Nocny stolik 7. Grzegorz Uzdański: Ciotka mnie strasznie zdenerwowała kiedyś, bo powiedziała, że Adam Mickiewicz i „Pan Tadeusz” nawet nie mogą podskoczyć „Onieginowi".
Grzegorz Uzdański, prozaik, muzyk, nauczyciel filozofii i etyki, a także autor strony „Nowe wiersze sławnych poetów”, opowiada o swoim uwielbieniu dla Ursuli Le Guin i Virginii Woolf, stereotypowym postrzeganiu komiksów, bardzo dobrej, ale chybionej literaturze, o książkach, które powinni przeczytać wszyscy, i o tych, o których nie potrafi powiedzieć, czy są świetne, czy jednak grafomańskie.
Jaką książkę masz teraz na nocnym stoliku?
Roman Dmowski, Myśli nowoczesnego Polaka.
Nieprawda.
No dobra. Przepraszam za ten głupi żart. Mam oczywiście taki stosik, leżą na nim książki, które chciałem przeczytać na szybko, po czym wcale ich nie przeczytałem, i, co gorsza, położyłem na nich następne książki. To jest składak z Ikei, bardzo chimeryczny. Raz już runął pod naporem bieżących lektur.
U mnie czarną robotę odwalają koty. Ganiając się, rozwalają stosy, dzięki czemu znajduję absolutne nowości, natychmiast do czytania – sprzed roku i dalej.
Na stoliku dopiero co leżał Lincoln w Bardo, ale już go przeczytałem i zdjąłem. Mam tam Ursulę K. Le Guin i Oko czapli, które czytałem w dzieciństwie. Uwielbiam Le Guin i uważam ja za genialną pisarkę, ale to akurat nie jest jej najlepsza książka, ona ich natrzaskała strasznie dużo. Chociaż podejrzewam, że większość osób, piszących science fiction i fantastykę chciałoby napisać taką nie najlepszą książkę. Mam dwa komiksy, które przeczytałem i jeszcze leżą na szafce, ale oba są średnie. Bardzo lubię bohaterów DC i Marvela. Wziąłem, na chybił trafił, jeden komiks z Ligą Sprawiedliwości i jeden z Avengersami.
Ale dołożysz je do kolekcji komiksów? Masz w ogóle taką kolekcję?
Kupiłem teraz trzy komiksy, Ninę Szubur Daniela Chmielewskiego, Weź się w garść Anny Krztoń i jeszcze jeden DC o Flashu. Kolekcji nie mam – w dzieciństwie zaczytywałem się dwiema seriami – Kajkiem i Kokoszem w kategorii humor i Thorgalem w kategorii przygoda. Chyba z żadnego prezentu pod choinką się tak nie ucieszyłem, jak z Czarnej galery z serii o Thorgalu. A potem miałem długą przerwę i w ogóle stosunkowo późno dotarło do mnie, ze jest mnóstwo komiksów artystycznych i bardzo ambitnych, bo raczej jednak widziałem komiksy stereotypowo. Od tej pory parę super komiksów już przeczytałem, ale to ciągle niewiele.
Mam jeszcze na stoliku książkę Macieja Płazy, Robinson w Bolechowie.
To chyba już długo leży. Premiera była z rok temu.
Niewiarygodnie długo. Dostałem dwóch tych Robinsonów pod choinkę, zaciekawiły mnie bardzo recenzje, bo pojawiały się w nich stwierdzenia, że język jest niewiarygodny, a ja mam zajawkę na język. Zacząłem czytać, na początku byłem zachwycony, potem zacząłem mieć różne uwagi krytyczne. Był moment, w którym uznałem, że w ogóle mi się to nie podoba – ale nie tak, jak zła literatura, tylko jak chybiona bardzo dobra literatura. Jeśli robić pastisz literatury nie w pełni już dzisiaj dobrej – a mam wrażenie, ze Robinson się w to chwilami osuwa – to jednak trochę na wesoło. Płaza jest megasprawny językowo, ale momentami kiczowaty, jeżeli to czytać na serio – bo do tego popycha go wybrany idiom. I to jest duży problem, bo z drugiej strony – wybór tego idiomu jest bardzo świadomą i ciekawa decyzją artystyczną, i też w bardzo wielu momentach książka jest bardzo zmysłowa i nastrojowa, i znakomita. Chyba nie do końca mam to z nią przemyślane wszystko. Przestałem czytać, od czasu do czasu próbuję, ale jakoś nie mam do tego przekonania. Ale teraz znowu zacząłem, jak dostał za nią Nagrodę Angelusa.
