Życie towarzyskie i uczuciowe, Leopold Tyrmand

Życie towarzyskie i uczuciowe, Leopold Tyrmand

"Życie towarzyskie i uczuciowe"

Udostępnij

Nakładem wydawnictwa MG ukazało się wznowienie powieści Leopolda Tyrmanda „Życie towarzyskie i uczuciowe”. Książka, która w momencie napisania została niedopuszczona do druku w Polsce, piętnowała absurdy PRL-u, a także obnażała małość postaw środowiska twórców i ich służalczość wobec komunistów. „Włożyłem w nią ogromną ilość pracy, uważam ją za ważną, bo to próba polskiego, niesfałszowanego realizmu. Próbowałem przez obyczajowy romans pokazać rodzaj wynaturzonej struktury społecznej degeneracji” – mówił Tyrmand w 1981 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego. Poniżej prezentujemy początkowy fragment powieści.

 

 

Warszawa, ale przede wszystkim warszawka w latach 1946-1959. Któż znał ją lepiej od Leopolda Tyrmanda, pisarza, publicysty, jazzmana, kobieciarza, bon-vivanta, a jednocześnie trzeźwego i uważnego obserwatora otaczającej go rzeczywistości. Człowieka, który nie zgodził się przekroczyć granic dobrego smaku, przez co na wiele lat został wykreślony nie tylko z podręczników, ale i z inteligenckiej świadomości pokoleń Polaków.

Na łamach Życia towarzyskiego i uczuciowego Tyrmand bezlitośnie obnaża małość postaw środowiska inteligencji twórczej, pisarzy, dziennikarzy i filmowców, a przede wszystkim ich służalczość wobec komunistów. Książki nie udało mu się w Polsce wydać, co stało się ostatecznym powodem emigracji pisarza. Fragment, jaki ukazał się w tygodniku Kultura, wywołał skandal. Nic dziwnego. Wielu luminarzy polskiej kultury rozpoznało wśród bohaterów samych siebie.

Dziś, kiedy znamy już nazwiska nie tylko tych, którzy chwalili socjalistyczną ojczyznę dla wymiernych codziennych korzyści, ale i tych, którzy skwapliwie donosili na kolegów, odczytujemy tę powieść na nowo. I odbiór jej staje się tym bardziej gorzki.

 

Leopold Tyrmand

Pisarz zapomniany. Leopold Tyrmand urodził się w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Jego rodziców podczas wojny wywieziono do Majdanka, tam zginął jego ojciec. Matka przeżyła wojnę, wyjechała do Izraela. Tyrmand nie ukrywał, że pochodzi z rodziny mieszczańskiej, ale nigdy nie wspominał o swoim żydowskim pochodzeniu, np. na kartach Dziennika 1954 rozważał skandynawską etymologię swojego nazwiska. W 1938 Tyrmand ukończył warszawskie gimnazjum im. A. Kreczmara. Wyjechał wtedy do Paryża, gdzie przez rok studiował na wydziale architektury Académie des Beaux-Arts, czyli Akademii Sztuk Pięknych. Tam zetknął się po raz pierwszy z zachodnioeuropejską kulturą oraz amerykańską muzyką jazzową. Obie te fascynacje pozostawiły trwały ślad w jego twórczości.

W 1961 ukazuje się Filip. Jest to powrót do autobiografii wojennej, do kelnerskiego epizodu we Frankfurcie, gdzie polski cwaniak opływa we wszystko i oszukuje Niemców na wszystkie możliwe sposoby. Wreszcie jeszcze jeden powrót autobiograficzny nastąpił w wydanej już na emigracji także wielkiej powieści Życie towarzyskie i uczuciowe (1967). Jest to panorama środowisk artystycznych i dziennikarskich w Warszawie w latach powojennych, zarazem studium deprawacji moralnej.

 

Fragment recenzji 

To, co tworzy Tyrmand, zakrawa na groteskę. Gorzką prawdą jest jednak fakt, że rzeczywistość opisana w powieści, w tym przypadku realia peerelowskie, tym się właśnie cechowały. Powszechna dwulicowość, upadek wartości nadrzędnych takich, jak prawda i honor, panosząca się aksjologiczna względność umiejętnie zostaje w „Życiu towarzyskim i uczuciowym” sportretowana. Z jednej strony można by stwierdzić, że konterfekt ten zdezaktualizował się, zmatowiał, pokrył się patyną czasu. Ale czy tak jest w rzeczywistości? Czy patrząc na współczesny arenę życia publicznego nie mamy ochoty powiedzieć za Tyrmandem, że jej bywalcy przypominają „kastę służalców, którzy za cenę obsypania zaszczytami i dobrem doczesnym wyrzekli się mówienia prawdy”?

(źródło: http://www.granice.pl/recenzja,Zycie-towarzyskie-i-uczuciowe,3545)

 

Fragment książki

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

1.

Więk­szość do­mów w do­rze­czu uli­cy Tam­ka to domy ob­szar­pa­ne. Tu i ów­dzie łata się spar­szy­wie­nia mu­rów, obok po­wsta­ją domy nowe. Na Po­wi­ślu po­ża­ry sza­la­ły oszczęd­niej, to­też za­raz po woj­nie za­miesz­ka­ło tu bar­dzo dużo lu­dzi. Po­ko­je, kuch­nie i ła­zien­ki za­lud­ni­ły się do gra­nic wsty­du i od­por­no­ści psy­chicz­nej, bio­lo­gia ma­sa­kro­wa­ła po­czu­cie jed­nost­ko­wej god­no­ści, a tak­że fu­try­ny i ar­ma­tu­rę sa­ni­tar­ną. Na­to­miast mury nie drgnę­ły, sta­ły się tyl­ko ka­pra­we, całe w li­sza­jach i ły­si­nach. Na­resz­cie w oj­czyź­nie – po­my­ślał An­drzej, wcho­dząc w bra­mę. Skle­pie­nie bra­my zia­ło pust­ką po wy­łu­pa­nej pięt­na­ście lat temu gla­zu­rze, sta­lo­wa obu­do­wa win­dy wy­pru­ta była ze szkła. Pol­ska, co? – pęcz­niał w ser­cu za każ­dym ra­zem, gdy prze­kra­czał gra­ni­cę, kie­dy stwier­dzał, że mu coś sma­ku­je, kie­dy szo­fer tak­sów­ki z war­szaw­ską in­to­na­cją zre­fe­ro­wał mu swe po­glą­dy na sy­tu­ację mię­dzy­na­ro­do­wą.

Na­ci­snął dzwo­nek czte­ry razy, zgod­nie z in­struk­cją na jed­nej z kar­te­czek po­kry­wa­ją­cych drzwi. Drzwi otwo­rzy­ły się, uwal­nia­jąc za­pa­chy ciem­ne­go ko­ry­ta­rza: ko­tów, sma­żo­nej sło­ni­ny, sta­rych me­bli. W szpa­rze po­ja­wi­ła się siwa gło­wa w pa­pie­ro­wych pa­pi­lo­tach. – Dzień do­bry – uśmiech­nął się An­drzej – pani Ste­fa­nio. – Oczy ko­bie­ty zła­god­nia­ły. – A, pan Fe­lak – po­wie­dzia­ła, wy­cie­ra­jąc ręce w far­tuch. – Pro­szę bar­dzo. Jak miło! Kie­dy pan wró­cił? – Wczo­raj – rzekł An­drzej. – Na­resz­cie… – Wy­ma­wiał sło­wa przy­jaź­nie, cie­pło: tym, dla któ­rych były prze­zna­czo­ne, wy­da­wa­ły się we­so­łe i krze­pią­ce.

– Niech pan sia­da – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta po chwi­li, w po­ko­ju czy­stym i cia­snym: dwa wy­so­ko za­sła­ne łóż­ka i jesz­cze ra­dio, na ra­diu lamp­ka i książ­ki, na książ­kach bu­dzik, na bu­dzi­ku mały mu­rzy­nek z ce­lu­lo­idu, na ścia­nie ob­raz z pod­mo­kłą łąką i po­ran­ną mgłą wśród eg­zal­to­wa­nych brzóz i bro­dzą­cych cza­pli, obok ka­len­darz li­nii lot­ni­czych Sa­be­na, pre­zen­tu­ją­cy w tym mie­sią­cu pa­go­dę w Bang­ko­ku.

