„Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka”,  Ulrike Draesner,

„Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka”, Ulrike Draesner,

Oddychając jak ryba [fragment książki „Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka”]

Udostępnij

Prezentujemy za "Kulturą Liberalną"  fragment wstępu do zbioru „Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka”, zawierającego fragmenty prozy pisarzy niemieckich Shidy Bazyar, Jensa Bisky’ego, Ulrike Draesner, Matthiasa Nawrata, Deniza Utlu i Antje Rávic Strubel. Tom zawiera również ich eseje poświęcone współczesnej literackiej niemczyźnie i przekraczaniu granic języka.

Żyłam w polu przecięcia. W Berlinie uważają mnie zazwyczaj za Austriaczkę. Śląsk był przez długi czas częścią c.k. monarchii. Taki jest mój niemiecki. To pole przecięcia dzieliłam z siostrą. […] Tylko moja siostra mówi z tym samym wzorcem intonacji co ja.

brogga brogga mit fingagfui
fangamandl spiun mit am buildl
dass was da denkst di net tratzt
gschmaidig bei de latschen
de doln staad schlieffa in
d’beag dass da net no an
drawuam fangst der di
einilockt di eini nie
di nei di niada
—————broggt [1]

Nie umiem tak. To było po bawarsku. W języku mojego dzieciństwa. Mówiła nim cała rodzina ze strony matki. Z wyjątkiem jej samej. Moja matka mówiła niemczyzną literacką. Niemczyzną literacką mówiło się w szkole. Kiedy przyjeżdżam dziś do Bawarii, wszędzie słyszę dialekt bawarski. Moje dziecko pyta: „Dlaczego babcia mówi tak dziwnie, na przykład Wurscht albo gell [2]?”. Moje dziecko nie wymawia wibracyjnego „r”. Druga połowa mojej rodziny, ta ze strony ojca, wymawiała „r” wibracyjne. To był przypadek. Mówili z zaśpiewem. Wschodnim zaśpiewem. Mówili po miejsku. Pochodzili ze Śląska. Na Na mnie mówili Schnakala. Nosili Plootschen. Mówili Gootsch, Stressla, Bebbock [3]. To ostatnie słowo oznaczało „ducha”. Używali wyrazów częściowo polskich. Polsko-niemieckich. Moi dziadkowie, cała rodzina ze strony ojca, marzyli o ojczyźnie. Byli protestantami. Byli uchodźcami, obcymi. Starali się kamuflować. Zaśpiew ich zdradzał. Ja uwielbiałam ten zaśpiew. Ale mówiłam literacką niemczyzną, jak moi rodzice. Ojciec, który od 15. roku życia mieszkał w Bawarii, którego można było dotknąć do żywego, nazywając go Prusakiem, przystosowywał się bardziej niż trzeba. Matka – mniej niż trzeba.

Ja żyłam w polu przecięcia. W Berlinie uważają mnie zazwyczaj za Austriaczkę. Śląsk był przez długi czas częścią c.k. monarchii. Taki jest mój niemiecki. To pole przecięcia dzieliłam z siostrą. W domu, który zbudowali rodzice, bo ojciec marzył o ojczyźnie utraconej w ustach, była jedna toaleta na parterze i jedna na pierwszym piętrze. Siostra i ja siadałyśmy bokiem na sedesach. Czyli w poprzek. Od początku było tak i tak pozostało. Tylko moja siostra mówi z tym samym wzorcem intonacji co ja. Żyłyśmy w polu przecięcia. Siedziałyśmy na języku – w poprzek.

Dopiero w wieku dwudziestu lat, na studiach, nauczyłam się wymawiać w języku niemieckim „r” wibracyjne. Takich wyrazów jak „Kirche” czy „durch” do dziś nie potrafię swobodnie wymawiać z „r” języczkowym.

Uciekłam. Niewibracyjne „r” w języku angielskim nie nastręczało żadnego kłopotu. Mój głos się obniżył. Kiedy mówiłam po angielsku, stawał się głębszy. A nie powinien. Głosy brytyjskich kobiet powinny mieć wyższe brzmienie niż kobiet niemieckich. Mój niemiecki głos obniżał się, zamiast podwyższać. Pojawił się mój głos: ton pozwalający mi najlepiej mówić w zgodzie z moją anatomią. Nie imały się mnie oczekiwania związane z gender. Nie uświadamiałam sobie ich – w języku angielskim. Co za wolność. Język, język jako narzędzie mojej sztuki, zaczyna się od słowa mówionego. Od głosu i ucha.