Jeżeli książka ci się nie podoba, to czujesz się zobowiązany, żeby ją dokończyć?
Nie. Bardzo długo się tak czułem, ale już mi przeszło. Jesteśmy chyba taką formacją, którą nauczono, że książkę trzeba szanować i czytać od początku do końca, bo wielu znajomych ma ten problem.
Ja kończę, boję się, że na końcu będzie coś super, a ja nie doczytam i wydam pochopny osąd. Chociaż nie trafiłam nigdy na książkę, która by tak rzeczywiście zadziałała. Czyli Płazie jeszcze dajesz szansę?
Daję (na pewno odetchnął z ulgą, musiał się strasznie bać mojego wyroku). To jest przecież bardzo dobra literatura, niewątpliwie. Czasami po prostu wydaje ci się, że autor albo autorka poszli w złą stronę. Nie wiem, jak to nazwać. To tak jakby Tarantino zrobił dziesiąty identyczny film – mi się on nie podoba, bo jest za podobny do wcześniejszych, ale to nie znaczy, ze uważam go za zły film. Co tam jeszcze mam na tym stoliku... Mam Raj utracony Miltona w oryginale. Co za totalna pretensja! Ale za cholerę go nie czytam. Wziąłem go, bo miałem wrażenie, że to jest książka, którą powinienem przeczytać, ale nie mogę się do tego zmusić. Także przez to, że czytanie po angielsku… Nie lubię tego, że muszę sięgać po słownik w trakcie, a z drugiej strony nie mogę znieść, kiedy czegoś nie rozumiem.
A współczesna proza? Milton wydaje się dość ambitnym wyzwaniem.
Nie, ja generalnie nie czytam po angielsku. Znam ten język na tyle dobrze, że mógłbym, ale musiałbym się wspomagać słownikiem. Nie trafia do mnie takie czytanie, że nie rozumiem jednego słowa, ale lecę dalej albo zgaduję z kontekstu.
A próbowałeś na czytniku? One zazwyczaj mają wbudowany słownik i sprawdzanie idzie w miarę bezboleśnie.
Nie mam czytnika, niestety. Na przykład Lincolna w Bardo bardzo chętnie przeczytałbym po angielsku, bo tłumaczenie Michała Kłobukowskiego jest ekstra, ale parę wątpliwości miałem. Ale też jestem leniwy i lubię niezakłócony proces czytania. Tak samo po rosyjsku nie czytam, chociaż w zasadzie mógłbym.
Teraz wymieńmy języki, w których nie czytamy. Ja nie czytam po francusku i po czesku.
Mandaryński. Nie, są tylko dwa. Ciotka zawsze zachęcała mnie, żebym czytał po rosyjsku. W sumie nawet przeczytałem jedną książkę, Fatalne jaja Bułhakowa. Nieee, zaraz. Fatalne jaja. Przeczytałem Mistrza i Małgorzatę po rosyjsku! A, i jeszcze Eugeniusza Oniegina. Swoją drogą jedyna książka, którą przeczytałem po angielsku, to Władca Pierścieni.
Jakim cudem masz na koncie takie tytuły, a potem mówisz, że nie umiesz czytać w oryginale? To nie są łatwe książki.
