"Po co nam to było", Joanna Rawik

"Po co nam to było", Joanna Rawik

Spotkanie autorskie oraz promocja książki Joanny Rawik „Po co nam to było”

Udostępnij

29 listopada w warszawskim Związku Literatów Polskich odbyło się spotkanie autorskie oraz promocja książki Joanny Rawik „Po co nam to było”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Studio Emka. Poniżej relacja zdjęciowa:




Po co nam to było
po co nam to było
jeszcze nic się nie zaczęło
a już się skończyło
ledwie zapłonęło
jedną krótką nocą
po co nam to było
po co?
(autor tekstu: Jan Zalewski, kompozytor: Adam Skorupka)


"Joanna Rawik potrafi śpiewać, czego dowiodła w amfiteatrze opolskim i paryskiej Olimpii, ale też potrafi pisać i mówić, co artystom sceny dane jest w niewielu przypadkach. W dodatku śpiewa, pisze i mówi w swym drugim języku, jest bowiem poliglotką, co artystom zdarza się dopiero w Hollywood. Ciekaw jestem, jak czytałoby się w ojczystym języku Joanny, języku Eliadego i Ionesco, to jest w języku rumuńskim. Zwłaszcza zaś, jak zabrzmiałby przyimek „po”.

Piosenka tytułowa książki napisana jest tak, że mogłaby ją śpiewać Edith Piaf. To też pseudonim artystyczny, który przekształcony został w nazwisko. Joanna śpiewa podobnym głosem i z podobną wrażliwością. Ale po swojemu. Tak jak Edith Piaf wie o miłości wszystko.

Opinia o książce:

Książkę "Po co nam to było" skomponowała według reguł recitalu. Recital śpiewa się tak jak się chce, a nie jak się musi. W recitalu pisanym Joanny zostało trochę miejsca na dwa, trzy akapity - na tajemnice, których lepiej nie dotykać. Tak jest z dobrym koncertem – coś jeszcze pozostaje, coś nie zostało jeszcze wygrane do końca".
Krzysztof Mroziewicz



Fragment książki:

Atmosfera w Klubie Plastyków na ulicy Łobzowskiej, gdzie przed wojną mieściła się siedziba Teatru Cricot, była całkiem odmienna od pozostałych. Lidia Żukowska zorganizowała mój pierwszy recital w tym legendarnym miejscu. Tam zaśpiewałam po raz pierwszy Nie chodź tą ulicą Lucjana Kaszyckiego do wiersza Tadeusza Śliwiaka.

Nazajutrz, lekko skacowana jechałam do Warszawy okropnym pociągiem osobowym, ponieważ z powodu mgły samolot nie odleciał. Podczas próby w kawiarni Nowy Świat, gdzie odbywała się tym razem Radiowa Giełda Piosenki, odczułam lekceważący dystans warszawskich artystek. Wystrojone, z doskonałym makijażem, ledwo muskały mnie spojrzeniami. Jakaś tam z prowincji przyjechała nie wiadomo po co. Nawet nie było mi przykro, bo sama miałam wątpliwości.

Nie chodź tą ulicą zrobiła ogromne wrażenie. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo różnię się od wysztafirowanych warszawianek. Miałam na sobie skromny, w świetnym gatunku klasyczny kostium angielski pepita i czarne szpilki. Druga moja piosenka, Za mało mamy siebie dla siebie, obok pierwszej rozbiły bank warszawski, orzekł dyrektor Redakcji Muzycznej Polskiego Radia Tadeusz Wysocki. Wracałam do Krakowa nocnym wagonem sypialnym, bardzo zmęczona i nadal trochę zdziwiona.

Zaspany mąż Staszek poinformował mnie radośnie, że asystent Ireny Dziedzic zaprasza mnie do Tele-Echa w najbliższą sobotę, za kilka dni. W tym czasie funkcjonował w Polsce jeden kanał telewizyjny, Tele-Echo należało do najbardziej popularnych programów. Przywiozłam obydwie piosenki nagrane na sto procent, taka wersja dźwięku jest zawsze pewniejsza. Pani Irena skrytykowała gusty jurorów Giełdy Radiowej i zamiast wstrząsającej Nie chodź tą ulicą wystąpiłam z błahym, lirycznym kawałkiem Za mało mamy... Nawet nie próbowałam tłumaczyć ani walczyć, bo wiadomo – de gustibus... Nie każdy jest wrażliwy na dramatyzm, że nie wspomnę o trudniejszej muzyce.