– Nie ma jak w domu – wes­tchnął An­drzej. – Za­le­ży komu – uśmiech­nę­ła się ko­bie­ta. – Jak ktoś ma ta­kie miesz­ka­nie jak pan. – Za to są inne kło­po­ty. Zna pani Po­la­ka bez kło­po­tów? – Mę­czy­my się – zgo­dzi­ła się ko­bie­ta. – Wie pan jak jest? – Wiem – przy­tak­nął An­drzej skwa­pli­wie. – No więc? – skrzy­wi­ła się. – Pan prze­cież też tak kie­dyś miesz­kał. – Ach – roz­ma­rzył się An­drzej – cu­dow­ne cza­sy… By­łem mło­dy i chcia­ło mi się wszyst­kie­go. Są­sie­dzi pani też la­ta­mi się nie ru­sza­ją? – Do­kąd? – po­wie­dzia­ła na­pa­stliwie. – Kto im coś da? Krost­ko­wa ma stra­gan na ba­za­rze, Ga­jek jest akwi­zy­to­rem w ubez­pie­cze­niach, pan Torf­man szy­je ko­szu­le dla spół­dziel­ni. Ja sprzą­tam. Tyle że Irka ma szan­sę. W niej cała na­dzie­ja. Jest już na­wet bli­sko na li­ście. – Wła­śnie! – ucie­szył się An­drzej. – Jak Irka? – Le­piej – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta. – Bar­dzo jej po­mógł ten or­to­pe­dycz­ny but. Je­zus Ma­ria!… Jesz­cze panu na­wet nie po­dzię­ko­wa­łam… – Pani Ste­fa­nio – uczy­nił gest pro­szą­cy – nie ma o czym mó­wić. – Jak to… – po­ru­szy­ła się nie­cier­pli­wie. – Dok­to­ra pan za­ła­twił i przy­słał pan tę wkład­kę. Na pew­no za do­la­ry, praw­da? – Ale za pań­stwo­we – uspo­ko­ił ją. – Dzię­ku­ję panu – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta ci­cho. – Irka te­raz cho­dzi le­piej, mniej się mę­czy. W pra­cy same awan­se, jest już kie­row­nicz­ką dzia­łu. W ogó­le, do­bra cór­ka, mam z niej po­cie­chę. Po no­cach nie lata, do kina, do te­atru, wszę­dzie ze mną. – Pani Ste­fa­nio, wpad­nie pani do nas po­sprzą­tać? – E, tam – od­par­ła nie­chęt­nie – już zno­wu znie­śli tro­chę świąt ko­ściel­nych. Tyle co nie­dzie­la czło­wie­ko­wi zo­sta­ła. – Parę zło­tych się pani przy­da – rzekł układ­nie – i… – za­wa­hał się – mam jesz­cze do pani mały in­te­res…

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi, po czym we­szła chu­da, zwię­dła ko­bie­ta. – O, prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła, ale nie wy­szła, tyl­ko tar­ła tłu­sty nos. – Co się sta­ło, pani Krost­ko­wa? – spy­ta­ła Ste­fa­nia po­god­nie. – Niech pani zgad­nie, ile ode mnie chcą za te parę sztuk ny­lo­no­wych maj­tek i kre­my do twa­rzy? – Krost­ko­wa po­sta­wi­ła pro­blem ja­sno i bez wstę­pów. – Te, co mi wczo­raj sio­strze­niec przy­słał z Fran­cji, wie pani? – Z pięć­set zło­tych? – zga­dła Ste­fa­nia fa­cho­wo. – Dzie­więć­set pięć­dzie­siąt z czymś – ob­wie­ści­ła Krost­ko­wa. – Pod­nie­śli cło o dzie­sięć pro­cent. – Coś po­dob­ne­go… – za­fra­so­wa­ła się Ste­fa­nia. – Pod­nie­śli cło? – za­in­te­re­so­wał się An­drzej. – Na wszyst­ko? – Nie wiem – rze­kła Krost­ko­wa zgryź­li­wie. – Na majt­ki i ko­sme­ty­ki, to wiem. – Nie dają lu­dziom żyć – wes­tchnę­ła Ste­fa­nia. – Co to komu szko­dzi, że ja do­sta­nę z za­gra­ni­cy i sprze­dam! – de­ner­wo­wa­ła się Krost­ko­wa. – Ten, co po­trze­bu­je, ma, ja za­ro­bię, a rze­czy w Pol­sce przy­by­wa, no nie? – No tak – zgo­dził się chęt­nie An­drzej. – Co to komu szko­dzi? – Ech, sko­nać moż­na! – pani Krost­ko­wa wy­da­ła z sie­bie ro­dzaj za­wo­dze­nia i opu­ści­ła na­raz po­kój.

– Bied­na ko­bie­ta – uża­lił się An­drzej. – Nie taka bied­na – po­in­for­mo­wa­ła go Ste­fa­nia. – Majt­ki i kre­my nie od sio­strzeń­ca, tyl­ko od jed­nej eme­ryt­ki z ka­mie­ni­cy obok, któ­ra ma ko­goś w Pa­ry­żu. Jak pod­no­szą cło, to łu­pią w sta­rusz­kę, gdyż Krost­ko­wa nie może tra­cić na han­dlu. Zna pan ży­cie? – Znam – przy­znał An­drzej. – Mój szwa­gier – po­wie­dzia­ła Ste­fa­nia z prze­ką­sem – do­stał spa­dek, gdzieś pod Wil­nem. Po­je­chał do Ro­sji, sprze­dał zie­mię i przy­wiózł za to no­we­go mo­skwi­cza. I wie pan co? Taki po­da­tek wła­do­wa­li, że mu­siał sprze­dać mo­skwi­cza i jesz­cze z pen­sji żony do­ło­żyć. A obo­je pra­cu­ją­cy, on na­wet ja­kiś rad­ny w Ra­dzie Dziel­ni­co­wej. I co z tego ma? – Smut­ne – rzekł An­drzej. – Co bę­dzie z pra­niem, Ste­fa­nio? – Dla­cze­go pro­sty czło­wiek nie może so­bie przy­wieźć mo­skwi­cza? – Ste­fa­nia że­glo­wa­ła po za­gad­kach ży­cia, pcha­na wi­chra­mi nie­uko­jo­nych go­ry­czy. – Za wła­sne pie­nią­dze, po oj­cach ro­bot­ni­kach i chło­pach? Pra­nie? – przy­szła do sie­bie. – Kto dziś bie­rze pra­nie? My­dło dro­gie, zdro­wie dro­gie i w ogó­le co za ho­nor? Niech prze­mysł pie­rze… – Ode mnie pani weź­mie… – rzekł An­drzej słod­ko – i niech pani słu­cha: ma do mnie coś przyjść z za­gra­ni­cy. – Co? – spy­ta­ła z na­głą gor­li­wo­ścią. – Pod­ło­ga z two­rzyw sztucz­nych. Wy­glą­da jak pu­szy­sty dy­wan w róż­nych ko­lo­rach. Może wi­dzia­ła pani kie­dyś w ki­nie albo na ilu­stra­cjach? – Nie – po­wie­dzia­ła Ste­fa­nia pod­nie­co­na – ale musi być faj­ne. – Jest – przy­znał An­drzej. – Fir­ma w Szwaj­ca­rii cze­ka na ad­res, aby wy­słać prze­sył­kę. To bę­dzie pani ad­res, do­brze? – Chęt­nie – zgo­dzi­ła się – Dla pana wszyst­ko, pa­nie re­dak­to­rze. Tyl­ko po co ten nu­mer? – Do­sta­nie pani for­sę i za­pła­ci pani cło – rzekł An­drzej. Ste­fa­nia mil­cza­ła, za­sta­na­wia­jąc się, co kry­je się w tym, ale wszyst­ko wy­da­wa­ło się czy­ste i w po­rząd­ku, jak na jej ro­ze­zna­nie. – Może wy­stą­pić o zniż­kę? – spy­ta­ła. – Jako pra­cu­ją­ca. Pra­cu­ję te­raz ofi­cjal­nie, sprzą­tam w Naj­wyż­szej Izbie Kon­tro­li. – Nie – po­wie­dział An­drzej – za­pła­ci pani, ile będą chcie­li. Żad­nych kom­bi­na­cji. To bę­dzie duża prze­sył­ka i cięż­ka, opła­ci się pani ją ode­brać… – Ro­zu­miem… – po­my­śla­ła, spły­nę­ła na nią bło­gość po­zna­nia. Wszyst­ko ka­pu­ję. On nie chce, żeby do nie­go przy­cho­dzi­ły ta­kie luk­su­sy. Czło­wiek na sta­no­wi­sku nie może so­bie na to po­zwo­lić… – Za­ła­twi­my jak na­le­ży – po­wie­dzia­ła usłuż­nie. – Och! – do­da­ła ze współ­czu­ciem – nie dają lu­dziom żyć. Co im to szko­dzi, że ktoś ma pu­szy­stą pod­ło­gę z pla­sti­ku? Że so­bie spro­wa­dzi ze Szwaj­ca­rii? Prze­cież w ten spo­sób kraj się wzbo­ga­ca, nie?…

2.