Ale ja czytałem Władcę Pierścieni będąc totalnym fanem Tolkiena, który zna na pamięć tłumaczenie Skibniewskiej, więc było mi bardzo łatwo. Ale z Eugeniusza Oniegina naprawdę jestem dumny, zwłaszcza że on jest tak fantastyczny. Chociaż ciotka mnie strasznie zdenerwowała kiedyś, bo powiedziała, że Adam Mickiewicz i Pan Tadeusz nawet nie mogą podskoczyć Onieginowi. Ciotka jest Rosjanką, aczkolwiek mieszka w Polsce od wielu lat. Bardzo się obraziłem, klasyczne ścięcie polsko-rosyjskie.
A masz takie momenty, że już na ten stos nie możesz patrzeć, wyrzucasz go i budujesz świeży?
Nie, raczej rzadko to robię. Teraz akurat się przeprowadziłem, więc siłą rzeczy na stoliku jest w miarę nowe rozdanie. Przeczytałem z niego na przykład dziwaczną książkę, o której sam nie wiem co myśleć, Święta Noc Tahara Ben Jellouna, która dostała nagrodę Goncourtów. Z tyłu okładki było napisane, że to jeden z najwybitniejszych autorów francuskich. Rozumiem, że on składa hołd tradycji ustnej literatury Bliskiego Wschodu, ale dla mnie to jest tak nieprzejrzyste, że w sumie ciężko mi powiedzieć, czy to jest grafomania, czy super rzecz. Mógłbym się zgodzić na jedno i na drugie. Po prostu nie czaję tego kontekstu. Zdjęty ze stolika. Razem z Maszkaronem Patrycji Pustkowiak.
Podobał ci się?
Tak, chociaż nie powiedziałbym, że to świetna książka. Najbardziej podobało mi się, że bohaterka jest taka brzydka, w swoimi mniemaniu przynajmniej. My nie wiemy, jaka ona jest, znamy tylko jej własne projekcje. To jest strasznie ważny wątek, tego społecznego nacisku na urodę kobiet, i super zrobiony. Natomiast mam wrażenie, że fabuła jest pretekstowa. Zresztą to jeden ze znanych zarzutów do polskiej, współczesnej literatury: bardzo często jest dobra językowo, a fabuły nie ma. Druga rzecz, wydawało mi się czasem, że ona jest jednak za błyskotliwa, ta narratorka, że to by było mocniejsze i robiło większe wrażenie, gdyby nie była aż taka dowcipna. Ja w ogóle nie przepadam za takimi…
…błyskotliwymi kobietami?
Tak, wolę jak są łagodne, kobiece, nie głosują, nie uczą się… Nie, żart, chodziło o bohaterów. W sensie, na przykład w komedii – wszelkiego rodzaju, książkowej też – bardziej mnie śmieszą momenty, kiedy zabawna jest sama sytuacja, albo kiedy wypowiedź danej postaci jest śmieszna bez jej intencji, a trochę mniej, gdy dana postać rzuca błyskotliwymi tekstami. Plus, mam wrażenie, ze błyskotliwą postać jest bardzo-bardzo ciężko napisać, żeby nie przykryła w książce wielu ważnych rzeczy. Ale oczywiście da się to zrobić.
A co robisz z książkami, które zdejmujesz ze stolika?
Odstawiam na regał, czasami pożyczam komuś, ale to od niedawna. W sumie pożyczam głównie mojej byłej dziewczynie. Kiedy byliśmy razem, to naturalnie nie było takiej konieczności.
Masz system pilnowania zwrotów?
Nie, ale ostatnio terapeuta zrobił mi zdjęcie z książką, którą od niego pożyczyłem. Powiedział, że dzięki temu wie, co do kogo powędrowało. Trochę przerażające, ale skuteczne. Na pewno nie wyrzucam książek, raczej ich też nie oddaję.
Wracasz do egzemplarzy? Masz pozaznaczane ważne momenty?