Ze swoim uwolnionym od pułapek „r”, pogłębionym głosem, który brzmiał z londyńska, wróciłam do Niemiec. W cyfrowej epoce kamiennej jeden rok za granicą, 1983–1984, oznaczał prawdziwą immersję, czyli zanurzenie się lub pływanie. W każdym razie przesiąkanie farbą w wełnie. Żadnej telewizji, żadnego radia, internetu, Skype’a, żadnej komórki, nawet zwykłego telefonu. Godzina stania w kolejce przed kabinami rozmów międzynarodowych przy pomniku Męczenników w deszczu, po ciemku, na wietrze, czekając na niewiarygodnie kosztowną pięciominutową rozmowę z rodzicami, raz w miesiącu. To była niemczyzna, którą słyszałam.

Kiedy wróciłam do Niemiec, niemczyzna wpatrywała się we mnie obco. Słowa odpowiadały spojrzeniem w stylu Karla Kraussa. Jaka dziwna była ich gramatyka. Jakie rozkołysane zdania.

Spróbowałam sił w literackim pisaniu. Zawsze dużo czytałam. Teraz czytałam w dwóch językach – i tak zostało. Nie tylko rzeczy z dziedziny nauk przyrodniczych, także filozofię. I oczywiście literaturę piękną – po angielsku i po niemiecku.

Językiem, w którym pisałam, był jeszcze dwa lata temu, z nielicznymi wyjątkami, język niemiecki. W Anglii pomieszkiwałam jeszcze raz w latach 80., a do Niemiec wróciłam, żeby móc pisać. Czułam, że potrzebuję wokół siebie języka ojczystego, w postaci dźwiękowej, żeby pisać wiersze. Żeby się rozwijać. Może to było złudzenie. Mocno przemawiało do mnie / onieśmielało mnie to, że bodaj żadnemu poecie nie udało się zmienić języka.

Możliwe, że to wrażenie mnie nie myliło. Tyle że inaczej niż wtedy sądziłam. Tym, czego potrzebowałam, był mój szczególny język huśtającego się między Południem a Wschodem. Swojej „bezojczyznowości” w otoczeniu niemczyzny. Swojego namiotu językowego – w morzu standardowości. Swojego doskonałego – kamuflażu.

Co pozostało: marzenie i konkretny ślad. Moje życie w dwóch językach, niemieckim i angielskim. Jeden ukryty pod drugim.

Ślad był coraz silniejszy. Moje lektury wniknęły do mojego pisania. Powstała poliglotyczna poetyka; w moich wierszach i w prozie tu i ówdzie widać, że angielszczyzna stanowi podłoże mojego myślenia językowego. Podpiera je od dołu, chwyta, podrywa i trzyma. Mój francuski tłumacz Jean Portante, sam będący autorem, określa tego rodzaju relacje między językami jako „lunging”. Pływać jako wieloryb w angielskim morzu językowym, z niemieckim powietrzem w płucach. Wciąż muszę się wynurzać i oddychać. I odwrotnie: morzem jest język niemiecki, ja natomiast wdycham i wydycham coś po angielsku. Stanowi to część mojego ciała, moich ruchów, mojego widzenia.

Literackie pisanie oznacza rozwijanie jednego języka w drugim. Także wtedy, gdy rezultat może się w sumie wydawać jednojęzyczny. Literackie pisanie oznacza tłumaczenie. Z „rzeczywistości” na. Z postrzegania, rozproszenia na. Z materii pół- lub pozajęzykowej na. Z niemieckiego na niemiecki. Tłumaczę z niemieckiego na niemiecki za pomocą pozostających w ukryciu angielskich struktur, które wykorzystuję jako mój punkt widzenia, moje powietrze do myślenia i oddychania – by równocześnie być w języku mojego pisania i patrzeć na niego z zewnątrz. Piszę w dwóch i pół językach: niemieckim i niemieckim literackim oraz w języku „x”, czyli w angielskim podłożu.