Urok do­brych dziel­nic – my­ślał An­drzej, wy­sia­da­jąc z tak­sów­ki. Jak koło mo­stu d’Alma, albo na Park Lane. Za­pła­cił szo­fe­ro­wi, do­da­jąc nie­zły na­pi­wek. Szo­fer na­wet nie po­dzię­ko­wał.

Ale­je Ujaz­dow­skie lśni­ły mo­krym as­fal­tem po­śród świe­żej zie­le­ni roz­le­głych, wio­sen­nych par­ków. Wszedł w bocz­ne wej­ście gma­chu o ce­chach ze­szło­wiecz­nej ar­chi­tek­tu­ry rzą­do­wej: po obu stro­nach ta­bli­ce z go­dłem na­ro­do­wym od­ry­so­wa­nym skru­pu­lat­nie, co do jed­ne­go pió­ra. Ci­chy, czy­sty ko­ry­tarz, wy­ło­żo­ny ma­li­no­wym chod­ni­kiem, pro­wa­dził wśród bia­łe­go la­kie­ru dwu­skrzy­dło­wych drzwi o klam­kach umiesz­czo­nych wy­so­ko i wzbu­dza­ją­cych re­spekt przed na­ci­śnię­ciem; w po­wie­trzu uno­sił się za­pach wła­dzy ad­mi­ni­stra­cyj­nej Eu­ro­py Środ­ko­wej, jed­na­ki w ta­kich gma­chach po­mię­dzy Woł­gą a Re­nem. Nie jest to zresz­tą naj­gor­szy za­pach – za­ku­rzo­nych akt, ko­bie­cych per­fum, do­bre­go ty­to­niu, sta­rych dy­wa­nów i no­wej far­by nie­usta­ją­cych od­nów – mą­dre księ­gi na­szej kul­tu­ry prze­sy­co­ne są nim do­szczęt­nie.

Za­pu­kał do drzwi i wszedł: w głę­bi wą­skie­go po­ko­ju o ogrom­nym oknie se­kre­tar­ka unio­sła gło­wę. – Moje na­zwi­sko Fe­lak – rzekł, pod­cho­dząc do biur­ka. – Te­le­fo­no­wa­łem rano.

– Tak – po­wie­dzia­ła se­kre­tar­ka – pan re­dak­tor Fe­lak. – Uśmiech­nę­ła się uj­mu­ją­co: mia­ła ład­ne oczy w zmę­czo­nej twa­rzy, ma­ki­jaż nie był w sta­nie za­trzeć dłu­gie­go dnia pra­cy. – Po­wia­do­mi­łam mi­ni­stra o pań­skim te­le­fo­nie. Bar­dzo prze­ła­do­wa­ny dzień… Pro­szę, niech pan spo­cznie – se­kre­tar­ka wsta­ła i ob­cią­gnę­ła w ta­lii pu­lo­wer z cien­kiej weł­ny. Była bar­dzo zgrab­na, – Zo­ba­czę, co się da zro­bić – uśmiech­nę­ła się i na­ci­snę­ła ostroż­nie klam­kę obi­tych drzwi. An­drzej za­pa­lił pall mal­la i usiadł przy pseu­do­em­pi­ro­wym sto­le, po­kry­tym sta­ry­mi nu­me­ra­mi „Przy­jaź­ni”, „Kra­ju Rad” i „Po­lo­nii”. Się­gnął po po­piel­nicz­kę, drzwi od ko­ry­ta­rza otwo­rzy­ły się i sta­nę­ła w nich ele­ganc­ko ubra­na pani.

Na­tych­miast na jej twa­rzy po­ja­wił się wy­raz en­tu­zja­stycz­nej ra­do­ści, bar­dzo ko­le­żeń­ski, a jed­no­cze­śnie pe­łen dys­tyn­go­wa­ne­go trze­po­ta­nia po­wiek i rzęs – czy­li taki wy­raz twa­rzy, za po­mo­cą ja­kie­go wy­twor­ne damy uda­ją ser­decz­nych sier­żan­tów, wi­ta­ją­cych nie­wi­dzia­ne­go od lat kum­pla; uczy­ni­ła pół­przy­siad, wy­chy­li­ła gło­wę do przo­du i krzyk­nę­ła: – An­drzej! – za­cho­wu­jąc kon­tro­lę nad do­no­śno­ścią okrzy­ku i jego dziar­sko­ścią, aże­by nie ze­psuć cha­rak­te­ru wi­do­wi­ska, a jed­no­cze­śnie ni­ko­mu nie prze­szka­dzać. – An­drzej! – po­wtó­rzy­ła z umiar­ko­wa­ną fre­ne­zją. – Ty w War­sza­wie? Już? – Ro­zej­rza­ła się uważ­nie na stro­ny, jak­by nie wie­dzia­ła, że w po­ko­ju ni­ko­go poza nimi nie ma. – Nie mo­że­my tu ro­bić tyle ha­ła­su… – ści­szy­ła głos jak mały chło­piec w kon­spi­ra­cji przed ro­dzi­ca­mi. – Jesz­cze nas stąd wy­rzu­cą… – Mó­wiąc to, zda­wa­ła się wie­rzyć, że ktoś kie­dyś ze­chciał­by ją skądś wy­rzu­cić, cho­ciaż jest mo­ro­wa, słod­ka, bez­rad­na, usto­sun­ko­wa­na, cza­ru­ją­ca, wy­kwint­na, dow­cip­na oraz pięk­na. – Teo­do­zja! – ucie­szył się An­drzej i po­ca­ło­wał ją w oba po­licz­ki. – Nie wie­dzia­łem, że już je­ste­ście w kra­ju. Jak An­to­ni? – An­to­ni… – za­czę­ła Teo­do­zja ta­jem­ni­czo, jak­by szy­ko­wa­ła się do opo­wie­ści z ży­cia Tom­ka Sa­wy­era. – Ach, An­to­ni ma mi­lion kło­po­tów – zmie­ni­ła na­gle ton na wiel­ko­świa­to­wy. – Przede wszyst­kim… zło­te ryb­ki. Wy­obraź so­bie, że te naj­rzad­sze oka­zy ja­poń­skie… na­zy­wa­ją się „Ble­ek” czy coś ta­kie­go, tego nikt na pew­no nie wie… co to je An­to­ni zbie­rał la­ta­mi i kosz­to­wa­ły ma­ją­tek… wy­obraź so­bie, nie mogą się w Pol­sce za­akli­ma­ty­zo­wać. Dwie już zde­chły. Coś im się tu­taj nie po­do­ba. Jak my­ślisz, co?… – Uśmiech­nę­ła się ca­łym gar­ni­tu­rem olśnie­wa­ją­cych zę­bów, pie­lę­gno­wa­nych w naj­droż­szych ame­ry­kań­skich in­sty­tu­tach; te zęby, cięż­kie blond wło­sy ko­lo­ru sta­re­go zło­ta i czar­ne, cie­pło pa­trzą­ce oczy były je­dy­ny­mi atry­bu­ta­mi sku­tecz­nych walk w twa­rzy dość po­spo­li­tej, utrzy­my­wa­nej w sta­nie go­to­wo­ści bo­jo­wej przez osią­gnię­cia współ­cze­snej che­mii. An­drzej śmiał się dys­kret­nie: – Ach, Teo­do­zjo, za­wsze taka sama… – Pra­gnął zri­po­sto­wać jej alu­zję, lecz nie po­tra­fił: czuł się za­wsze gor­szy w obec­no­ści tej ko­bie­ty, mę­czył go przy niej nie­do­wład by­stro­ści i dow­ci­pu, za co jej nie cier­piał. Zda­wał so­bie jed­nak w peł­ni spra­wę, ja­kim grze­chem jest nie zno­sić ko­goś tak uczyn­ne­go, uży­tecz­ne­go i usto­sun­ko­wa­ne­go, prze­to ją uwiel­biał.

– A ty? – szep­nę­ła Teo­do­zja. – Na co tu cze­kasz?

– Mam kło­po­ty z sa­mo­cho­dem – rzekł An­drzej z prze­ję­ciem. – To zna­czy z cłem. Wóz stoi jesz­cze w urzę­dzie cel­nym.

– Je­śli by­łeś po­nad rok za gra­ni­cą nie po­trze­bu­jesz w ogó­le pła­cić cła! – po­wie­dzia­ła Teo­do­zja trium­fal­nie. – Zu­peł­nie nic. Nie wiem, czy o tym wiesz? Tak jak my.

– Nie do­cią­gną­łem do roku. Gdzie mnie do was? – do­dał z zja­dli­wą życz­li­wo­ścią. – Mu­szę pła­cić. A na co ty tu cze­kasz? – Nie zdo­łał się po­ha­mo­wać, acz­kol­wiek wie­dział, że nie na­le­ży py­tać.