Totalnie wracam do egzemplarzy i totalnie nie robię zapisków. Nigdy się tego nie nauczyłem, trochę tak, jak palenia papierosów. Nie uważam, że podkreślanie to zło i łapy precz od książek, tylko po prostu tak wyszło. Natomiast mam swoje ukochane książki, na przykład Le Guin i Czarnoksiężnika z Archipelagu. Czuję, że powinienem czytać jakaś Nową Ważną Książkę, a biorę Le Guin i mówię sobie: „A, przeczytam tę jedną scenę, która mi się podoba”, a kończy się na tym, że czytam prawie całą książkę. Najczęściej wracam do książek z dzieciństwa.
A robisz notatki? Masz notesy zapełnione cytatami i refleksjami po lekturze?
Nie. Robiłem tylko z książek filozoficznych do magisterki czy doktoratu. Filozofia jest wspaniała, ale moje flaki nie kłamią: nawet, kiedy czytam najbardziej fascynującą i pasującą do mnie książkę filozoficzną, to i tak muszę walczyć z sennością. A kiedy czytam powieści, to przeciwnie, mogę siedzieć do rana. Z powieści i wierszy nigdy nie robię notatek. Jeżeli coś lubię, to czytam to wiele razy i zapamiętuję, czy to są dzienniki Virginii Woolf, czy wiersze, czy dowolna rzecz. Wchodzi mi to w głowę czysto mnemotechnicznie.
I pamiętasz potem wzrokowo, który tom, która strona, prawy dolny akapit?
Nie, tym bardziej, że często są to grube tomy. Na przykład u Woolf jest jeden z moich ulubionych fragmentów o zaćmieniu słońca, trochę mi się zawsze zejdzie, zanim go znajdę. I jest absolutnie obłędny fragment jeśli chodzi o pisarzy i pisarki. Woolf kolegowała się z Mansfield, wymieniały bardzo przyjacielskie listy, ale była między nimi pewna rywalizacja. Jak to w patriarchalnym społeczeństwie: ciekawe, że ona zawsze czuła, że bardziej rywalizuje z Mansfield niż z męskimi pisarzami. Reasumując, Woolf pisze, że strasznie jej smutno że Katherine zmarła, bo nie dożyła wydania Do latarni morskiej, którym raz na zawsze udowodniłaby, że jest od niej lepsza. Nie chcę oczywiście robić z Woolf psychopatki, ona pisze dalej, że brakuje jej Mansfield, bo to była jej bratnia dusza, taka miłość-nienawiść. Ale jednak jest to mocny cytat.
Jak szukasz nowych książek?
Albo polecają mi je znajomi, albo na żywo, albo na facebooku, albo czerpię inspiracje z internetu – czytam recenzje książek. Głównym źródłem mojego pozyskiwania książek jest zdecydowanie facebook. Jeżeli na przykład Justyna Sobolewska poleca książkę, to nie widzę tego w papierowej Polityce, tylko na swojej facebookowej ścianie.
A zdarza ci się iść do księgarni i grzebać w tzw. ofercie? Odwiedzasz biblioteki?
Oczywiście. Zdarza mi się. Jeżeli przechodzę obok księgarni, to mam ochotę wejść, a jeżeli wejdę, to z reguły coś mnie tam zainteresuje. Tak właśnie kupiłem tę Świętą noc. Do biblioteki też chodziłem, kiedyś częściej, było mi łatwo, bo mam bibliotekę w swoim bloku. Dzięki niej przeczytałem Rotha. Przychodziłem tam bez określonego planu, o, znane nazwisko, a ja jeszcze tej osoby nie czytałem, to wezmę. Ale dawno tego nie robiłem, zgubiłem kartę biblioteczną i na razie przerasta mnie poszukanie jej lub wyrobienie sobie nowej.
Z kim rozmawiasz o książkach? Klub dyskusyjny? Flejmy na facebooku?
