Kontynuacje popularnych serii w Papierowym Księżycu - "Zdobywca" i "Rozbita klepsydra" - już w sprzedaży!
Najnowsze premiery wydawnictwa Papierowy Księżyc to prawdziwa gratka dla miłośników mocnych wrażeń i wielkich historii. Do księgarń trafiły właśnie kontynuacje serii "Armagedon dzień po dniu" (uznawanej za jeden z najlepszych horrorów o zombie w historii) i "Zdobywca" (historia narodzin jednego z największych imperiów w historii – imperium mongolskiego stworzonego przez Dżyngis-chana i jego potomków).
Obie te serie należą do jednych z najbardziej lubianych przez czytelników i obie zasługują na Państwa uwagę!
Zdobywca, Conn Iggulden
Nota o książce:
Od młodego uczonego do jednego z najpotężniejszych wojowników w historii świata, ta powieść to epicka historia Kubilaj-chana – który, obok Juliusza Cezara, Aleksandra Wielkiego i Napoleona Bonapartego, zapisał się jako jeden z najskuteczniejszych zdobywców, jakiego świat kiedykolwiek znał.
Uczony, który podbił imperium większe niż Aleksander Wielki czy Cezar.
Wojownik, który rządził jedną piątą świata z siłą i mądrością.
Człowieka, który zdradził brata, by chronić swój naród.
To powinien być Złoty Wiek. Jednak jeden z najwspanialszych narodów świata powoli chyli się ku upadkowi, będąc pochłoniętym przez swojego odwiecznego wroga.
Dopiero spokojny człowiek, który wyjdzie z długiego cienia swego potężnego przodka –Dżyngis-chana, będzie w stanie to zmienić. Kubilaj-chan marzy o imperium sięgającym od morza do morza. Jednak by je zbudować, będzie musiał się wiele nauczyć o sztuce wojny i poświęceniu.
Zaprowadzi swoich wojowników na kraniec znanego im świata. A kiedy będzie zmęczony, ranny i osłabiony, przyjdzie mu zmierzyć się z własnymi braćmi w krwawej wojnie domowej, która zmieni bieg historii świata.
Zdobywca to znakomity 5-tomowy cykl historyczny opowiadający historię powstawania jednego z największych imperiów w historii – imperium mongolskiego stworzonego przez Dżyngis-chana i jego potomków.
Kilka słów o autorze:
Conn Iggulden to, obok Bernarda Cornwella, najlepszy aktualnie autor powieści historycznych. Jego poprzednia seria książek o życiu Juliusza Cezara trafiła na listy bestsellerów, a światową sławę zapewnił mu cykl Zdobywca, który został przetłumaczony na ponad 20 języków.
Fragment książki:
Rozdział 1
Nad Karakorum przetaczała się burza. Pogrążone w ciemności i ulewnym deszczu ulice i aleje zamieniły się w rwące strumienie. Za grubymi murami miasta w ciasnych zagrodach tłoczyły się tysiące owiec, których nikt nie wyprowadzał na pastwiska. Tłuszcz pokrywający runo chronił je przed deszczem, ale nie mógł nasycić głodu. Niespokojnie pobekiwały na siebie i raz po raz stawały dęba, wściekle wierzgając kopytami.
Wokół pałacu chana skwierczały płomienie latarni rozmieszczonych wzdłuż zewnętrznych murów i na bramach miasta. Deszcz bębnił o dachy pałacowych krużganków, zalewając je nieprzerwanie strugami. Służący przerwali pracę i zgromadzili się w małych grupach przed oknami, wpatrując się w skąpane w deszczu dziedzińce i ogrody. Z ich nasiąkniętych wodą wełnianych i jedwabnych ubrań dobywał się nieprzyjemny zapach.
Dźwięk ulewy drażnił Gujuka – jakby ktoś przerywał mu myśli nuceniem irytującej melodii. Ostrożnie nalał gościowi wina, odwracając wzrok od otwartego okna, którego kamienny parapet ściemniał już od deszczu. Mężczyzna przybyły na jego wezwanie rozglądał się nerwowo po ogromnej sali audiencyjnej, zaplanowanej tak, by wzbudzać respekt u każdego koczownika ze stepu, nawykłego do widoku przycupniętych jurt. Gujuk pamiętał swoje pierwsze noce w pałacu wypełnionym ciszą i strach, że zginie przygnieciony ciężarem kamieni i dachówek, które lada chwila runą mu na głowę. Dziś śmiał się ze swojej dziecięcej naiwności, ale jego gość raz po raz niespokojnie spoglądał na sufit. Wspomnienie ojca, Ugedeja, który wznosząc Karakorum, realizował wielkie marzenia, rozpromieniło twarz Gujuka.
Jednak po chwili uśmiech ustąpił miejsca marsowi – Ugedej nie musiał zabiegać o względy książąt, uciekać się do przekupstwa, próśb i gróźb po to tylko, by otrzymać tytuł, który i tak mu się z urodzenia należał.
– Spróbuj, Ochirze – rzekł Gujuk, podając gościowi czarkę.
– To łagodniejsze od kumysu.
Starał się zachować pozory przyjaźni, choć słabo znał kuzyna – jednego ze stu wnuków i siostrzeńców chana, których wsparcia tak bardzo potrzebował. Pamięć o ojcu Ochira – walecznym generale Kacziunie – wciąż żyła w sercach narodu.
Ochir z grzeczności wychylił czarkę dwoma haustami i zakończył głośnym beknięciem.