– Ko­cha­nie – Teo­do­zja była samą wy­lew­no­ścią – czy my­ślisz, że moż­na coś za­ła­twić w tym kra­ju? Wszy­scy po­ma­ga­ją ci jak mogą i cią­gle ci cze­goś brak. Ach, żeby wresz­cie po­czuć się na­praw­dę za­in­sta­lo­wa­nym i móc za­pro­sić was na san­dwi­cza i bu­tel­kę cam­pa­ri!

– Cóż wam bra­ku­je? – do­bro­tli­wą iro­nią usi­ło­wał wy­rów­nać jej nie­do­mó­wie­nia.

– Kil­ku­set rze­czy – od­pa­ro­wa­ła szyb­ko. – Od pie­nię­dzy do cza­su. Po­przez mi­lio­ny par poń­czoch dla mo­ich có­rek i nu­mer re­je­stra­cyj­ny dla psa. Nie poj­mu­ję tyl­ko, po co tu przy­sze­dłeś.

An­drzej wska­zał na wy­pol­ste­ro­wa­ne drzwi. – Są­dzę, że on mi coś po­mo­że.

– Nie, z prze­mi­łym uśmie­chem nie za­ła­twi ci ni­cze­go, uszczę­śli­wio­ny, że nie musi ci ni­cze­go od­mó­wić. Po­in­for­mu­je cię tyl­ko, że te spra­wy za­ła­twia han­del za­gra­nicz­ny lub Cen­tral­ny Za­rząd Ceł. Po czym po­li­czy in­for­ma­cję za wy­świad­czo­ną ci przy­słu­gę. Uwa­żaj, to twar­dy ka­wał ło­tra!

An­drzej uśmiech­nął się po­błaż­li­wie. – Nie za­mie­rzam za­do­wo­lić się grzecz­ną in­for­ma­cją. Po­pro­szę o te­le­fo­nik. Je­den i sku­tecz­ny. Do han­dlu za­gra­nicz­ne­go lub Za­rzą­du Ceł.

– Po co? – oczy Teo­do­zji były peł­ne od­da­nia. – Pan re­dak­tor Fe­lak sam może udać się gdzie trze­ba i za­ła­twić co trze­ba, bez stra­ty punk­tu tam, gdzie nie trze­ba. Zresz­tą…

– Co zresz­tą? – spy­tał czuj­nie.

– Coś mi przy­szło do gło­wy…

– Teo­do­zjo… – głos An­drze­ja wy­peł­nił się proś­bą i po­dzi­wem.

– Jesz­cze dziś do cie­bie za­dzwo­nię. Ach, prze­cież i tak spo­tka­my się wie­czo­rem…

An­drzej skło­nił się lek­ko. – Ty i ja? – spy­tał zna­czą­co, na pod­kła­dzie ochron­nej drwi­ny. Nig­dy nie za­mie­rzał dać jej do zro­zu­mie­nia, że jest go­tów, nig­dy też nie po­wie­dział jej tego otwar­cie, bo­jąc się śmiesz­no­ści.

– Oba­wiam się, że nasz czas jesz­cze nie nad­szedł… – Teo­do­zja wes­tchnę­ła za­lot­nie: była to za­lot­ność uni­wer­sal­na, pa­so­wa­ła do każ­de­go; prze­su­nię­cie w bar­wie gło­su zmie­nia­ło ją do­wol­nie na szy­der­stwo, kor­dial­ność albo so­lid­ną pro­po­zy­cję ero­tycz­ną. – Po pro­stu zo­ba­czy­my się u pani Stoll. Mó­wi­ła, że bę­dzie­cie.

Se­kre­tar­ka wy­szła ci­cho z ga­bi­ne­tu. – Dzień do­bry, pani – uśmiech­nę­ła się do Teo­do­zji. – Ko­cha­nie – roz­pro­mie­ni­ła się Teo­do­zja – dla­cze­go taka mi­zer­na? Za­pra­co­wa­ne bie­dac­two… – Uśmiech se­kre­tar­ki skrzy­wił się nie­co: tro­skli­wość Teo­do­zji była dla niej za­szczy­tem, uwa­gi na te­mat wy­glą­du mo­bi­li­zo­wa­ły na­tu­ral­ną wro­gość; w po­ko­ju znaj­do­wał się męż­czy­zna, nie za­le­ża­ło jej na nim zu­peł­nie, ale był.

– Pan mi­ni­ster – za­czę­ła se­kre­tar­ka ostroż­nie – prze­pra­sza pana re­dak­to­ra, ale oba­wia się…

Co się bar­dziej opła­ca? – my­ślał An­drzej. – Ob­ra­zić się czy oka­zać do­bro­dusz­ną wy­ro­zu­mia­łość? Mi­ni­ster nie był ani po­li­ty­kiem, ani ar­ty­stą, ani czło­wie­kiem z to­wa­rzy­stwa, lecz dy­gni­ta­rzem, urzęd­ni­kiem, któ­re­go nie spo­ty­ka się pry­wat­nie. – Ro­zu­miem – prze­rwał se­kre­tar­ce z przy­ja­znym gry­ma­sem. – Nie ma o czym mó­wić. Po pro­stu wpa­dłem nie­umó­wio­ny.

– Pan mi­ni­ster prze­pra­sza i pro­po­nu­je… – se­kre­tar­ka usi­ło­wa­ła po­wie­dzieć do­kład­nie, co mia­ła na­ka­za­ne: była zna­ko­mi­tą se­kre­tar­ką i wie­dzia­ła, że świat sto­sun­ków jest nie­prze­nik­nio­ny, wy­my­ka się wszel­kie­mu po­zna­niu, ście­ra­ją się w nim cha­otycz­nie siły naj­bar­dziej nie­opa­no­wa­ne­go przy­pad­ku. – Ależ nie ma o czym mó­wić – prze­rwał An­drzej i wy­cią­gnął do niej rękę, po­da­ła mu swo­ją z le­d­wie za­uwa­żal­ną uni­żo­no­ścią. An­drzej trzy­mał jej dłoń o uła­mek se­kun­dy dłu­żej w swo­jej: nie uczy­ni­ło jed­nak to na niej wra­że­nia, a przy­najm­niej ni­czym nie dała po­znać, że ode­bra­ła sy­gnał. – Za­te­le­fo­nu­ję – rzekł An­drzej – i umó­wię się. Czy pani tu za­wsze urzę­du­je? – Zmie­nia mnie ko­le­żan­ka – po­wie­dzia­ła se­kre­tar­ka – ale ją uprze­dzę. Nie bę­dzie pan miał żad­nych trud­no­ści, pa­nie re­dak­to­rze.

– Może pani po­zwo­li – rze­kła se­kre­tar­ka do Teo­do­zji.

Uchy­li­ła wy­pol­ste­ro­wa­ne drzwi. – Pa – ski­nę­ła Teo­do­zja An­drze­jo­wi. – Tym­cza­sem – od­parł An­drzej. – Do wi­dze­nia. – I wy­szedł. Teo­do­zja szyb­kim ru­chem zrzu­ci­ła na krze­sło płaszcz z de­li­kat­nej skó­ry śmie­tan­ko­we­go ko­lo­ru, po­pra­wi­ła wło­sy i roz­ło­ży­ła ra­mio­na ru­chem ta­necz­nym, a tak­że nie­co ru­basz­nym, lecz bez nad­mier­nej po­ufa­ło­ści. – Ko­cha­ny! – za­wo­ła­ła w głąb ga­bi­ne­tu. – Nie wi­dzie­li­śmy się od wie­ków! Po­nad dwa dni, czyż nie?… – We­szła lek­kim kro­kiem do środ­ka.

Se­kre­tar­ka za­mknę­ła za nią ci­cho drzwi i po­de­szła do krze­sła, na któ­rym le­żał płaszcz. Dłu­go ba­da­ła koń­ca­mi pal­ców wraż­li­wą mięk­kość skó­ry, gła­dząc jej chłod­ną po­wierzch­nię, po czym wło­ży­ła płaszcz i przej­rza­ła się do­kład­nie w szy­bie otwar­te­go okna, opar­tej o ciem­ną szto­rę.

3.

W miesz­ka­niu pa­no­wał nie­ład: ku­rze nie­ście­ra­ne od mie­się­cy, ścia­ny i me­ble po­kry­te war­szaw­skim wszę­dzie prze­ni­ka­ją­cym py­łem, roz­rzu­co­ne wa­liz­ki, bie­li­zna i przy­bo­ry to­a­le­to­we.