Strasznie mnie ciągnęło przez dwa lata, żeby napisać posta, w którym wyleję całe swoje rozczarowanie tym nieszczęsnym Małym życiem, ale tego nie zrobiłem, mała szpileczka pojawiła się dopiero przy okazji postu o Lincolnie. Zacząłem to czytać przekonany, że to arcydzieło, bo Kurkiewicz i Nogaś, których opinie są dla mnie istotne, używali określeń, że wielka literatura, że zmienia człowieka… Totalnie się wciągnąłem, czytałem w tramwaju, i w każdej wolnej chwili, do pewnego momentu miałem poczucie, że to jest wspaniała książka. Potem zacząłem mieć wątpliwości, a im bliżej było końca, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że to jest potworny badziew, żeby ostatecznie osiąść na umiarkowanym osądzie, że to jest po prostu dobra książka mająca też swoje wady. Tam prawie w ogóle nie ma normalnego, małego życia (nomen omen)! Tam nie ma nic w stylu, że zastanawiam się, czy moje skarpetki wyglądają dobrze, a w ogóle to jestem zdenerwowany, bo mam pracę, a ktoś z rodziny chce mojej uwagi. Autorka pisze wyłącznie o tym, jak obdzierają ze skóry tego biednego kolesia. Do tego i magiczne bogactwo, i wszystkie wspaniałe rzeczy, które go nie uleczą, bo gwałt i zabijanie. Tam nie ma nic innego, wszystko na wysokim C.
Miałam wrażenie, że to jest celowe przegięcie.
No może to jest taka bajka dla dorosłych. Ale naprawdę, spójrz na to (uwaga, poważne spoilery, jak ktoś ich nie chce, to proszę przejść do lektury następnego pytania): jeden z najtragiczniejszych momentów, Willem ginie w wypadku. W tym potwornie tragicznym momencie okazuje się, że zabił go pijany kierowca ciężarówki z browaru. Czy też z firmy browarniczej, tak czy siak komedia. Mnie to zresztą nawet jarało, kiedy czytałem w opisach, że głęboka mądrość tej książki polega na tym, że nawet olbrzymia miłość nie jest w stanie uleczyć pewnych traum. Nieprawda! Uleczyła, ale on zginął w wypadku! Gdyby Willem naprawdę nie dał rady pomóc Jude’owi, to bym jeszcze zrozumiał, ale on dał. Po czym wjechał na niego pijany kierowca firmy browarniczej. Dostaję drgawek, kiedy recenzenci piszą, że to największa i najwybitniejsza książka, którą czytali w życiu i w ogóle arcydzieło. W ostatnich latach przeczytałam mnóstwo książek lepszych od Małego życia. A naprawdę miałem dobrą wolę i chciałem przeczytać arcydzieło. Mnie łatwo przekabacić. „O Jezu, będę czytał arcydzieło, ale super”.
Czyli jesteś wymarzoną w wydawnictwach osobą, która wierzy w blurby.
No, w blurby to nawet ja nie wierzę. Dobra, z kim jeszcze rozmawiam o książkach? Z najbliższymi osobami (była dziewczyna, mama, ciotka), przyjaciółkami, przyjaciółmi, nawet czasem wdaję się w dyskusje na facebooku.
Ale nie należysz do konkretnego klubu dyskusyjnego?
Nie, to bardzo fajne, ale już bym nie miał gdzie tego wcisnąć. Raz byłem na spotkaniu o Falach Virginii Woolf, które prowadziła w Nowym Teatrze Sylwia Chutnik. Jestem w facebookowej grupie Book’s Not Dead. Nie umieszczam postów, może ze trzy razy coś skomentowałem, ostatnio jak była tam linkowana niewiarygodnie bucowata recenzja Opowiadań bizarnych Tokarczuk autorstwa Pawła Kaczmarskiego z Małego Formatu. Nie chodzi o merytorykę, bo można się z nim zgadzać albo nie, ale w jakim tonie on o Tokarczuk pisze! Jest taki fragment: „No, gdyby tam się bardziej postarać, to może byłoby z jedno dobre opowiadanie do prasy lifestylowej”. Co to ma być? Ma prawo się nie zachwycać, ja zresztą też nie do końca zachwycam się Opowiadaniami bizarnymi, ale halo, to jest jednak wybitna pisarka – a przynajmniej znacząca. Pisanie w tym tonie… co za buc.