– Jak woda – orzekł, mimo to podsuwając czarkę po więcej. Gujuk wykrzywił twarz w wymuszonym uśmiechu. Jeden z jego towarzyszy wstał bez słowa, ponownie napełnił obie czarki winem z kamiennego dzbana. Gujuk usiadł wygodnie na długiej kanapie naprzeciw Ochira, usiłując się odprężyć i zachować pozory uprzejmości.
– Na pewno wiesz, dlaczego cię zaprosiłem, Ochirze – podjął.
– Pochodzisz z dobrej, wpływowej rodziny. Byłem na pogrzebie twojego ojca w górach.
Ochir nachylił się do przodu z wyraźnym zainteresowaniem.
– Szkoda, że nie zobaczy ziem, do których dotarłeś – odpowiedział.
– Ja… nie znałem go zbyt dobrze. Miał wielu synów. Ale wiem, że chciał wyruszyć z Subedejem na zachód na Wielką Kampanię. Jego śmierć to niepowetowana strata.
– Oczywiście, Kacziun był człowiekiem honoru – przytaknął bez wahania Gujuk. Tanie pochlebstwa jeszcze nikomu nie zaszkodziły; a kto wie, może uda mu się przeciągnąć Ochira na swoją stronę. Wziął głęboki oddech. – Wezwałem cię tu przez wzgląd na pamięć o twoim ojcu. Wszak jesteś głową tej gałęzi rodziny, nieprawdaż?
Ochir odwrócił wzrok od okna, za którym deszcz nieustannie bębnił o parapet. Miał na sobie prosty narzucony na tunikę chałat, wytarte portki, znoszone, pozbawione ozdób buty i równie niepozorną czapkę pastucha upstrzoną plamami oleju, którym smarował włosy.
Ostrożnie postawił czarkę na kamiennej posadzce. Siłą, która malowała mu się na twarzy, niezmiernie przypominał Gujukowi swego zmarłego ojca.
– Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, Gujuku. Oddam swój głos podczas zgromadzenia, nie wcześniej. Nikt nie będzie mnie popędzał ani namawiał do składania obietnic. To samo odpowiedziałem ludziom twojej matki, gdy przyszli do mnie z podarunkami. Staram się jasno stawiać sprawę.
– Zatem nie złożysz przysięgi przed synem chana? – syknął Gujuk. Jego głos nabrał szorstkości, policzki poczerwieniały od wina. Towarzyszący mu mężczyźni poruszyli się niczym psy w obliczu zagrożenia.
– Tego nie powiedziałem – odparł dyplomatycznie Ochir. Czuł się coraz bardziej nieswojo i chciał jak najszybciej zakończyć wizytę. Gdy Gujuk nie odpowiedział, kontynuował wyjaśnienia.
– Twoja matka jest dobrą regentką. Nikt nie zaprzeczy, że udało się jej utrzymać naród w ryzach. Ktoś inny mógłby doprowadzić do jego rozpadu.
– Kobieta nie powinna rządzić narodem Dżyngisa – odburknął Gujuk.
– Być może, ale ona to robi. I cóż, jeszcze nie zawaliły się góry. – Ochir uśmiechnął się, rozbawiony własnym żartem. – Zgadzam się, z czasem będziemy potrzebować nowego chana, ale takiego, który połączy wszystkich. Nie możemy dopuścić do walki o władzę, jak to miało miejsce między twoim ojcem i jego bratem. Nasz młody naród nie przetrwa wojny książąt. Jeśli znajdzie się wyraźny faworyt, oddam na niego głos. – Gujuk
niemal poderwał się z krzesła, z trudem opanowując złość. Po co ta tyrada? Jak gdyby sam niczego nie rozumiał i nie przeżył tych dwóch lat pełnych wyczekiwania i frustracji!
Ochir przyglądał mu się, marszcząc brew. Jeszcze raz ukradkiem zerknął na obstawę Gujuka. Czterech mężczyzn. Czuł się nieswojo. Nie miał broni – przed pałacową bramą poddano go dokładnej rewizji. Sposób, w jaki na niego patrzyli, przywodził na myśl wzrok, którym tygrys wpatruje się w uwiązaną na postronku kozę.
Gujuk powoli wstał i podszedł do stojącego na podłodze dzbana. Podniósł go i zważył w ręku.
– Ochirze, jesteś gościem w mieście mojego ojca, w jego domu. Ja jestem pierworodnym synem Ugedej-chana, wnukiem Wielkiego Chana. Ty zaś powstrzymujesz się od złożenia
mi przysięgi! Zupełnie jakbyśmy targowali się o rączą klacz.
Wyciągnął rękę z dzbanem, ale Ochir zakrył czarkę dłonią, kręcąc przecząco głową. Był młodszy od Gujuka i wyraźnie odczuwał zdenerwowanie, lecz przemówił stanowczo, nie pozwalając się zastraszyć.
– Mój ojciec wiernie służył twojemu ojcu, Gujuku. Ja też jestem wnukiem Dżyngisa, choć nie zostanę chanem. Ale są inni. Bajdar na zachodzie…
– Dostał już swoje ziemie w spadku; tu nie ma czego szukać – odburknął Gujuk.
– Byłoby znacznie prościej… gdyby ojciec wymienił cię w testamencie. Połowa książąt złożyłaby ci już przysięgę.
– To był stary testament. – Głos Gujuka nabrał głębi, jego źrenice rozszerzyły się, jakby nagle znalazł się w ciemności. Oddychał szybciej.
