Czeczeni przy swoich strojach narodowych noszą zawsze broń, dlatego ludzie nie ryzykują z przeklinaniem. W powieści była również informacja, że Czeczeni zaczęli przeklinać po gruzińsku. Autor z uśmiechem stwierdził, że to pewnie dlatego, że Gruzja jest krajem cywilizowanym, więc nauczyła Czeczenów niecenzuralnych słów.
Irina Theselashvili w rozmowie z Beką Kurkhuli
Pan Beka chciał też poruszyć kwestię tradycji, rodzin oraz relacji między kobietami, a mężczyznami. Autor wspomniał, że istnieje stereotypowe myślenie na temat kobiet w Gruzji: pozycja kobieta jest ograniczona. Jednak gdy ktoś zobaczy, jak mieszkają Gruzini, od razu zauważy, że w tym domu rządzi kobieta (u Czeczenów starsza siostra ma tyle samo praw co starszy brat). Czeczeni czasem żartują sobie, że w ich domu jest tak zła kobieta, że woleliby pójść gdziekolwiek walczyć, niż siedzieć z nią. Autor wspomniał również, że w czasie konfliktów, spotykał ludzi, którzy byli otwarci i pomocni. Dlatego też czasami zastanawiał się po co są te konflikty. Przecież ludzie dbają o to co mają, jednak może się też okazać, że ludzie otwierają swoje serca na innych, dopiero w momencie, gdy istnieje ryzyko wojny.
Pani z publiczności przytoczyła wypowiedź producenta filmowego Siergieja Paradżanowa. Producent powiedział, że gruzińska kobieta to piękny, zadbany, otoczony adoracją ptak, w złotej klatce. Złotej, ale jednak w klatce. Pisarz przyznał, że Paradżanow jest geniuszem. Wspomniał również, że w Tbilisi "arystokracja" pochodzi z wszystkich mniejszych miasteczek. Dlatego, jeśli ktoś powie, że pochodzi z Tbilisi, jest to nieprawda. Pisarz wytłumaczył, jak duże znaczenie ma Tbilisi na arenie międzynarodowej. Stolica Gruzji od wielu lat łączyła narodowości. Miasto miało neutralny charakter. Dlatego też, właśnie w Tbilisi spotykały się strony konfliktów. Dlaczego? Bo tam konfliktów nie było, znikały. Przynależność do tego miasta mówi o szacunku wobec innych narodowości.
Autor wspomniał również, ż w Tbilisi jest mniejszość narodowa, zwana gruzińskimi Żydami. Przyjaźń między narodami trwa dwadzieścia szesć stuleci. W Gruzji istnieją nawet żydowskie nazwiska pochodzenia gruzińskiego. W innych narodach kaukaskich nie ma takich nazwisk. Gdy otworzono granicę, Żydzi mogli wracać do Izraela. Jednak gdy wracali do Tbilisi, ubierali chokhe gruzińską i zachowywali się jak szaleni. Dlatego mówi się, że nawet Żydzi oszaleli przez Gruzję. Autor dodał również, że Gruzini uważają się za trochę nienormalny naród. Dlaczego? Ponieważ inne narody dużo pracują, a Gruzini biesiadują, odwiedzają rodzinę, znajomych, plotkują, wszędzie ich jest pełno. Ponadto Żydzi, uważani są za pracoholików, są ambitni, mają swoje cele. Jednak gruzińscy Żydzi są tak samo szaleni, jak Gruzini!
Pytano również, czy powieść "Uciekający z raju" jest przetłumaczona na inne języki. Pisarz odpowiedział, że fragmenty są już dostępne w języku niemieckim. Natomiast potem tekst będzie tłumaczony na język angielski.
Pojawiło się również pytanie czy Pan Beka uważa się za prawdziwego Gruzina i czy mógłby wskazać charakterystyczne cechy. Pisarz od razu odpowiedział, że tak, jest prawdziwym Gruzinem. Wszyscy jego przodkowie (dwunastu przodków) byli góralami. Przysługiwał im teren z dwiema cerkwiami. Autor powiedział, że gdy umrze, tam będzie pochowany. Dodał, że mimo iż, miał tylu przodków, to jest wolny od przeszłości. Uważa się za osobę niezależną, mimo tego, iż jest gotowy w każdej chwili umrzeć za swoją rodzinę, za swój kraj. Pisarz przyznał, że czasem zastanawia się na tym, czy to On potrzebuje ziemi gruzińskiej, czy to ziemia potrzebuje Jego by przetrwać. Przyrównał też Gruzję do starego ubrania, znoszonego, zniszczonego. Jednak gdy nie ma się innego stroju, trzeba nosić stare. I nawet jeśli ktoś będzie chciał nam je zabrać, zrobi się wszystko by temu zapobiec. Pan Kurkhuli w końcu z uśmiechem przyznał, że nie wie jakie są cechy prawdziwego Gruzina, bo kto to może wiedzieć.
Podczas spotkania, rozmawiano również o żonie zmarłego prezydenta Dżochara, którą była Ałła Dudajew. Pytano też o tłumaczenia innych powieści autora oraz różnice między narodem Megrelskim, a Swanami.
Na koniec spotkania, Pan Beka dodał, że Polska też jest szalonym krajem i to pewnie dlatego się tak lubimy! Publiczność była zachwycona tak otwartym oraz charyzmatycznym autorem.
Obejrzyj film ze spotkania na kanale Yuotube.com
Zdjęcia: Rafał Komorowski
Relacja Sylwia Kobędza
Relacja: Marta Matjasik