Autorzy dwudziestego drugiego dnia 7. polskiej edycji Miesiąca Spotkań Autorskich: Tania Malarczuk z Ukrainy i Giorgi Kekelidze z Gruzji
Sobota w godzinach popołudniowych należała do znakomitej pisarski z Ukrainy Tatieny Malarczuk, Wychowana w Iwano-Frankowsku, wyjechała potem do Kijowa, a stamtąd do Wiednia. Autorka siedmiu książek prozatorskich: Endspiel Adolfo, abo Trojanda dla Lizy (2004, „Endspiel Adolfo albo Róża dla Lizy”), Zhory wnyz. Knyha strahiw (2006, „Od góry do dołu. Księga strachów”), Jak ja stała swiatoju (2006, „Jak zostałam świętą), Howoryty (2007, „Mówić”), Zwirosłow (2009, „Zwierzosłów”), Biohrafija wypadkowoho czuda (2012, „Biografia przypadkowego cudu”), Zabuttia (2016, „Zapomnienie”).
Spotkanie prowadził tłumacz fragmentów ostatniej głośnej książki Tetiany Malarczuk pt."Zapomnienie" - Marcin Gaczkowski.
Za nim wysłuchaliśmy jej fragmentów czytanych w oryginale przez autorkę, Marcin Gaczkowski zadał jej kilka pytań: "W twoich książkach bardzo często pojawia się motyw podróży. Możesz to rozwinąć?
- Dla mnie mówiła Malarczuk, nie tyle istotna jest sama podróż lecz ucieczka. Teraz nie wiem, czy podróżuję czy już uciekam, np. od samej siebie?
Kiedy podróżuję, to czuję jakbym się uwalniała od samej siebie, od geografii, ale za to poznaję nowych ludzi.
Jestem z natury osobą asocjalną, najczęściej siedzę w domu lub spotykam się z małą grupą moich wiedeńskich przyjaciół.
Wszystkie książki które napisałam: „Endspiel Adolfo albo Róża dla Lizy”, „Od góry do dołu”. „Księga strachów”, „Jak zostałam świętą), , Mówić, „Zwierzosłów”, "Biografia przypadkowego cudu” czy ostatnia „Zapomnienie”., są o mnie, nawet jeżeli ich bohaterowie nie są ze mną bezpośrednio związani. Pisanie podobne jest do teatru, kiedy piszesz chcesz wejść w skórę osoby o której piszesz.
- Moja najnowsza książka „ Zapomnienie”, której fragmenty państwu przeczytam jest biografią alternatywną znanego ukraińskiego polityka polskiego pochodzenia Wiaczesława Lipińskiego. Który żył i działał na początku XX wieku – z urodzenia Polak, z wyboru Ukrainiec. Zmarł w latach trzydziestych XX wieku.
Pisałam tą książkę przez cztery lata i cały czas wydawało mi się, że powtarzam jego losy, gdyż w tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku, kiedy to próbowano stworzyć niepodległą Ukrainę, to jpo tej nieudanej akcji, tak jak ja zamieszkał potem w Wiedniu.
Tak zżyłam się z jego biografią, że przejęłam jego hipochondrię, gdyż wszyscy znani inteligenci z Ukrainy cierpieli na tę chorobę, i jak wszyscy chorował na gruźlicę.
Lipiński urodził się 17 kwietnia, tak jak ja – tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku...
Gaczkowski: „Zakochałem się w tej książce...
Tania Malarczuk, Zapomnienie
Przełożył: Marcin Gaczkowski
I
2016: W brzuchu niebieskiego wieloryba Najtrudniej wyjaśnić — także samej sobie — dlaczego akurat on? Skąd wzięła się moja historia o nim? Kim on i ja jesteśmy dla siebie.
Nikim — odpowiadam. Nigdy się nie spotkaliśmy (nasze spotkanie było niemożliwe fizycznie), ani mi on brat, ani swat, nie jesteśmy nawet tej samej narodowości. On Polak, ja Ukrainka. On – mędrzec, filozof pośród polityków, poeta pośród historii, i ja — człowiek bez określonego zajęcia, manipulatorka słowami i ideami, mogę pisać, mogę milczeć. Różnimy się tak dalece i tak bardzo obcy jesteśmy dla siebie, że żadna opowieść nie mogłaby połączyć nas we wspólną całość, gdyby nie mój irracjonalny upór. Zebrałam trzy punkty przecięcia naszych życiorysów: dwa w przestrzeni i jeden w czasie. Tyle zdołałam,więcej po prostu nie ma. Oto pierwszy: pewnego razu spędził kilka dni w moim rodzinnym mieście. Właśnie skończyła się wojna. Był posłem Państwa Ukraińskiego, odbywał tam ważne spotkanie. Ja z kolei spędziłam kilka godzin w jego rodzinnej wsi. Pojechałam tam specjalnie. Miejscowy mężczyzna ze staromodnymi wąsami i o imieniu Petro doglądający dziś jego rodzinnego majątku pokazał wszystko z radością, lecz nie omieszkał zapytać:
— A pani dla niego kto? Skąd to zainteresowanie? Jak na zwykłego gościa muzeum wie pani stanowczo za dużo. Odpowiedziałam, że interesuję się tak po prostu, ciężko wytłumaczyć. Petro skinął głową, że zrozumiał. Uścisnął mi rękę swoją pokrytą odciskami szorstką dłonią.Nie przyznałam się, że jest jeszcze jedna rzecz, która nas łączy, dziwny zbieg
okoliczności, który dostrzegłam całkiem niedawno, i którego strzegę niczym ostatnie usprawiedliwienie dla mojego szaleństwa. Nasze życia jeden jedyny raz przecięły się w czasie. Urodziliśmy się tego samego dnia, oboje — 17 kwietnia. Tyle że on równo sto lat wcześniej.Teraz często rozmyślam o czasie i mówię wszystkim,że dopiero z czasem przychodzi
poczucie czasu. Im dalej w czas, tym bardziej klarowny się on staje. Im dłużej żyjesz, tym go więcej. I wszystkie inne czasy, te, w których nie żyłam, ale wiem o nich, że były, obrastają ziarenko mego osobistego czasu, nawarstwiają się, piętrzą na nim. Stąd wrażenie, jakbym przeżyła nieskończenie wiele i już niebawem winien nadejść koniec.