– Jest też Batu – dodał Ochir z rosnącym w głosie napięciem – z najstarszej linii; i Mongke, pierworodny syn Tołuja. Nie możesz więc żądać…
Gujuk wstał, podnosząc kamienny dzban, od ciężaru zbielały mu knykcie.
– Żądam lojalności! – krzyknął, uderzając z wielką siłą dzbanem w twarz kuzyna. Przerażony Ochir uniósł ręce, by uchronić się od kolejnych ciosów. Z rozcięcia nad łukiem brwiowym polała się krew. Gujuk wszedł na niską kanapę, stanął okrakiem nad kuzynem i ponownie uderzył, aż popękały kamienne ścianki dzbana. Ochir głośno wzywał pomocy.
– Gujuk! – wrzasnął przeraźliwie jeden z kompanów.
Wszyscy czterej poderwali się na równe nogi, choć żaden nie śmiał ruszyć się z miejsca. Ochir złapał Gujuka za gardło, ale nie zdołał mocno zacisnąć lepkich od krwi palców. Dzban znów wylądował na jego głowie, potem jeszcze raz i kolejny, aż w końcu w ręku Gujuka zostało jedynie owalne ucho roztrzaskanego naczynia. Drugą ręką książę otarł krew z policzka, dysząc w dzikim podnieceniu.
Twarz Ochira zamieniła się w czerwoną miazgę. Młodzian był w stanie otworzyć tylko jedno oko. Jeszcze raz uniósł omdlałe ramiona, ale Gujuk z łatwością odparował żałosną próbę ciosu, śmiejąc się w głos.
– Jestem synem chana – wysyczał. – Powiedz, że otrzymam twoje wsparcie. No, dalej, powiedz to!
Ochir nie mógł mówić. Krztusił się krwią. Jego ciałem targały spazmatyczne drgawki. Z rozciętych warg dobył się charczący dźwięk.
– Nie?! – wrzasnął Gujuk. – Nie mogę cię prosić nawet o taką drobnostkę? W takim razie kończę z tobą. – Mówiąc to, zdzielił Ochira ostrą krawędzią ucha rozbitego dzbana – jego bezsilni towarzysze przyglądali się w przerażeniu krwawej jatce. W końcu jęki ustały i Gujuk upuścił resztki kamiennego naczynia. Spojrzał na siebie z odrazą, nagle uświadamiając sobie, że cały jest we krwi – od kleistych skrzepów we włosach po wielką plamę na froncie chałatu.
Jego spojrzenie, dotąd błądzące gdzieś w oddali, padło wreszcie na obecnych na sali mężczyzn. Trzech z nich stało z idiotycznie rozdziawionymi gębami; jedynie ostatni zachował wstrzemięźliwy wyraz twarzy – jakby przyglądał się kłótni, a nie zbrodni. Gansukh był młodym rosłym wojownikiem aspirującym do miana najlepszego łucznika pod dowództwem Gujuka. To on odezwał się jako pierwszy. Mówił spokojnym, opanowanym głosem.
– Panie, jego nieobecność zostanie zauważona. Pozwól, że zajmę się ciałem, zanim zrobi się jasno. Zostawię go przy którejś alejce w mieście, jego rodzina pomyśli, że zaatakował go złodziej.
– Jeszcze lepiej, żeby w ogóle nie znaleźli ciała – odparł Gujuk, wolno ścierając krew z twarzy. Złość, która targała nim jeszcze przed chwilą, zniknęła bez śladu.
– Jak sobie życzysz, panie. W południowym kwartale kopią nowe doły ściekowe…
Gujuk uniósł dłoń, by mu przerwać.
– Nie muszę wiedzieć. Spraw, by zniknął, Gansukhu, a zyskasz moją wdzięczność. – Przerwał i przebiegł wzrokiem po pozostałych. – Mam nadzieję, że Gansukh poradzi sobie w pojedynkę. Jeden z was musi odesłać moje sługi. Jeśli ktoś zapyta, powiecie, że Ochir już wyjechał. – Raptem utytłaną krwią twarz Gujuka opromienił uśmiech. – Powiedzcie, że obiecał oddać na mnie głos na zgromadzeniu, że dał na to uroczyste słowo. Skoro odmówił mi wsparcia za życia, to może przynajmniej śmierć tego głupca nie pójdzie na marne.
Po tych słowach Gujuk zostawił kompanów i udał się do łaźni, do której mógł dotrzeć, nie przecinając głównego korytarza. Przez rok albo i dłużej nie zażywał kąpieli bez asysty sług, lecz tym razem pragnął jak najszybciej zmyć z siebie krew, od której swędziała do skóra. Szedł lekkim krokiem, jakby zapomniał o wszystkich troskach. Nie przeszkadzała mu zimna woda – od dzieciństwa przywykł do kąpieli w lodowatych rzekach. Dzięki temu skóra stawała się bardziej jędrna i znów mógł poczuć, że żyje.
Stał nago w żelaznej kadzi kińskiego projektu zdobionej wzdłuż krawędzi szlaczkiem splątanych smoków. Nie usłyszał, kiedy otworzyły się drzwi, gdyż właśnie w tym momencie wylewał na siebie wodę z drewnianego wiadra. Wydał stłumiony odgłos i zadrżał z zimna. Penis mu się skurczył, ciało pokryła gęsia skórka. Otworzył oczy i aż podskoczył na widok stojącej przed nim matki. Spojrzał na stos ubrań porzuconych bezładnie na podłodze. Pokrywająca je krew zmieszała się z wodą, spływając cienkimi strużkami po drewnianej podłodze.