 

Jan Gerhard

W tymże Tele-Echu brał udział twórca i redaktor naczelny istniejącego od niedawna tygodnika „Forum” Jan Gerhard, który właśnie otrzymał nagrodę państwową. Przedstawił mi się przed wejściem na antenę, a po wyjściu ze studia spytał, czy zechciałabym przyjąć zaproszenie na kolację.

Wsiedliśmy do bardzo eleganckiej limuzyny (w tamtych czasach rzadko kto poruszał się autem takiej klasy) i pojechaliśmy niedaleko, do Hotelu Europejskiego, którego restauracja należała do najbardziej prestiżowych. Jan Gerhard zaimponował mi pod każdym względem. Gdy patrzę dzisiaj na jego portret z tamtych czasów (akurat jest okrągła rocznica – 50 lat istnienia „Forum”), widzę, że nie przesadzałam ani trochę. Fascynujący mężczyzna o niezwykłej urodzie i tak niesamowicie wytworny, że chyba nikogo podobnego wcześniej nie spotkałam. Najwyższej klasy Europejczyk, choć jeszcze nie znałam jego przeszłości. W każdym detalu elegancki, nawet gdy smukłymi palcami sięgał po portfel z cieniutkiej skóry, w tym banalnym geście była również niespotykana klasa. Spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór, niezbyt długi, bo wracałam nocnym pociągiem do Krakowa.

Jan Gerhard odwiózł mnie na Dworzec Główny, wymieniliśmy wizytówki. W ciemnościach przedziału próbowałam zasnąć. Zachwycona, choć to niewłaściwe słowo. Raczej zafascynowana i trochę dumna, że mężczyzna tak niezwykły spędził ze mną kilka godzin. Przecież nie jego stanowisko czy nagroda państwowa oszołomiły mnie, na pewno nie to. To format Jana Gerharda, o którym nic jeszcze nie wiedziałam. Jego osobowość była zjawiskiem, acz obracałam się w Krakowie wśród osób zdecydowanie niemieszczących się w normie.

Zaskoczył mnie list, jaki otrzymałam kilka dni później. Otwierając kopertę, byłam przekonana, że znajdę w niej szkic, propozycję tekstu, wspominał o czymś takim, choć jak mówił, nigdy nie pisał wierszy ani tekstów piosenek, ale spróbuje się zmierzyć z tym pomysłem, ponieważ chce dla mnie coś napisać. Tymczasem list, dość obszerny, napisany ręcznie, zawierał bardzo miłe dla mnie słowa o spędzonym wspólnie wieczorze i naszej rozmowie. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, o czym rozmawialiśmy, pewnie jak to się zdarza w podobnych okolicznościach, o wszystkim i o niczym. Były w liście również ze dwa zdania na temat moich zielonych oczu, co mnie bardzo zaskoczyło, bo ani przez chwilę nie myślałam, że mogę się panu Gerhardowi podobać, taki wydawał mi się odległy w swoim wytwornym majestacie, choć był szalenie otwarty i miły, nawet przystępny, że tak powiem. Była w nim tajemnica, ale to zrozumiem nieco później, gdy przeczytam jego Niecierpliwość, w której opisuje dość intrygująco paryskie historie, które mimo zamierzonej fikcyjności sprawiały wrażenie osobistych i nader prawdziwych. Bardzo mi się podobała jedna z dwóch głównych bohaterek, drobna i szczupła, wręcz niepozorna, która zachwyca narratora swoim wewnętrznym, niemal świętym ogniem.

Powiem mu o tym za dwa, trzy lata gdy przeniosłam się do Warszawy i nasze kontakty ożywiły się. Przeżywałam osobiste perypetie, niepokoje, zwierzałam mu się i zaskoczył mnie swoją reakcją.

‒ Gdy obserwuję ciebie i twoją niecierpliwość, wyznam, że w życiu czegoś podobnego nie spotkałem. Czy pozwolisz mi, że opiszę to kiedyś?

Nasze rozmowy stawały się coraz bardziej intymne, ale tylko do pewnych granic. Jan był moim powiernikiem, sama dziwiłam się, jak to wytrzymuje. Zdarzało się nawet, że służył mi jako kierowca ze swoją luksusową limuzyną, której marki nie pamiętam. Był nad wyraz lojalny i szlachetny. Opowiedział mi kiedyś o swoim pobycie na Świętym Krzyżu, gdzie w starym klasztorze (zwiedzałam go, będąc w Studium Byrskich) mieściło się jedno z najokrutniejszych więzień reżimu. Ulokowano go tam po procesie, oskarżonego o udział w spisku i zamordowaniu generała Świerczewskiego, którego był adiutantem. Niekończące się przesłuchania, właściwie stracił nadzieję, że kiedykolwiek wyjdzie na wolność. I nagle pewnego dnia rozmowa z kolejnym oficerem toczyła się zdecydowanie inaczej, było to dziwne, a nawet podejrzane. Spodziewał się najgorszego, gdy zauważył na ścianie brak portretu Stalina.