Pora na ulubione pytanie: najważniejszy pisarz, pisarka.
Dmowski, bo otworzył mi oczy na wiele rzeczy. Dobra, żart. Nie jestem w stanie wybrać jednej osoby, jest co najmniej dziesięć ex aequo. Ale może bym tu wymienił Woolf – mam wrażenie, że niewiarygodnie otworzyła mi oczy na to, jak można pisać powieści, jak można pisać niestandardowo w porównaniu z XIX-wiecznym modelem powieści, narratorem wszechwiedzącym i tak dalej, jak można tworzyć świat konkretnych bohaterów, dostosowywać język do ich wrażliwości, jak robić coś pośredniego między prozą a poezją, jak robić monologi wewnętrzne. W zasadzie zawdzięczam to jej i Faulknerowi. Joyce też był ważny, ale oni bardziej. Poza tym uwielbiam jej książki, są wspaniałe. To właśnie tutaj Yanagihara (że wrócę do swojej obsesji) mogłaby się czegoś nauczyć. Pani Dalloway – laska kupuje kwiaty, wspomina sobie trochę przeszłość, spotyka kolesia, w którym kiedyś była zakochana, ale do niczego nie doszło. Ok, być może potem popełnia samobójstwo, bo to sugeruje ostatnie zdanie oryginału angielskiego, ale to tylko sugestia, poza tym normalne życie (jest też drugi wątek, tego chorego psychicznie kolesia, gdzie więcej jest drastycznych rzeczy, ale tak czy siak megadużo w tej książce codzienności). Ale w tym jest miliard razy więcej emocji i konkretu i ciężkości niż w tych wszystkich pedofilskich gwałtach, dokonywanych na bohaterze Małego życia. Woolf jest mi też strasznie bliska przez pewną intymność pisania, wchodzenie w to, jak ktoś widzi świat.
A książka formacyjna?
Na pewno dużo książek Astrid Lindgren było dla mnie formacyjnych, Rasmus i włóczęga, Bracia Lwie Serce, My na wyspie Saltkråkan, Rasmus, rycerz Białej Róży, Ronja, córka zbójnika. Świat w książkach Lindgren jest dosyć realistyczny, jest śmierć, w Braciach Lwie Serce jest konkretny tyran, który zabija na prawo i lewo, w Rasmusie i włóczędze jest chłopiec z domu dziecka. Ale ten świat jednak jest zasadniczo dobry i myślę, że dobrze jest być kształtowanym przez jej książki. On jest w pewnym sensie czarodziejski, nawet jeśli czasem – jak na przykład w Rasmusie i włóczędze – nie ma w nim baśniowych elementów. Jest za to Szwecja, z tymi polami, lasami, i łąkami, i z jedzeniem.
Dla Polaków Szwecja chyba w ogóle jest magiczną krainą, jak nie Lindgren, to klopsiki w Ikei.