Gujuk powoli odstawił wiadro. Korpulentna Töregene zdawała się wypełniać całe niewielkie pomieszczenie.
– Jeśli chcesz ze mną porozmawiać, matko, będę gotowy za kilka chwil. – Zauważył, że jej spojrzenie padło na zabarwiony krwią, wirujący strumień wody, i odwrócił wzrok, by ponownie napełnić wiadro różowawą wodą z kadzi. Pałac był wyposażony w kanalizację
wykonaną przez kińskich rzemieślników z utwardzanych w ogniu rur ceramicznych. Gdy tylko wyciągnie kurek, krwawe ślady morderstwa znikną na zawsze pod powierzchnią miasta, mieszając się z glebą i pomyjami. Gujuk podejrzewał, że woda z kadzi spłynie do kanału pod Karakorum albo do jakiegoś dołu, w którym wsiąknie w ziemię. W gruncie rzeczy nie obchodziły go takie szczegóły.
– Coś ty zrobił? – wybełkotała Töregene, pobladła na widok zbroczonej tuniki, zwiniętej w supeł u stóp syna.
– To, co musiałem – odburknął Gujuk. Trząsł się z zimna i nie miał ochoty na przesłuchanie. – Nie martw się, każę spalić ubrania. – Jeszcze raz podniósł wiadro, ale rozstrojony jej badawczym spojrzeniem upuścił je do wody i wyszedł z kadzi.
– Kazałem sługom przynieść nowe ubranie. Na pewno już czeka w sali audiencyjnej. Może byś mi je przyniosła? Chyba że masz zamiar stać tu i gapić się na mnie cały dzień. Töregene nawet nie drgnęła.
– Jesteś moim synem, Gujuku. Robię wszystko, by cię chronić, znajdować ci sprzymierzeńców. A ty potrafisz zniweczyć wszystkie moje wysiłki w ciągu jednej nocy. Myślisz, że nie wiem, że zaprosiłeś Ochira? I że nikt nie widział, jak wyjeżdża? Głupiec z ciebie, Gujuku.
– Szpiegowałaś mnie – zarzucił jej Gujuk. Starał się zachowywać pozory obojętności, ale nie mógł powstrzymać coraz mocniejszych dreszczy.
– Muszę wiedzieć o wszystkim, co dzieje się w Karakorum; o każdej umowie i kłótni, o każdym błędzie – jak ten, który popełniłeś dziś wieczorem.
Zirytowany wyniosłym tonem matki Gujuk zrzucił maskę apatii.
– Ochir nigdy by mnie nie poparł, matko. Na nic by się nam nie przydał za życia; a z czasem jego zniknięcie może się nawet okazać dla nas korzystne.
– Tak sądzisz? – przerwała stanowczym tonem Töregene. – Wydaje ci się, że ułatwiłeś mi pracę? Jeśli tak uważasz, to znaczy, że wychowałam idiotę. Jego krewni i przyjaciele szybko dowiedzą się, że nie miał broni i że zniknął.
– Nie mają ciała, matko. Pomyślą więc…
– Pomyślą, żeś go zamordował, Gujuku! Że nie jesteś godny zaufania, że nie cofniesz się przed pogwałceniem praw gościnności, żeś parszywy pies, gotowy zabić człowieka, który pił herbatę pod twoim dachem. Taka jest prawda, Gujuku.
Po tych słowach roztrzęsiona Töregene wyszła z sali. Gujuk nie zdążył nawet pozbierać myśli, gdy matka wróciła, ciskając weń suche ubrania.
– Codziennie, od ponad dwóch lat – ciągnęła – zabiegam o względy każdego, kto mógłby udzielić ci poparcia. Miłośnikom tradycji wbijam do głów, że jako najstarszy syn chana to ty powinieneś rządzić narodem. Chciwców przekupuję ziemią, końmi, złotem, niewolnikami. Innym grożę ujawnieniem tajemnic, jeśli nie otrzymam ich głosów. Robię to wszystko przez wzgląd na pamięć twojego ojca i jego dokonań. Scheda należy się przedstawicielom jego linii, nie zaś dzieciom Sorhatani, Batu czy innym książętom. Gujuk pospiesznie przywdział tunikę, niedbale zarzucił chałat i przepasał się rzemieniem.
– Mam ci dziękować? – warknął. – Mimo tych twoich intryg i knowań wciąż nie jestem chanem. W przeciwnym razie być może nie musiałbym brać spraw w swoje ręce. Myślałaś, że będę czekał w nieskończoność?
– Nie sądziłam, że ukatrupisz dobrego człowieka w domu ojca. Dziś nie pomogłeś mi, synu; a byłam tak blisko. Jeszcze nie wiem, jak wielką szkodę wyrządziłeś, ale jeśli twój występek wyjdzie na jaw…
– Nie wyjdzie.
– Jeśli wyjdzie, to umocnisz pozycje wszystkich swoich rywali. Powiedzą, że masz do tego pałacu i miasta nie większe prawo niż Batu.
Gujuk zacisnął pięści.
– Zawsze on! Codziennie słyszę jego imię. Szkoda, że nie było go tu dziś wieczorem. Usunąłbym kolejny kamień ze swojej drogi.
– Batu nigdy nie stanie przed tobą bez broni, Gujuku. To, co zrobiłeś albo powiedziałeś mu w drodze do domu, z pewnością nie ułatwiło mi zapewnienia ci należnej schedy po ojcu.