An­drzej krę­cił się nie­zde­cy­do­wa­nie, wresz­cie wy­brał od­le­głą pół­kę w sza­fie ścien­nej i po­ło­żył tam książ­kę. Usi­ło­wał od­wie­sić płaszcz, lecz wszę­dzie było brud­no, wo­bec tego rzu­cił go na krze­sło. Fo­tel, na któ­rym chciał usiąść, aby przej­rzeć stos pocz­ty, był tak za­ku­rzo­ny, że do­tyk jego po­rę­czy po­kry­wał ręce war­stwą bru­du. Sta­nął więc przy oknie, dość bez­rad­nie. Lu­bił to miej­sce: ma­szy­na do pi­sa­nia sta­ła na biur­ku, w głę­bi po­ko­ju, za­zwy­czaj scho­dził parę kro­ków przez dy­wan ku oknu, o sto­pień ni­żej, w okien­ną wnę­kę, i opie­rał łok­cie o pa­ra­pet. Wra­cał za­wsze do tego miesz­ka­nia z uczu­ciem czło­wie­ka wzru­sza­ją­ce­go się je­dze­niem ulu­bio­nej po­tra­wy. Z okna wi­dać było prze­ciw­le­gły brzeg Wi­sły, as­fal­to­wą jezd­nię bul­wa­ru, nad nią drze­wa Ogro­du Zoo­lo­gicz­ne­go, nad nimi ogrom­ną kon­struk­cję neo­no­wych li­ter: ZOO; z le­wej ro­sły punk­tow­ce Pra­gi II. My­ślał nie­chęt­nie: Nowa pod­ło­ga ze Szwaj­ca­rii wy­ma­ga cze­goś lep­sze­go niż to miesz­ka­nie. Paw­ła nie moż­na w nie­skoń­czo­ność trzy­mać w Gdań­sku, dwa po­ko­je z kuch­nią to tro­chę za mało dla trzech osób i po­mo­cy do­mo­wej.

Spu­ścił wie­ko roz­ło­ży­stej se­kre­ta­ry i po­ło­żył na­rę­cze ko­pert, li­stów i dru­ków; po tej czyn­no­ści wi­zy­ta w ła­zien­ce sta­ła się nie­unik­nio­na. Żół­te i czar­ne ścia­ny ła­zien­ki, po­kry­te far­bą emul­syj­ną, spro­wa­dzo­ną w ze­szłym roku z Ho­lan­dii, wy­da­ły mu się ob­la­złe i wy­le­nia­łe, w wan­nie peł­no było sa­dzy. Z od­krę­co­ne­go kur­ka po­to­czy­ło się parę kro­pel że­liw­nej wody, po czym rury umil­kły i tro­chę bru­nat­ne­go szla­mu ze­bra­ło się na dnie umy­wal­ni. W tym kra­ju – po­my­ślał – ka­na­li­za­cja ma ży­cie wła­sne, nie­za­leż­ne od woli czło­wie­ka…

Prze­cho­dząc obok te­le­fo­nu wy­krę­cił nu­mer, sły­chać było łą­cze­nie, lecz po dru­giej stro­nie nikt się nie mel­do­wał. Co się dzie­je z tą idiot­ką? – po­my­ślał z roz­draż­nie­niem. Wy­krę­cił nowy nu­mer.

– Halo? – roz­legł się głos le­ni­wy i znu­dzo­ny. – Czy to ad­mi­ni­stra­cja? – spy­tał An­drzej. – Zga­dza się. Co jest? – U nas nie ma wody – rzekł An­drzej układ­nie. – A kto mówi? – głos oka­zał po­gar­dę dla no­wi­ny. – Fe­lak – rzekł An­drzej i po­czuł się pew­niej, jak za­wsze gdy zry­wał z ano­ni­mo­wo­ścią. – Aaa, re­dak­tor Fe­lak – głos prze­ja­wił ce­chy ura­do­wa­nia. – Do­brze, że pan dzwo­ni. Wła­śnie skie­ro­wa­li­śmy pań­ską spra­wę do sądu. – Moją? – zdzi­wił się An­drzej. – A to dla­cze­go? – He, he, he, pa­nie re­dak­to­rze, nie pła­ci pan je­de­na­ście mie­się­cy ko­mor­ne­go i pyta pan dla­cze­go… – Zo­sta­wi­łem pi­smo w ad­mi­ni­stra­cji, za­po­wia­da­ją­ce mój wy­jazd służ­bo­wy. Czy jest kie­row­nik Ko­py­ciń­ski? – Nie ma – od­parł głos bez­tro­sko – i już nie bę­dzie. Aresz­to­wa­ny. Jest nowy kie­row­nik. – Czy to zna­czy, że nowy kie­row­nik nie za­ła­twia sta­rych spraw? – Nie znam się na tym – głos ochłódł wy­raź­nie. – Kie­row­nik ma pra­wo nie wie­dzieć, co pan za­ła­twiał ze sta­rym kie­row­ni­kiem. Za­rząd Go­spo­dar­ki Miesz­ka­nio­wej wier­cił mu dziu­rę w brzu­chu, po­dał do sądu i ma spo­kój. – Niech mu pan po­wie – rzekł An­drzej – że jak nie wy­co­fa na­tych­miast skar­gi, to gorz­ko tego po­ża­łu­je. I wy wszy­scy. Co z wodą? – Nie moja rzecz – głos ob­ra­ził się. – Ja je­stem od in­ka­sa. Od wody są hy­drau­li­cy. – An­drzej po­ło­żył słu­chaw­kę bez sło­wa.

Roz­legł się od­głos klu­cza w zam­ku i we­szła Elż­bie­ta. – Nie ma wody – po­wie­dział An­drzej.

– Woda jest – rze­kła Elż­bie­ta. – Rano, jak wy­sze­dłeś, za­czę­ła się na­gle lać ze wszyst­kich kur­ków. Do­zor­ca za­krę­cił coś w kuch­ni.

An­drzej zna­lazł pod zle­wem okrą­głe, ostre kół­ko i zra­nił so­bie od razu pa­lec. Po czym roz­legł się do­no­śny szum i w ca­łym miesz­ka­niu po­pły­nę­ła wart­ko woda z kur­ków. Umył szyb­ko ręce i rzu­cił się do za­krę­ca­nia.

W po­ko­ju Elż­bie­ta sta­ła nad otwar­tą szu­fla­dą ko­mo­dy imi­tu­ją­cej styl bie­der­may­er. – Przy­nio­słam rano pocz­tę – po­wie­dzia­ła spo­koj­nym gło­sem, za­cie­ra­jąc le­ciut­ko kon­tu­ry słów. – Aha… i to było jesz­cze dziś w skrzyn­ce.

Po­da­ła An­drze­jo­wi dużą ko­per­tę, z któ­rej wy­jął bia­ły kar­to­nik, po­kry­ty wy­kwint­nym dru­kiem: pod tło­czo­nym her­bem wid­nia­ło za­wia­do­mie­nie o przy­jem­no­ści, ja­kiej do­zna am­ba­sa­dor Fran­cji, je­śli bę­dzie miał oka­zję ucie­szyć się to­wa­rzy­stwem re­dak­to­ra An­drze­ja Fe­la­ka wraz z mał­żon­ką na przy­ję­ciu o cha­rak­te­rze kok­taj­lo­wym. – Nie dają czło­wie­ko­wi spo­ko­ju – po­wie­dział. – Już na kok­tajl.

– Co ty po­wiesz? – zdzi­wi­ła się uprzej­mie Elż­bie­ta; wie­dzia­ła, rzecz ja­sna, co za­wie­ra­ła nie­za­pie­czę­to­wa­na ko­per­ta. Kok­tajl sta­no­wił oko­licz­ność sprzy­ja­ją­cą, Elż­bie­ta uwa­ża­ła, że trze­ba szyb­ko po­ka­zać to, co się ma do po­ka­za­nia po przy­jeź­dzie z Pa­ry­ża: na­le­ża­ło być pierw­szą na ryn­ku osią­gnięć, to li­czy­ło się w ży­ciu, po­dziw i za­zdrość in­nych da­wa­ły ci­che uko­je­nie ser­cu.

An­drzej grze­bał w na­rę­czu pocz­ty. – By­łem u Ste­fa­nii – po­wie­dział.

– Zgo­dzi­ła się?

– Zgo­dzi­ła.

– Świet­nie – Elż­bie­ta po­de­szła do An­drze­ja i po­gła­dzi­ła go po po­licz­ku. – Ję­dru­siu, uwierz swo­jej głu­piej żo­nie. Tak jest le­piej. Za­le­d­wie za­pła­cisz cło za sa­mo­chód, we­zwą cię do urzę­du skar­bo­we­go, gdzie dłu­go i wy­czer­pu­ją­co bę­dziesz tłu­ma­czył, skąd wzią­łeś pie­nią­dze na jego kup­no.

– To samo cze­ka Ste­fa­nię.