Tak, i to dla wszystkich. Dla lewicowców, bo etos i równość, a dla prawicowców, bo mityczna Szwecja, niby taka dobra, a właśnie taka zła, terroryzowana przez uchodźców na przemian z feminazistkami. Do lektur formacyjnych na pewno trafia Lewis i Opowieści z Narnii. Kiedy to czytam teraz, widzę seksistowskie elementy, ale z drugiej strony, jednak jest Łucja, jest Julia, które są w dużej mierze głównymi bohaterkami – i to już jest super. Wiadomo, że jedyna z rodzeństwa Pevensie, która zapomina o Narni, bo woli pończochy i przyjęcia, to Zuzanna, i wiadomo, że bitwy nie są dla kobiet, ale myślę, że jak na formację duchową Lewisa, jest nieźle. W końcu w pierwszym tomie to Łucja wchodzi do szafy i spotyka Tumnusa. Przynajmniej dziewczynki nie czytają znowu o samych facetach. Później jeszcze Tolkien, Niekończąca się historia Michaela Ende. Genialna książka, do której kultowy film nawet się nie umywa. Ende zresztą wytoczył filmowcom proces, był tak oburzony tym, że wykrzywiono jego książkę. No cóż, da się to zrozumieć, twórcy robili film przygodowy w ejtisach, dali Limahla, a ucięli całą drugą część książki. W momencie, kiedy Bastian ratuje Dziecięcą Cesarzową, skomplikowana akcja dopiero się zaczyna. A w filmie to jest koniec, happy end, lecą na smoku i wrzucają prześladowców do śmietnika. Ende był tym potwornie oburzony, chciał wycofać nazwisko z czołówki.
Kupujesz książki na prezenty?
Kupuję. Mógłbym teraz podarować Lincolna w Bardo, bo jestem świeżo po. Mógłbym kupić Panią Dalloway albo Wściekłość i wrzask. To są dwie książki, które chciałbym, żeby wszyscy przeczytali. Chociaż nie wszystkim się podoba Pani Dalloway. Moja przyjaciółka stwierdziła kiedyś, że dobre, ale bez przesady i że John Fowles jest dziesięć razy lepszy. Stwierdzenie, że Fowles jest lepszy niż Pani Dalloway doprowadziło mnie do apopleksji. Może bym kupił Celana, ale to jest potworny prezent, ze względu na wszechobecny u niego temat Holocaustu. Chyba na prezenty powinno się dawać lżejsze rzeczy, nie wiem? Ale on kompletnie zmienił moje postrzeganie poezji. Wiem, że Herbert, Szymborska, Różewicz są wielcy, ale po Celanie jestem już uczulony na poezję, w której autorka lub autor Wypowiada Myśl. Nawet jeżeli jest to tak super ironicznie ubrane, „po każdej wojnie ktoś musi posprzątać” – ja już tego nie mogę. Wiadomo, że jak idziemy w celanowość, to zagraża nam drugi biegun, dla czytelnika wszystko staje się niezrozumiałe. Jego późne wiersze to jest hardkor. A, i dałbym Kajka i Kokosza.
Naprawdę?
Ja naprawdę uwielbiam Kajka i Kokosza, od czasu tamtego czytania w dzieciństwie.
To się dramatycznie zestarzało.
Przeżyłem coś takiego, obejrzałem Gang Olsena po latach i okazało się, że to w ogóle nie jest śmieszne.
A książka, która rozczarowała cię po latach?
Gra w Klasy. Byłem nią totalnie zachwycony w liceum. To znaczy, nie jest to aż takie wielkie rozczarowanie, bo wciąż uważam, że to znakomita książka i że w pewnych momentach ona nadal jest wręcz arcydziełem – ale niestety inne fragmenty robią mi ciarki wstydu na plecach. Te spotkania intelektualistów… Yyyygh. Jestem pewnie jedną z wielu osób, które przeczytały całego prawie Dostojewskiego w liceum, byłem fanem, i to jakim! Zdejmowałem po kolei książki z półki i wchłaniałem. To było niesamowite przeżycie, ale podejrzewam, że teraz mogłoby być różnie. Chciałbym sprawdzić, ale jeszcze tego nie zrobiłem, bo ciągle są jakieś nowe rzeczy. Zbyt późno przeczytałem Wilka stepowego i się mało nie porzygałem od tego nagromadzenia pretensji i tego, jaki ja jestem fajny, a ci głupi mieszczanie są głupi. To się dopiero zestarzało, przy tym Kajko i Kokosz to hoho! Tam jest przynajmniej bezpretensjonalny slapstick i dużo fajnych językowych rzeczy.
- rozmawiała Olga Wróbel