– Niczego nie zrobiłem – odwarknął Gujuk. – I nie mnie należy się scheda. Co innego, gdyby ojciec wymienił moje imię w spadku. A teraz co? Jestem jak pies walczący z innymi psami o ochłap mięsa. Gdybyś nie objęła regencji, mieszkałbym w jurcie, patrząc z zazdrością na miasto ojca. Mimo to wciąż czcisz jego imię. Choć jestem pierworodnym synem chana, matko, muszę się targować i kupczyć, by zyskać to, co mi się prawnie należy. Gdyby choć w połowie zasługiwał na szacunek, jakim go darzysz, to pomyślałby o tym przed śmiercią. Miał dość czasu, by włączyć mnie do swoich planów.
Ból, jaki Töregene ujrzała w twarzy syna, sprawił, że złagodniała, z miejsca porzucając złość. Nie namyślając się, wzięła Gujuka w ramiona, pragnąc ukoić jego cierpienie.
– Ugedej kochał cię, synu. Ale Karakorum stało się jego obsesją. Przez wiele lat żył ze śmiercią na ramieniu. To go wykończyło. Nie wątpię, że pragnął dać ci więcej.
Gujuk położył głowę na ramieniu matki. Jego umysł wypełniały okrutne, plugawe myśli. Potrzebował Töregene, która po latach regencji wreszcie zyskała szacunek narodu.
– Wybacz, że straciłem panowanie nad sobą – wymamrotał, wciągając powietrze z odgłosem udającym szloch. Töregene przytuliła go mocniej. – Po prostu pragnę tego zbyt mocno. To ponad moje siły, matko. Codziennie widzę, jak na mnie patrzą, zastanawiając się, kiedy zwołamy zgromadzenie. Widzę, jak uśmiechają się na myśl o mojej porażce. – Töregene przygładziła dłonią wilgotne włosy syna.
– Cii, nie jesteś taki jak oni – odpowiedziała. – Zawsze byłeś nieprzeciętny, Gujuku. Snujesz wielkie marzenia, jak twój ojciec. Wiem o tym. Przyrzekłam, że uczynię cię chanem. Jestem bliższa spełnienia obietnicy, niż ci się wydaje. Masz już poparcie syna Sorhatani, Mongkego. Bardzo sprytnie przyjąłeś jego przysięgę na polu walki. Jego bracia nie sprzeciwią się matce. To nasz najmocniejszy punkt. Na zachodzie Bajdar właśnie przyjął moich posłańców. Jestem pewna, że z czasem i on udzieli ci poparcia. Rozumiesz, jak niewiele nam trzeba? Gdy Bajdar i Batu wyjawią, czego naprawdę oczekują w zamian za poparcie, zwołamy naród. Poczuła, jak na dźwięk imienia, którego zdążył znienawidzić, rośnie w nim napięcie.
– Bądź spokojny, Gujuku, Batu nie może ci zaszkodzić w pojedynkę. Poza tym nie porzucił otrzymanych ziem. Z czasem wspierający go książęta zobaczą, że znalazł swoje miejsce na Rusi i nie ma zamiaru sięgać po Karakorum. A wtedy przyjdą błagać cię, byś ich poprowadził. Obiecuję ci, synu. Póki żyję, nikt inny nie zostanie chanem, tylko ty.
Gujuk odsunął się nagle i spojrzał na nią z góry przekrwionymi oczami.
– Jak długo jeszcze, matko? Nie mogę czekać w nieskończoność.
– Wysłałam kolejnych posłańców do obozu Batu z zapewnieniem, że uznasz jego prawo do przyznanych mu ziem i tytułów i że nie zostanie ono pogwałcone do końca dni Batu, a także w przyszłych pokoleniach.
Gujuk wykrzywił twarz w szpetnym grymasie.
– Niczego nie uznaję! Testament ojca nie został sporządzony w niebie! Mam pozwolić, by ktoś taki jak Batu wędrował swobodnie pod moimi granicami? Żywił się wykwintnym jadłem i dla rozrywki urządzał przejażdżki na białych klaczach? Mam pozwolić, by wojownicy jego Złotej Ordy obrastali w tłuszcz i płodzili dzieci, podczas gdy ja będę prowadził wojny bez ich udziału? Nie, matko. Albo będzie moim poddanym, albo marnie skończy. Już ja tego dopilnuję.
Töregene wymierzyła mu potężny cios w twarz. Głowa Gujuka odskoczyła w bok, na policzku wystąpił purpurowy siniec.
Spojrzał na matkę w osłupieniu.
Tytuł: Zdobywca
Autor: Conn Iggulden
Seria: Zdobywca
Przekład:
Wydawca: Papierowy Księżyc
Miejsce i rok wydania": Słupsk, premiera 22 października 2018
Wydanie: I
Objętość: 602 strony
Format: 145x205x32 mm
ISBN: 978-83-65830-45-6
EAN: 9788365830456
Cena katalogowa: 47,90 zł
Zobacz pozostałe tomy:
Patroni medialni: Histmag, History, Kącik z książką, Dobre książki, Bestiariusz
Rozbita klepsydra. Armagedon dzień po dniu (tom 3)
Najlepsza książka o zombie, jaką czytałem.(Brad Thor, autor bestsellerów)
Nota o książce:
Na terenie Stanów Zjednoczonych i innych części świata grasują armie nieumarłych; nie istnieje miejsce, gdzie można skryć się przed zarazą łaknącą ludzkiego mięsa. Lecz w sercu teksańskich pustkowi, niewielka grupa ocalałych usiłuje pokonać otaczające ich miliony.