A to wszystko mogłabym też powiedzieć inaczej.

Na przykład tak:
Uważam, że pożyteczne jest wyobrażenie języków jako sieci, które zarzucamy na świat, żeby ten świat się ukazał. Za pomocą języka wciągamy go w krąg postrzegania, które zna czas, wspomnienie, powtórzenie, przyszłość. Języki są wzorcami, wskazują powiązania, strukturalizują to, co widzimy, wytwarzają uczucia, czas oraz przestrzeń – ruch w świecie. Wszystko można zawsze powiedzieć inaczej. Żaden język nie jest niezawodnie tym, którym jest. Żaden język nie jest rzeczą – czyli powierzchnią, a reszta nie ma znaczenia. Język jest tworem zbudowanym z odstępstwa, uwarstwienia, alternacji. Przypomina trochę chmurę: prawa regulują, co się w niej dzieje, a mimo to ma luźny stan skupienia.

A wszystko zawsze można by powiedzieć inaczej i ciągle na nowo też.

Odmienność mówienia porusza się w sieci nazywanej językiem na podstawie pewnych reguł, które sieć sobie wciąż nadaje. Każdy akt mowy potwierdza i łamie reguły. Odmienność mówienia porusza się wewnątrz matrycy i ma możliwość jej zmiany.

Każdy inaczej mówi i inaczej wymawia.

Każdy język, który zawsze zawiera w sobie odesłane do swych jeszcze niepomyślanych możliwości niepowiedzenia lub powiedzenia inaczej, różni się z kolei od następnego i jeszcze następnego języka właśnie dzięki spektrum tych możliwości.

Uwaga na marginesie: w każdym zdaniu, jakie zostało wypowiedziane, to, co niewypowiedziane, jest znacznie większe, niewyobrażalnie większe od tego, co wypowiedziane.

Uwaga główna: różne sposoby, w jakie języki poruszają się jako sieci i podsieci języka niczym ciała geometryczne lub chmury w poprzek siebie i jeden przez drugi, pokazują, czym lub jaki jest dany język.

Tymczasem jest jeszcze figura – i kłopot to wcale nie mniejszy – nazywana przez nas osobą mówiącą, która porusza te sieci lub wierzy, że to robi (i w pewnym sensie to robi, a przy tym sama jest robiona), poruszając ustami i całym ciałem. Obraz sieci sugeruje, że język spoczywa na czymś, co jest dla niego tymczasowe, ale bez niego nie istnieje lub w najlepszym razie jawi się jako swego rodzaju mgła, którą możemy logicznie wyprowadzić, ale której nie możemy zobaczyć, kiedy już jesteśmy w języku. Dlatego Ludwig Wittgenstein zaprzecza, by istniał jakiś przedjęzyk dostępny nam w jakikolwiek sposób. Ja natomiast uważam, że ten przedjęzyk istnieje nie tylko jako hipostaza (myślowy twór bez odpowiednika w rzeczywistości), lecz również jako „wiedza”, a może lepiej: jako celularne wspomnienie z czasów, gdy nie było języka. Nie jest zatem idealnym toposem filozofii, ale za to wspaniałym przedmiotem literatury, przy czym ten przedmiot jest procesem, płynnym przechodzeniem, eksplozją, polem, zawsze w ruchu.

Język, który wie, że wszystko, co zostało i jest w nim powiedziane, może być w nim też powiedziane inaczej, nie da się w tej inności, inności innego, w determinantach i regułach tej inności, zrozumieć sam z siebie.

Problem nieskończonego regresu dotyka samego języka: nie może on widzieć, gdzie stoi, ponieważ musi istnieć punkt zakotwiczenia jego reguł, z którego nie można już spoglądać na zakotwiczenie tegoż punktu. Innymi słowy: mówiący, który jest konstrukcją, która zawsze mogłaby być też powiedziana inaczej niż ten, kto mówi, za bardzo jest częścią języka, zarzucającego nań swoje sieci / przerastającego go swoimi sieciami, ażeby mógł jeszcze ten punkt dostrzec. By wolno mu było móc dostrzec.