– Już ty się o nią nie martw. Wie, że za­pła­cisz za nią po­da­tek. I do­ło­żysz za fa­ty­gę.

– Bę­dzie mu­sia­ła zło­żyć wy­ja­śnie­nia, skąd ta pod­ło­ga.

– Le­piej, że ona skła­mie, niż że­byś ty po­wie­dział praw­dę. Po­wie, że przy­słał jej Char­lie Cha­plin. Jest z nim spo­krew­nio­na lub był jej ko­chan­kiem w Hisz­pa­nii pod­czas woj­ny do­mo­wej.

– Moja dro­ga – An­drzej wzru­szył ra­mio­na­mi – te­raz jest in­a­czej. Do­ga­nia­my ka­pi­ta­lizm. Kie­row­nic­two wi­dzi chęt­nie ogól­ny pęd do ni­we­la­cji róż­nic mię­dzy nami a za­cho­dem. Każ­dy na swój spo­sób: je­den ku­pu­je mo­to­cykl mar­ki Ju­nak, inny pod­ło­gę z two­rzyw sztucz­nych. W tym nie ma nic zdroż­ne­go. Wszy­scy ulep­sza­ją swe ży­cie po­wsze­dnie, wzbo­ga­ca­ją sie­bie oraz łącz­ną sumę dóbr użyt­ko­wych kra­ju…

– Ko­cha­nie, niech inni wzbo­ga­ca­ją się na oczach ogó­łu. Ty wzbo­ga­caj się tak, żeby tego nikt nie wi­dział.

– Wy­star­czy spoj­rzeć na cie­bie – uśmiech­nął się krzy­wo.

– Do­brze ubra­na żona jest świa­dec­twem two­jej po­zy­cji – uśmiech­nę­ła się nie­ustę­pli­wie. – A pod­ło­ga z dłu­gim wło­sem to fa­na­be­ria. Wca­le nie je­stem pew­na, czy się spodo­ba róż­nym lu­dziom, mimo że ty wiesz le­piej, cze­go dziś kie­row­nic­two chce.

– Nie przy­pusz­czam, żeby pod­ło­ga mo­gła mi zruj­no­wać opi­nię.

– To się oka­że. Róż­ni lu­dzie zaj­mu­ją się tyl­ko roz­mo­wa­mi o tym, co kto ma i ile. Nie są groź­ni ci, któ­rzy dep­czą u nas tę pod­ło­gę, lecz ci, któ­rzy o niej mó­wią. Te po­ga­węd­ki za­czy­na­ją się już w urzę­dzie skar­bo­wym.

An­drzej za­pa­lił pa­pie­ro­sa i mil­czał. – Roz­trzą­sa­nia te trze­ba uciąć z miej­sca, od razu – po­wie­dział. – Za­ro­bi­łem, ku­pi­łem i już. Ko­niec. Mam pra­wo za za­ro­bio­ne pie­nią­dze ku­pić, co chcę.

– Co ty po­wiesz? – zdzi­wi­ła się Elż­bie­ta. – Za­ro­bi­łeś aż tyle, że ci star­czy­ło na po­byt tam, sa­mo­chód i tę cho­ler­ną pod­ło­gę? No, to za­raz spraw­dzi­my, czy wszyst­ko się zga­dza… tak po­wie­dzą in­spek­to­rzy po­dat­ko­wi. Nie miej ich za głup­szych, niż są. Chy­ba że… – Elż­bie­ta za­wa­ha­ła się i spoj­rza­ła ostro, bez­li­to­śnie na An­drze­ja.

– Chy­ba że co? – twarz An­drze­ja wy­ra­ża­ła obo­jęt­ność za wszel­ką cenę.

– Chy­ba – po­wie­dzia­ła Elż­bie­ta chłod­no – że opo­wiesz o tej for­sie, któ­rą do­sta­łeś od Szwaj­ca­rów za ko­rek­tu­ry agen­cyj­ne…

Twarz An­drze­ja zmarsz­czy­ła się. – Tak, krzycz o tym na całe mia­sto, idiot­ko! – rzekł ci­cho, zwil­ża­jąc raz po raz war­gi. – Naj­le­piej leć do Ban­ku Na­ro­do­we­go i po­proś, żeby ob­li­czy­li, ile za­ro­bi­łem! Żeby za­żą­da­li wy­rów­na­nia, po któ­rym już w ży­ciu nie pod­nie­sie­my się…

– Czy ty tro­chę nie prze­sa­dzasz, Ję­dru­siu? – po­wie­dzia­ła Elż­bie­ta. – Czy nie za­wo­dzą się ner­wy? Osta­tecz­nie, je­ste­śmy sami w miesz­ka­niu, je­śli nie li­czyć pa­ją­ków. Mąż i żona, jed­na du­sza w dwóch cia­łach, czyż nie?

Nie… – po­my­ślał An­drzej. – Wca­le nie… – Ko­cha­nie – rzekł po­wo­li – mu­si­my pa­mię­tać o przy­szło­ści. Nie mo­że­my być za­wsze za­leż­ni od za­faj­da­nych diet, wy­rwa­nych Pra­sie z gar­dła, od tych paru nędz­nych do­la­rów na po­dróż i ho­tel.

– Oczy­wi­ście – zgo­dzi­ła się Elż­bie­ta. – I dla­te­go le­piej bę­dzie, jak na­bę­dziesz tę pod­ło­gę tu, na miej­scu. Od nie­ja­kiej Ste­fa­nii, któ­ra otrzy­ma­ła ją ze Szwaj­ca­rii.

– Za­kła­da­jąc, że dana Ste­fa­nia nig­dy nie ujaw­ni tego ma­łe­go ko­ło­wrot­ku.

– Prze­cież to twój czło­wiek. Wier­ny i od­da­ny. – To była praw­da, a przy­najm­niej An­drzej chciał, żeby to była praw­da, wo­bec tego nic już nie mógł po­wie­dzieć. Elż­bie­ta od­wró­ci­ła się do nie­go i uśmiech­nę­ła: usta jej roz­chy­la­ły się okrą­gło w uśmie­chu, gię­ły de­li­kat­nie i mięk­ko, uka­zu­jąc nie­zbyt rów­ne, nie­co krót­kie zęby, pod­bró­dek sta­wał się peł­ny, dzie­cin­nie cięż­ki; ten po­god­ny uśmiech bu­dził nie­gdyś w An­drze­ju tkli­wość. – Dzwo­ni­ła pani Stoll – po­wie­dzia­ła. – Pój­dzie­my? – Sta­ra snob­ko – po­wie­dział czu­le. – Jak­byś mo­gła po­mi­nąć taką oka­zję…

– Co z książ­ką? – spy­ta­ła.

– Go­to­wa. Nie­ba­wem uka­że się w skle­pach.

Wy­cią­gnę­ła rękę po ko­le­żeń­sku, ser­decz­nie. – Win­szu­ję. Moje gra­tu­la­cje… A jak w re­dak­cji?

– For­sy mniej, niż się spo­dzie­wa­li­śmy. Na rękę do­sta­łem tyl­ko dzie­sięć ty­się­cy.

– Mat­ko świę­ta… – wes­tchnę­ła Elż­bie­ta. – Za książ­kę wzię­li­śmy już wszyst­ko. Jak my so­bie damy radę?

– Nie wiem – wes­tchnął An­drzej. – Mu­szę pi­sać.

– Kie­dy po­je­dzie­my po dziec­ko?

– Mu­szę się wresz­cie wziąć do ro­bo­ty – po­wtó­rzył. – To naj­pew­niej­szy spo­sób za­ro­bie­nia pie­nię­dzy.

– Co z dziec­kiem? – spy­ta­ła kłó­tli­wie.

Te­raz na­le­ża­ło ustą­pić od razu lub przy­jąć wal­kę. – Nie będę się od­ry­wał od na­gro­ma­dzo­ne­go z ta­kim tru­dem ma­te­ria­łu – po­wie­dział. – Nie rzu­cę pra­cy, nie­za­ła­twio­nej spra­wy auta, nie­za­pła­co­nych dłu­gów dla bzdur­ne­go kon­we­nan­su. Po­je­dziesz sama.

– Do­brze – zgo­dzi­ła się zim­no. – Cho­ciaż uwa­żam to za świń­stwo. Zresz­tą… czy­taj – wy­ję­ła z to­reb­ki list i po­da­ła An­drze­jo­wi.

An­drzej nie wy­cią­gnął ręki. – Opo­wiedz wła­sny­mi sło­wa­mi – rzekł.