Ostatni raz widziałam się z Janem Gerhardem na ulicy w centrum Katowic. Przyjechał na spotkanie autorskie w MPiK-u, zachwycał się Śląskiem, gospodarnym, czystym i nowoczesnym. Ignacy Gogolewski był wtedy dyrektorem Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach.

‒ Jesteś szczęśliwa?

Nie pomnę, co dokładnie odpowiedziałam. Jan spytał, jak długo jesteśmy razem i podsumował:

‒ Na razie masz parę lat spokoju.

Kilka miesięcy później, podczas wakacji przeczytaliśmy w gazetach, że Jan Gerhard zginął tragicznie. Co się stało? Był zbyt perfekcyjnym kierowcą, żeby myśleć o wypadku, chociaż – kto wie? Po powrocie do Warszawy telefon z Pałacu Mostowskich. Prawie cały dzień spędziłam w posępnych pokojach wielkiego gmachu. Kolejno rozmawiali ze mną rozmaici panowie w cywilnych ubraniach. Trudno było przez te wszystkie godziny nie myśleć o przesłuchaniach kapitana Jana Gerharda w więzieniu na Świętym Krzyżu. A może był w stopniu pułkownika, nie pamiętam.

Ostatecznie, można wytrzymać podobne przesłuchania, ale prawdziwą przykrość a nawet smutek sprawiło mi to, że kolejni panowie przesłuchujący chcieli za wszelką cenę, abym się przyznała do fizycznych kontaktów z Janem, co przecież nie miało miejsca, nawet w nikłym stopniu. To było okropne, ci ludzie nic nie rozumieli, że można się blisko przyjaźnić, że mogą istnieć między dwojgiem ludzi więzi duchowe, intelektualne, to przecież bardzo wiele, może nawet najwięcej.

Często przechodzę obok domu, w którym mieszkał, przy ulicy Matejki. Z ogromnym żalem i smutkiem myślę o tym, że ten wytworny, estetyczny światowiec zginął tak haniebnie. I mam wątpliwości odnośnie mordercy, to moje bardzo osobiste odczucia. Intuicyjnie coś mi się nie zgadza, czego oczywiście nikt nigdy nie wyjaśni. Uświadamiam sobie po raz kolejny, że Jan Gerhard był jednym z najbardziej fascynujących ludzi, z jakimi miałam szczęście się spotkać. Wniósł do mojego świata swoje bogate, nieco tajemnicze horyzonty. Jak przystało na osobowość wielkiego formatu, nie mądrzył się ani nie wywyższał. On widział wszystko inaczej, po swojemu, co stanowiło swoistą jakość. Jan Gerhard zachwycał mnie, ale też intrygował, bo nie wszystko rozumiałam, co tym bardziej pobudzało moje młodzieńcze ambicje.



Spotkanie autorskie Joanny Rawik odbyło się 29 listopada w siedzibie Związku Literatów Polskich w Warszawie

Znakomity prezent pod choinkę dla wszystkich myślących, melomanów, konseserów wspomnień o tamtych podobno tylko "szarych" czasach.


Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha
Halina
Panią Joannę Rawik znam od dziecka z radia i TV jako wspaniałą piosenkarkę obdarzona bezbłędnym słuchem i głębokim, czystym, naturalnym głosem a także dziennikarkę prowadzącą audycje ostatnio w radiu WAWA. Jest ona też autorką kilku książek : m.in. biografii Edith Piaf, Wandy Wiłkomirskiej i swojej, które czyta się znakomicie. Widziałam ją ok rok temu na żywo w monodramie o Edith Piaf, w którym obok tekstu mówionego wykonywała też jej piosenki. Potrafiła przykuć uwagę publiczności przez cały występ i nie chciało się z Nią rozstawać. W wywiadach na żywo (ostatnio gościła u Marka Sierockiego w Radiu Plus) imponuje świetną dykcją, intonacją, płynną mową a przecież język polski nie jest Jej ojczystym- urodziła się bowiem w Rumunii a do Polski przyjechała z Rodzicami, gdy miała kilkanaście lat. Zna kilka języków, ale nie wtrąca na każdym kroku obcobrzmiących słów.
Uważam, że tytuł mistrza mowy Polskiej należy się Pani Rawik jak mało komu. Jeśli Mają Państwo podobne zdanie proszę również zgłosić p.Joanne Rawik do tytułu Mistrza Mowy Polskiej na stronie mistrzmowy.pl i zachęcić swoich znajomych

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się