Ocalały, Dzień po dniu, dziennik pisany przez człowieka znajdującego się w potrzasku ziemskiego kataklizmu, który w desperacji - i z chęci przetrwania - dołącza do sił niewielkiej grupy uchodźców, by walczyć z wrogami, tak ludźmi jak i nieumarłymi, ukrywając się w opuszczonej bazie głowic jądrowych. Jednak czy w świecie opanowanym przez nieumarłych wystarczy samo przetrwanie?
Podejmując desperacką próbę odzyskania kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych - gdzie hordy nieumarłych dominują nad zdziesiątkowaną ludzkością - dowódca marynarki wojennej staje na czele globalnej misji zmierzającej ku sercu pandemii. Jednostka do zadań specjalnych „Klepsydra” jest ostatnią nadzieją ludzkości, a trudne decyzje podejmowane przez jego drużynę mogą skutkować przetrwaniem kolejnego dnia, bądź trafieniem do piekła, które istnieje między życiem a śmiercią.
Apokalipsa zombie, kiedyś będąca na marginesie horroru, stała się ostatnio jednym z najmodniejszych gatunków w popkulturze. Armagedon dzień po dniu. Rozbita klepsydra to trzeci tom postpokaliptycznego cyklu J.L.Bourne’a. To błyskotliwy i wciągający thriller, który z zapartym tchem przeczytają zarówno nowi, jak i zagorzali miłośnicy żywych trupów. Cykl Armagedon dzień po dniu uznawany jest za najlepszy horror o zombie obok The Walking Dead.
Kilka słów o autorze:
J. L. Bourne jest oficerem wojskowym i uznanym autorem horrorów z serii "Armagedon dzień po dniu", a także dystopijnego thrillera "Tommorow War". Mając za sobą dwadzieścia lat służby wojskowej oraz wywiadowczej, J. L. tworzy realistyczny i unikalny świat fikcji. Żyje na Gulf Coast, lecz czasami można spotkać go ze strzelbą i nożem na wiejskich wzgórzach Arkansas, gdzie dorastał.
Odwiedź go na JLBourne.com, zanim wysiądzie sieć energetyczna.
Fragment książki:
1 listopada Panama – oddział specjalny „Klepsydra”
Chaos. Czysty i zupełny. Krajobraz w dole przypominał obszar dotknięty huraganem kategorii piątej lub bombardowaniem z powietrza. Liczne struktury kanału wciąż
pozostawały na łasce żywiołów, wykazując postępujące ślady rozkładu i zaniedbania. Dżungla już zaczynała upominać się o obszar kanału, chcąc zatrzeć wszelkie ślady tego,
że przed stuleciem człowiek rozdzielił oba kontynenty.
Pozbawione dusz postaci łaziły wokoło i szukały czegoś, posłuszne impulsom w swoich martwych synapsach.
Po okolicy kręcił się powoli trup ubrany tylko w roboczą koszulę mechanika. Mechanik musiał rozstać się z życiem z pomocą strzału z karabinu panamskiego żołnierza,
kiedy wojsko egzekwowało jeszcze godzinę policyjną. „On” zmienił się w „to” krótko po tym, gdy przedziurawione pociskiem serce przestało bić, a temperatura ciała zaczęła spadać, wyzwalając tajemniczy czynnik, który ożywiał martwych ludzi. Anomalia (tak to coś nazywano) szybko rozprzestrzeniła się po układzie nerwowym mechanika, powodując zmiany w kluczowych obszarach odpowiedzialnych za postrzeganie sensoryczne. Zakotwiczyła się i namnożyła w mózgu, ale tylko w tych jego częściach, w których rozwinął się prymitywny instynkt, przechowywany na przestrzeni eonów ewolucji w postaci DNA i przełączników elektrochemicznych. Po drodze anomalia zawitała na chwilę do kanału usznego. Tam dokonała mikroskopijnych zmian w kosteczkach ucha, poprawiając słuch istoty. Ostatnim przystankiem były oczy. W ciągu kilku godzin od ożywienia anomalia zakończyła proces zastępowania pewnych struktur komórkowych wewnątrz oka, dzięki czemu istota otrzymała działającą na krótkim dystansie termowizję w ramach rekompensaty za pośmiertne pogorszenie wzroku.
Były mechanik zatrzymał się i przekrzywił głowę. Usłyszał coś w oddali, coś znajomego – na jedną nanosekundę rozpoznał ten odgłos, a potem wspomnienie rozwiało się i przepadło. Dźwięk narastał, co pobudzało istotę i powodowało u niej ślinienie. Po jej podbródku ciekła strużka przezroczystego, szarego płynu, który skapywał na jej nagie, chude jak u szkieletu nogi. Mechanik zrobił niewielki krok w kierunku dźwięku; odsłonięte ścięgna na wierzchu jego stopy skurczyły się, pociągając za kości stopy. Stwór wyczuł, że narastający odgłos nie jest naturalny, że to ani wiatr, ani nieustające bębnienie deszczu, które normalnie ignorował. Przyspieszył kroku i dotarł do niewielkiej, zwartej kępy tropikalnych drzew. Wśród nich zaatakował go wąż, który uderzył w martwą tkankę i zostawił po sobie dwie małe dziurki w niemal nieistniejącym mięśniu łydki. Istota nie zwróciła na to uwagi i dalej człapała naprzód.