Nazywam to iluzją języka ojczystego.

A ta iluzja jest cudowna. Jest poczuciem bezpiecznego dzieciństwa, nazywa się „Świat jest, jaki jest”, jest marzeniem o raju, pierwszym prezencie Boga dla Adama, to on sklejał ze sobą nazwy i świat, wolno mu było nazywać.

Na pewno wszystkim wiadomo, co się działo po Adamie. Gadano w sposób, który zawsze mógł też być inny i oznaczał, czego nie oznaczał, albo oznaczał, czego nie mówił, kiedy to właśnie mówił. Język miał dwa końce.

Środek, który ślepotę w języku ojczystym pozwala nie tyle przezwyciężyć, ile dostrzec, zostaje okupiony drugą ślepotą. Nakładanie się na siebie języków przypomina nakładanie się nieszczególnie transparentnych obrazów: wszystko się rozmywa, widać miejsca szczelnie i mniej szczelnie zamalowane farbą. Człowiek patrzy i widzi niemożliwość widzenia.

W przypadku kontynuowania nauki otwiera się możliwość rozdzielenia nakładających się na siebie języków. Wtedy jedna sieć przesuwa się tu, druga tam i człowiek domyśla się, co jedna i druga wychwytuje bądź przepuszcza, i możliwe, że zaczyna się zastanawiać, co mogłoby znaczyć widzenie za pomocą języka wobec nowo nabytego podwojenia plamki ślepej i wyczuwalnego zrośnięcia się z językiem: założenia tego zjawiska opisał Jacques Lacan.

W tym miejscu – tu jeden, tam drugi język (osobno, ponieważ człowiek stara się trzymać je oddzielnie, choć one, jak chmury, pragną się zmieszać) – oba języki przenikają człowieka swoimi korzeniami, jakkolwiek w różny sposób, bo nigdy nie chcą się spotkać równoprawnie, nigdy, nawet w osobie wychowanej dwujęzycznie, bo będą istnieć warstwy i obszary (odbicia), połączenia i zbliżenia, osobliwości i możliwości faworyzowania jednego lub drugiego języka: w tym miejscu zaczyna się literackie pisanie jako tłumaczenie z języka na język.

Z niemieckiego na angielski na niemiecki.

A to wszystko mogłabym też powiedzieć inaczej. Aba i wiull ja net, dass ihr eich no an Dreawuam fangat [4].

Przełożył Ryszard Wojnakowski.

 „Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka”, zawiera fragmenty prozy pisarzy niemieckich Shidy Bazyar, Jensa Bisky’ego, Ulrike Draesner, Matthiasa Nawrata, Deniza Utlu i Antje Rávic Strubel.

Kilka słów o autorce:

Ulrike Draesner

urodzona w 1962 r. w Monachium, powieściopisarka, poetka i eseistka, mieszka w Berlinie i Oksfordzie. Jej pierwsza książka, tom wierszy „gedächtnisschleifen” [wstęgi pamięci], ukazała się w 1995 r. Po nich przyszła kolej na następne tomiki poezji, tomy opowiadań, zbiory esejów i powieści: 2014 – powieść „Siedem skoków z krawędzi świata” oraz wiersze „subsong”; 2015 – „Mein Hiddensee” [Moje Hiddensee]; 2016 – tom wierszy „Nibelungen. Heimsuchung” [Nibelungowie. Plaga] i płyta CD „Happy Aging”. Poza tym należy wspomnieć o jej tłumaczeniach z języków angielskiego i francuskiego, projektach intermedialnych oraz o docenturach z poetyki w Niemczech, Szwajcarii, Anglii i USA. Za swoją twórczość Draesner otrzymała liczne wyróżnienia, ostatnio nagrodę Roswithapreis w 2013 r., nagrodę im. Joachima Ringelnatza w dziedzinie poezji w 2014 r., Nagrodę Literacką miasta Usedom (pol. Uznam) w 2015 r., Orphil-Lyrikpreis w 2016 r. oraz Nagrodę im. Nicolasa Borna w 2016 r. Strona internetowa autorki: www.draesner.de. Strona poświęcona powieści „Siedem skoków z krawędzi świata”: www.der-siebte-sprung.de.


Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się