– Po­dob­no Pa­weł za­cho­wu­je się aro­ganc­ko w szko­le i w domu. Pysz­ni się, że ma ro­dzi­ców za gra­ni­cą. Kłu­je w oczy swym oj­cem, sław­nym re­dak­to­rem, i od­no­si się do in­nych dzie­ci z po­gar­dą. Ostat­nio gro­ził na­uczy­ciel­ce, że jak mu się spodo­ba, to po­pro­si ta­tu­sia, żeby ją wy­rzu­ci­li z po­sa­dy, bo ta­tuś może w War­sza­wie wszyst­ko za­ła­twić. Co ty na to?

– Nic – po­wie­dział An­drzej obo­jęt­nie. Nie we mnie się wro­dził… – po­my­ślał za­wzię­cie. – Nie­zu­peł­nie wie­rzę w to, co pi­sze two­ja mat­ka. Zbyt do­brze ją znam.

– Nie wia­do­mo – po­wie­dzia­ła Elż­bie­ta – co w to­bie bar­dziej po­dzi­wiać? Głu­po­tę czy brak wy­cho­wa­nia?

Za­raz usły­szę o mym po­cho­dze­niu… – po­my­ślał An­drzej ze znu­że­niem – mogę jej to zresz­tą uła­twić. – Prze­cież za­wie­ziesz im pre­zen­ty – rzekł swo­bod­nie. – Na pew­no będą z nich bar­dzo za­do­wo­le­ni.

Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza. – Mam na­dzie­ję – po­wie­dzia­ła Elż­bie­ta – że po­my­śla­łeś już o pie­nią­dzach dla wuja Raj­mun­da?

Było to ude­rze­nie nie­ocze­ki­wa­ne i moc­ne. – Moje głów­ne zmar­twie­nie – mruk­nął An­drzej. – Nie chciał­bym, żeby wuj Raj­mund źle so­bie o mnie po­my­ślał.

– I tak so­bie o to­bie źle my­śli – uśmiech­nę­ła się Elż­bie­ta po­god­nie. – Tym się nie przej­muj. Waż­ne jest, co uczy­ni, gdy od­wle­czesz mu w nie­skoń­czo­ność zwrot tej po­życz­ki. Jak za­cznie roz­ra­biać, plot­ka roz­nie­sie się i cała kom­bi­na­cja na nic. Dro­ga z lon­dyń­skie­go klu­bu Ogni­sko do war­szaw­skich władz fi­nan­so­wych jest krót­sza, niż się na po­zór wy­da­je.

Mia­ła ra­cję i An­drzej o tym wie­dział. Elż­bie­ta nie zna­ła do­kład­nie prze­bie­gu per­trak­ta­cji. „Dla­cze­go mam ci po­móc? – py­tał wuj Raj­mund z szy­der­czym uśmiesz­kiem pod pło­wym wą­sem – czy dla­te­go, że słu­żysz ko­mu­ni­stom? Że ro­bisz wszyst­ko, cze­go od cie­bie żą­da­ją?”. Do­wiódł mu, że wła­śnie dla­te­go. „W ten spo­sób masz mnie w ręku”, po­wie­dział bra­wu­ro­wo i ta bra­wu­ra zo­bo­wią­zy­wa­ła ich oby­dwu, tyl­ko że An­drze­jo­wi ser­ce wa­li­ło jak źle pod­łą­czo­ny młot pneu­ma­tycz­ny, wuj Raj­mund zaś zda­wał się roz­ba­wio­ny. „Za­wsze mo­żesz zde­ma­sko­wać moje wa­lu­to­we ma­chloj­ki i po­grze­bać mnie, słu­gu­sa ko­mu­ni­stów, ty, uczci­wy, pol­ski pa­trio­ta!”. Oka­za­ło się że wuj Raj­mund ba­wił się do­sko­na­le. „Prze­cież w Pol­sce nie wol­no mieć sa­mo­cho­dów, nie? Jest źle wi­dzia­ne przez wa­sze wła­dze?”. An­drzej ode­tchnął z ulgą: te­raz miał go, ryba po­łknę­ła ha­czyk. „Tym bar­dziej po­wi­nie­neś cie­szyć się, że so­bie ku­pu­ję… To mnie wy­koń­czy w oczach to­wa­rzy­szy par­tyj­nych i rzą­do­wych!”. Wuj Raj­mund wes­tchnął i rzekł: „Do­brze. Je­dy­ne, co mnie cie­szy, to fakt, że w ten spo­sób wy­pom­pu­ję z kra­ju tro­chę do­brych do­la­rów…”.

– I tak cud się stał, że go na­mó­wi­łeś – po­wie­dzia­ła Elż­bie­ta, w oczach jej mi­go­ta­ło uzna­nie.

An­drzej za­pa­lił pa­pie­ro­sa, zbli­żył się do Elż­bie­ty i dmuch­nął jej żar­to­bli­wie dy­mem w twarz, po czym za­raz po­ca­ło­wał w po­li­czek. – Bro­nił się jak lew – po­wie­dział.

– Co te­raz zro­bisz?

– La­ver­tis­se i Groh­mann prze­ka­żą mu de­wi­zy. Mu­szę tyl­ko bar­dzo szyb­ko im tu za­pła­cić w zło­tych.

– Po co im pol­skie pie­nią­dze?

– Na dziw­ki.

Elż­bie­ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i po­wie­dzia­ła: – Nie do wia­ry… – Słu­chaj – do­da­ła – mam na­dzie­ję, że po­my­śla­łeś o paru ty­sią­cach dla mnie?

– Na co? – An­drzej usiadł w fo­te­lu, po­ło­żył so­bie stos li­stów na ko­la­nach i wer­to­wał je po­wo­li.

– Na wy­jazd do Kry­ni­cy. Je­stem zmę­czo­na tym nie­ustan­nym krę­ce­niem się po Eu­ro­pie. No i mu­szę wresz­cie za­cząć le­cze­nie, nie?

– Tak – rzekł nie­chęt­nie. – Mu­sisz. To fakt. – Wstał, za­pa­lił no­we­go pa­pie­ro­sa i pod­szedł do okna: na­le­ża­ło szyb­ko kon­stru­ować prze­ko­nu­ją­ce nie­za­do­wo­le­nie. – Czy­li że mam zo­stać sam z Paw­łem, pra­co­wać i opie­ko­wać się dziec­kiem. Stać w ko­lej­ce po ma­sło i szyn­kę i rów­no­cze­śnie ro­bić dal­szą ka­rie­rę. Czy tak?

– Przyj­mie­my słu­żą­cą. – Elż­bie­ta usia­dła w opusz­czo­nym przez An­drze­ja fo­te­lu i za­głę­bi­ła się w roz­plą­ty­wa­niu srebr­ne­go łań­cusz­ka.

– Zro­bi­my in­a­czej. Za­bie­rzesz Paw­ła do Kry­ni­cy. Przy­da mu się tro­chę gór­skie­go po­wie­trza po nad­mor­skiej wil­go­ci.

– Wy­klu­czo­ne. Mu­szę wy­po­cząć. – Elż­bie­ta przy­twier­dza­ła łań­cu­szek do okrą­głe­go ze­gar­ka, sta­re­go i srebr­ne­go, z od­ska­ku­ją­cym wiecz­kiem: ta­kie ze­gar­ki no­si­ły na ob­fi­tych biu­stach damy II Ce­sar­stwa. Pro­wa­dzi­ła grę przej­rzy­stą i bez­względ­ną: mały żan­darm, do­no­si­ciel i za­wa­li­dro­ga, miał mu spa­ra­li­żo­wać wszel­ką swo­bo­dę ru­chów na czas jej nie­ogra­ni­czo­nej wol­no­ści; je­śli się nie zgo­dzi, bę­dzie po pro­stu złym oj­cem. Wsta­ła i za­ło­ży­ła łań­cu­szek na szy­ję: ze­ga­rek wi­siał ni­sko, nie­mal na bio­drach. – Ład­nie? – spy­ta­ła rze­czo­wo.

– Zna­ko­mi­cie – rzekł An­drzej. – Kie­dy je­dziesz do Gdań­ska? Bar­dzo się za nim stę­sk­ni­łem. – Mięk­ka po­jed­naw­czość chro­ni­ła nie­co przed jej ta­len­tem osa­cza­nia.

– Po kok­taj­lu u Fran­cu­zów.

Twarz An­drze­ja zła­god­nia­ła, ma­lo­wał się na niej przy­mil­ny spo­kój. Co z Te­re­są? – po­my­ślał nie bez tro­ski. – Gdzie ona się włó­czy? – W grun­cie rze­czy je­steś nie­oce­nio­na – po­wie­dział.