Już prawie wyłoniła się z zarośli. Ze wszystkich kierunków dobiegał chór potępionych dusz, gdy stwór wyszedł na polanę.
Dwieście tysięcy nieumarłych po stronie Kanału Panamskiego, po której znajdował się mechanik, wrzeszczało w niebo. Szary wojskowy helikopter przemknął nad nimi z prędkością ponad stu węzłów, podążając wzdłuż kanału w kierunku południowo-wschodnim. Mechanik zareagował instynktownie na dźwięk silnika – wyciągnął ręce w górę, jakby chciał chwycić wielkiego ptaka na niebie i zjeść go na surowo. Oszalały z głodu, podążył wzrokiem za latającą maszyną. Dziesięć kroków później zrobił krok ponad krawędzią i wpadł w wody kanału.
Krętego koryta kanału nie wypełniała już brązowa, błotnista woda i przeprawiające się nim statki. Niegdyś ruchliwy szlak blokowały teraz wzdęte, unoszące się na powierzchni ciała. Część z nich wciąż się poruszała, nierozłożona jeszcze przez panamski upał, wilgoć ani larwy komarów, od których roiło się w wodzie. Niezliczone hordy po jednej stronie kanału ryczały i jęczały na swoich nieumarłych sobowtórów po drugiej stronie w międzykontynentalnej wersji waśni między Hatfieldami i McCoyami.
. . .
Przed anomalią świat skupiał się na wskaźniku Dow Jones Industrial Average, na zaniżanym przez rząd szacunku stopy bezrobocia, na cenach złota, na kursach walut i na globalnym kryzysie finansowym. Ci nieliczni, którzy obecnie jeszcze żyli, modlili się o powrót Dow Jonesa do 1000 punktów i o 80-procentowe bezrobocie – to i tak byłoby coś.
Warunki naziemne pogarszały się w tempie wykładniczym, odkąd po raz pierwszy potwierdzono występowanie anomalii w Chinach. W początkowych dniach kryzysu gałąź wykonawcza rządu USA podjęła decyzję, aby dokonać ataku na największe miasta Stanów Kontynentalnych w celu „uniemożliwienia lub utrudnienia nieumarłym eliminacji ocalałych obywateli Stanów Zjednoczonych”. Miasta zostały zrównane z ziemią przez eksplozje silnych głowic nuklearnych. Wiele zainfekowanych istot wyparowało w wybuchach. Ale cena za to okazała się katastrofalna. Nieumarli przebywający poza stosunkowo niewielkimi strefami zniszczeń przyjęli tak dużą dawkę promieniowania alfa, beta i gamma, że nie przeżyły w ich ciałach żadne bakterie umożliwiając rozkład, przez co martwi zostali zakonserwowani na, zdaniem naukowców, całe dekady.
Mimo wszystko przetrwała rozproszona garstka ludzi, podobnie jak część dowództwa wojskowego. W tym właśnie momencie trwała operacja mająca na celu odkrycie łańcucha zdarzeń, który sprowadził ludzkość na skraj zagłady, a może i dalej.
Za zamkniętymi drzwiami mówiło się o możliwości skonstruowania efektywnej broni masowego rażenia, której można by użyć przeciwko zainfekowanym istotom, ponieważ na planecie nie zostało dostatecznie dużo amunicji do broni ręcznej ani dość ludzi zdolnych pociągać za spust. Za jeszcze grubszymi zamkniętymi drzwiami mówiło się o innych, bardziej nikczemnych rzeczach.
. . .
– Za pięćdziesiąt kilometrów siadamy na USS „Virginia”! – krzyknął do pasażerów pilot helikoptera z policzkami pełnymi tytoniu do żucia.
System komunikacji wewnętrznej śmigłowca popsuł się kilka miesięcy temu. Teraz nadawał się tylko do rozmów między pilotem i drugim pilotem na siedzeniu obok.
Pilot był ewidentnie po sześćdziesiątce, o czym świadczyły siwe włosy, wyraźne kurze łapki i stara, sponiewierana bejsbolówka linii Air America. Pasażer w fotelu drugiego pilota nie należał do załogi – był tylko kolejnym członkiem czegoś, co w papierach figurowało jako oddział specjalny „Klepsydra”.
Od kilku miesięcy piloci byli towarem deficytowym. Większość straciła życie na misjach zwiadowczych. Pozostałe zdolne do lotu maszyny składały się z tysięcy skomplikowanych ruchomych części, które musiano skrupulatnie kontrolować i konserwować, by nie zmieniły się w bardzo drogie ozdoby ogrodowe. Starzy piloci najwyraźniej cenili sobie towarzystwo kogoś w fotelu po prawej stronie, kogoś, u czyjego boku można by zginąć, jeśli coś pójdzie nie tak, co zdarzało się często.
Pasażer zdawał się nerwowy i aż przesadnie świadomy swojego otoczenia. Uprząż zapiął bardzo ciasno, wciąż trzymał rękę na klamce drzwi i nie spuszczał z oczu panelu z kontrolkami ostrzegawczymi oraz instrumentów śmigłowca. Zaryzykował zerknięcie na ziemię – lecieli nisko i szybko. Z wnętrza kokpitu można było ulec iluzji optycznej i uznać, że helikopter leci niemal na poziomie brzegów kanału. Istoty wrzeszczały i młóciły rękami, wpadając do wody, niezdolne do przekrzyczenia ogłuszającego dźwięku silnika. Pasażer bezwiednie i z łatwością wypełniał tę lukę w swojej wyobraźni, słysząc śpiew nieumarłych w dole. Spowodowany zeszłorocznymi wydarzeniami syndrom stresu pourazowego przedarł się do jego świadomości. Instynktownie poklepał się po boku w poszukiwaniu karabinu, szykując się na kolejną katastrofę.
Nie uszło to uwadze pilota, który zaskrzeczał w mikrofon:
– Słyszałem, co ci się przytrafiło. Śmigłowiec rozbił się na pustkowiu.
Pasażer dotknął przycisku nadawania.
– Coś w tym stylu.
– Właśnie nadałeś to przez radio – mruknął zrzędliwie pilot. – Przesuwasz w dół, żeby mówić do mnie, a w górę, żeby mówić do wszystkich.
– O, przepraszam.
– Nie przejmuj się; i tak wątpię, żeby ktokolwiek nas usłyszał. Tylko te pokraki. Tam w dole łazi wielu moich kolegów po fachu. Każda wyprawa robi się coraz niebezpieczniejsza. Maszyny się rozpadają, brakuje części zamiennych… Czym się przedtem zajmowałeś?! – zawołał staruszek do mikrofonu, przekrzykując wycie zaniedbanych turbin silnika.
– Jestem oficerem wojskowym.
– W jakich oddziałach?
Pasażer zawahał się, a potem powiedział:
– W marynarce, jestem kapit… yy, komandorem porucznikiem.
Pilot zaśmiał się.
– To w końcu kim? Kapitan marynarki czy komandor porucznik, spora różnica.
– To długa i nudna historia.
– Wątpię, synu. Czym się przedtem zajmowałeś w tej marynarce?
– Lotnictwem.
– O cholera, to może chcesz pilotować przez resztę drogi?
– Nie, dzięki. Śmigłowce to nie do końca moja działka.
Pilot zarechotał na te słowa.
– Kiedy latałem na małych stałopłatach nisko nad Laosem, jeszcze przed twoimi narodzinami, też nie potrafiłem ich pilotować.
Pasażer popatrzył na rzesze nieumarłych na ziemi i wymamrotał:
– Nie wiedziałem, że prowadziliśmy jakieś akcje nad Laosem.
Staruszek uśmiechnął się i odparł:
– Bo nie prowadziliśmy. Ale jak myślisz, niby jak ci wszyscy snajperzy z programu „Feniks” znaleźli się tak blisko generalicji Wietnamskiej Armii Ludowej? Popierdalali z karabinami setki mil przez dżunglę? Kurde… Jeśli myślisz, że „Feniks” działał tylko w Wietnamie, to może chcesz kupić ode mnie ładną posiadłość nad oceanem tu, w Panamie?
Obaj mężczyźni roześmiali się przy akompaniamencie rytmicznego łomotu łopat wirnika nad ich głowami. Pasażer sięgnął do plecaka po gumę do żucia wygrzebaną z wojskowych racji i zaoferował pilotowi pół listka.
– Nie, dzięki, gumy źle robią na protezy, a skończył mi się fixodent. No to kim są tamci z tyłu?
– Nikt ci nic nie mówi, no nie? Ten arabsko wyglądający facet to mój przyjaciel. Pozostali są z Operacji Specjalnych, albo przynajmniej z tego, co z nich zostało.
– Operacje Specjalne, hmm?
– Taa, paru nurków i tacy tam. Nie jestem pewien, czy wolno mi powiedzieć coś więcej i, szczerze mówiąc, niewiele więcej wiem.
– Rozumiem, staremu nie chcesz nic mówić.
– Nie, nie o to mi…
– Żartuję, nie przejmuj się. Sam też czasem musiałem trzymać gębę na kłódkę.
Upłynęło jeszcze kilka hałaśliwych minut, aż wreszcie pilot wskazał pomarszczonym palcem horyzont i powiedział:
– Tam jest Pacyfik. Współrzędnie „Virginii” są na tamtej kartce. Możesz je wstukać do nawigacji inercyjnej?
– Nie ma problemu.
Po wprowadzeniu współrzędnych pilot odbił o kilka stopni w prawo i dalej trzymał kurs.
– Więc jak ci na imię, synu?
– Mój przyjaciel, tamten z tyłu, mówi mi Kilroy, w skrócie Kil. A tobie?
– Jestem Sam. Miło cię poznać, choć to może być pierwszy i ostatni raz.
– Cóż, Sam, widzę, że umiesz podtrzymać człowieka na duchu.
Sam uniósł rękę, postukał w szybkę na górnym panelu kontrolnym i powiedział:
– Znasz ryzyko, Kilroy. Nie wiadomo, gdzie popłyniesz tą swoją czarną łódką podwodną. Dokądkolwiek by cię zabrała, możesz się założyć, że będzie tam równie niebezpiecznie jak tu pod nami. Nigdzie nie ma bezpiecznych stref.
Tytuł: Rozbita klepsydra.Armagedon dzień po dniu (tom 3)
Autor: J.L. Bourne
Seria: Armagedon dzień po dniu
Przekład:
Wydawca: Papierowy Księżyc
Miejsce i rok wydania: Słupsk, premiera: 17.10.2018
Wydanie: I
Objętość: 434 strony
Oprawa: miękka
fORMAT:
ISBN: 978-83-65830-32-6
(EAN): 9788365830326
Cena katalogowa: 37, 90 zł