– Praw­da? – od­par­ła Elż­bie­ta i unio­sła ku nie­mu twarz. Było coś w Elż­bie­cie, w jej chę­ciach, od­ru­chach, za­mia­rach, oso­bie, twa­rzy, co obez­wład­nia­ło An­drze­ja mimo wszel­kich jego prze­wag. Ta twarz szczu­pła i krą­gła, o uwy­dat­nio­nych szczy­tach po­licz­ków, nie­rów­no osa­dzo­nym, mięk­kim no­sie pod wy­so­kim czo­łem i dość ubo­gi­mi wło­sa­mi, wy­glą­da­ła nie­usta­ją­co in­a­czej: wy­star­czy­ło spoj­rzeć na nią z jed­nej, a po­tem z dru­giej stro­ny, by to stwier­dzić. I cią­gle jesz­cze wy­star­czy­ło An­drze­jo­wi za­wie­sić na niej wzrok o kil­ka­na­ście se­kund dłu­żej, aby prze­siąk­nąć po­żą­da­niem, być może już nie­zbyt do­tkli­wym. Co w niej wi­dzą męż­czyź­ni? – za­sta­na­wiał się nie­raz. – Dla­cze­go wiecz­nie wo­kół niej krą­żą, przy­mie­rza­ją się, le­pią? Prze­cież nie jest ani cu­dem świe­żo­ści i kształ­tów z „Vo­gue’a”, ani pło­mie­niem na­mięt­no­ści. Prze­cież jest pu­sta i nud­na… Wie­dział aż za do­brze, w jaki spo­sób osią­ga się efekt her­me­ty­zmu za po­mo­cą obo­jęt­no­ści i umie­jęt­nej sty­li­za­cji ba­na­łu; lecz pa­trząc na jej nie­wy­so­ką, szczu­płą syl­wet­kę o ni­kłych pier­siach, wą­skich bio­drach i po­ślad­kach, o drob­nych udach i łyd­kach, ro­zu­miał, jak da­le­ce wie­dza ta jest po­zo­rem. Miał wte­dy przed sobą od­sło­nię­ty sche­ma­cik po­tę­gi ro­dzą­cej się z prze­mia­łu ma­te­rii w ener­gię: jak­że nie­waż­ny wy­da­wał się fakt, że ma­te­rii było nie­wie­le, re­kom­pen­so­wa­ła bra­ki dzia­ła­niem. Pierw­szy od­krył to Mi­ko­łaj, An­drzej zaś wie­rzył Mi­ko­ła­jo­wi in­stynk­tow­nie, acz­kol­wiek był­by zdu­mio­ny i obu­rzo­ny, gdy­by ktoś po­wie­dział, że mu wie­rzy– całe swe ży­cie był prze­ko­na­ny, że nie przy­wią­zu­je naj­mniej­szej wagi do jego są­dów ani słów. „Elż­bie­ta – mó­wił nie­gdyś Mi­ko­łaj – sprze­da­je sie­bie nie­ustan­nie, bez chwi­li prze­rwy na sen lub je­dze­nie. Jest jak ge­nial­nie skon­stru­owa­ny apa­rat do wy­dzie­la­nia ko­bie­co­ści, któ­re­go pre­cy­zyj­ny werk krę­ci się na za­sa­dzie per­pe­tu­um mo­bi­le. To nic, że apa­rat wy­ko­na­ny jest z li­che­go ma­te­ria­łu, obu­do­wa na nim tan­det­na, prze­wo­dy i złą­cza z na­mia­stek, cien­kie i wą­tłe. Ale funk­cjo­nu­je. Bez ustan­ku drga, ru­sza się, ocie­ra, wy­pi­na, co może i jak może. Dzia­ła… – Ko­cha­nie – po­wie­dział An­drzej – to szcze­ra praw­da. Cóż uczy­nił­bym bez cie­bie? Od sze­ściu lat… – do­dał z dwu­znacz­ną po­wa­gą.

– Pa­mię­ta­łeś? – Elż­bie­ta się za­ru­mie­ni­ła. Umie się tak mie­szać na za­wo­ła­nie – po­my­ślał An­drzej. – Ju­tro bę­dzie od sze­ściu lat – po­wie­dział – w związ­ku z czym po­zwo­lę so­bie zło­żyć ci coś w da­rze…

Przy­niósł książ­kę i wrę­czył Elż­bie­cie. – Chłop­cze – po­wie­dzia­ła cie­pło – nie przy­zna­łeś się, że już masz eg­zem­plarz… – An­drzej usiadł na fo­te­lu i po­cią­gnął Elż­bie­tę na ko­la­na. – Ser­decz­ne gra­tu­la­cje z oka­zji rocz­ni­cy ślu­bu – rzekł bar­dzo ofi­cjal­nie; wtu­lił twarz w oko­li­ce jej ucha, ca­ło­wał szy­ję i wło­sy. Elż­bie­ta wa­ży­ła w ręku książ­kę: na jej okład­ce wid­niał ty­tuł: Pi­kiel­hau­ba z plek­si­gla­su, ry­su­nek twa­rzy pru­skie­go ofi­ce­ra w mo­no­klu i heł­mie z epo­ki Bi­smarc­ka na tle no­wo­cze­snej ar­chi­tek­tu­ry, oraz na­zwi­sko „An­drzej Jó­zef Fe­lak”. Skrzy­wi­ła le­ciut­ko usta: mo­gło to ozna­czać za­rów­no ura­do­wa­nie, jak iro­nię. Pre­zent – my­śla­ła so­bie – dość tani. Wręcz gra­ti­so­wy. Mógł­by się szarp­nąć na pier­ścio­nek z nie­du­żym bry­lan­ci­kiem… An­drzej my­ślał: Jest roz­cza­ro­wa­na. Po tej licz­bie kur­tek za­mszo­wych i szpi­lek od Jo­ur­da­in’a, jaką za­in­ka­so­wa­ła w cza­sie ostat­niej po­dró­ży… – Za­po­mnia­łeś mi za­de­dy­ko­wać ten eg­zem­plarz – po­wie­dzia­ła Elż­bie­ta. – Nie za­po­mnia­łem – rzekł An­drzej: tuż za kar­tą ty­tu­ło­wą, na pu­stej stro­nie, wy­dru­ko­wa­ne były sło­wa: „Elż­bie­cie – mo­jej żo­nie”. – Tę książ­kę to­bie po­świę­cam… – uzu­peł­nił żar­to­bli­wie. Ob­ję­ła go obu­rącz za szy­ję, uf­nie i go­rą­co, i przy­tu­li­ła po­li­czek do jego po­licz­ka, dzię­ku­jąc żar­li­wie, jak mała dziew­czyn­ka za naj­więk­szą w ży­ciu lal­kę; po czym po­wo­li po­ca­ło­wa­ła go w usta, dłu­go, nie­co na­tręt­nie, lecz ze znaw­stwem nie­uchron­ne­go skut­ku. My­śla­ła przy tym: To nie obo­jęt­ność ani skąp­stwo ka­za­ło mu dać taki pre­zent, lecz skłon­ność do pod­nio­słych na­stro­jów. Dzię­ki temu wła­śnie zro­bi wiel­ką ka­rie­rę, osią­gnie w ży­ciu mnó­stwo, zaj­dzie wy­so­ko… Będę u jego boku w cza­sie osią­gnięć i ukło­nów ze wszyst­kich stron. Cóż wte­dy zna­czą bry­lan­ty, fu­tra, sza­fy peł­ne su­kien, po­dró­że i ho­te­le w oko­li­cy pla­cu Ven­dôme?… Są na­tu­ral­nym skład­ni­kiem co­dzien­no­ści, nie trze­ba ich na­wet pra­gnąć… Ręka An­drze­ja po­wę­dro­wa­ła wzdłuż ud Elż­bie­ty, unio­sła lek­ko spód­ni­cę. – Rocz­ni­ca? – szep­nę­ła Elż­bie­ta ła­god­nie. – Czy bie­rzesz to aż tak se­rio? – Wła­ści­wie – po­my­ślał An­drzej – będą trud­no­ści z miej­scem. Wszę­dzie peł­no ku­rzu, brud­no… Chy­ba że w sy­pial­ni. Ale… czy war­to tasz­czyć się aż do sy­pial­ni? Za­mi­go­ta­ło mu na­raz zu­peł­nie coś in­ne­go w wy­obraź­ni, inna chęć, inne do­zna­nie. – Prze­pra­szam – rzekł sztyw­no. – Czy masz mi to aż tak za złe? – Jak­że na rękę był mu ten cień opo­ru: moż­na się było ob­ra­zić, wy­co­fać się. – Skąd­że zno­wu… – Elż­bie­ta była już w peł­ni sobą. – Masz do tego wszel­kie pra­wa – po­wie­dzia­ła. Chwi­lę mil­cze­li, przy­le­ga­jąc do sie­bie bez żad­ne­go po­wo­du ani uza­sad­nie­nia.
(…)

 

Promocja książki

Książka była promowana standardowo w księgarniach stacjonarnych oraz czytana w Polskim Radio.


Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się