[...]
I oto w pewnej z takich chwil, cierpiąc przez bezdenną vanitas, zaczęłam nagle myśleć o czasie jako o tym, co spaja nieskończony różaniec niedorzecznych zdarzeń,oraz o tym, że wyłącznie w konsekwencji tych zdarzeń jakikolwiek sens istnieje, i że nie Bóg, nie miłość, nie piękno, nie potęga rozumu określają ten świat, a jedynie czas, upływ czasu i mgnienie ludzkiego życia w nim.Życie ludzkie to jego karma. Czas pochłania wszystko,co żyje milionami ton, tak jak monstrualny niebieski wieloryb pożera mikroskopijny plankton, przemiela i przeżuwa go na jednorodną masę – jedno życie znika bez śladu, dając szansę drugiemu, następnemu z kolei. Ale to nie zniknięcie doskwierało mi najbardziej, a właśnie bezśladowość. Przyszło mi na myśl, że sama już jedną nogą tam przebywam, w totalnym zapomnieniu. Proces mojego nieuniknionego zniknięcia rozpoczął się w momencie mego narodzenia. I im dłużej żyję, tym więcej znikam. Przepadają moje uczucia i emocje, mój ból i moja radość, znikają miejsca, które widziałam, i ludzie, których spotykałam. Znikają moje wspomnienia,moje myśli. Znika moje pojmowanie świata. Znika moje ciało, z każdym dniem coraz bardziej. Świat we mnie i wokół mnie znika bez śladu, i nic nie mogę zrobić, aby go ocalić. Zabrałam się więc za czytanie starych gazet w wielkich ilościach. Na zakurzonych szpaltach jednodniówek najbardziej odczuwalna jest ulotność wszystkiego, co żyje w obliczu wszechmocy czasu. Oto coś jeszcze miało znaczenie, nagłówki roiły się od marzeń i lęków całych narodów, trwały dyskusje, wybuchały skandale, drukowano sprostowania, apteki, księgarnie i kompanie turystyczne zamieszczały swe ogłoszenia, ktoś zbierał ofiary na okaleczonych na wojnie rodaków, ktoś anonsował wieczór literacki, na ostatniej szpalcie zawsze znalazł się jeden czy dwa przeciętne wierszyki o tematyce patriotycznej, coś dla duszy, a potem szast-prast — i cały ten rozklekotany czas z teraźniejszego staje się przeszłym, paszcza niebieskiego wieloryba jest już rozdziawiona i zaczyna zasysać, redaktor z żalem powiadamia,że w związku z problemami finansowymi gazeta przestaje się ukazywać, „ale nie na zawsze!“. I ani jednego numeru więcej. Koniec. Czas zwyciężył. Niebieski wieloryb popłynął dalej. Tak było z pierwszą ukraińską gazetą „Diło“ ukazującą się od 1880 do 1939 roku we Lwowie. 1939 był rokiem zamknięcia wielowiekowej historii tego miasta: wkroczenie Armii Czerwonej zapoczątkowało jego nową — radziecką — epokę, której szczególną namiętnością było zamordowanie przeszłości i nałożenie embarga na pamięć. Tak było z drugą dużą ukraińską gazetą „Rada“ ukazującą się codziennie w latach 1906–1914 w Kijowie. Wydawca Jewhen Czykałenko musiał dokładać spore sumy z własnej kieszeni, aby gazeta nadal istniała, bo nikt jej nie prenumerował. Pierwsza wojna światowa rozwiązała ten problem w sposób radykalny, a Jewhen Czykałenko odetchnął z ulgą, gdyż jemu samemu na zamknięcie gazety nie pozwoliłoby sumienie. Powiadał, że gazeta jest niczym łopoczący sztandar – dopóki
powiewa, Ukraina jeszcze jest. Ale całkiem inna dola stała się udziałem gazety „Swoboda“, którą ukraińska społeczność Ameryki zaczęła wydawać w Nowym Jorku jeszcze w 1893 roku i wydaje do dzisiaj. Gazeta ta stała się moją ulubioną, nie dlatego, że była najlepsza, tylko dlatego, że widziała wszystko i nie zapomniała o niczym. Sto dwadzieścia nieprzerwanych lat.
Sześć pokoleń ludzi połączonych jedną chronologią. Zabójstwo Franciszka Ferdynanda w Sarajewie i upadek Związku Radzieckiego, pożar w Husiatyniu w 1893 roku ? rzeźnik z Bolechowa, który w 1934 roku odrąbał siekierą głowę rodzonej matce.Albo, dajmy na to, 20 czerwca 1931 roku: w Chicago aresztowano gangstera Ala Capone. Jakąś chwilę rozmyślałam nad tą informacją, próbując wyobrazić sobie, co w tym samym roku działo się w innej części świata,we wsiach moich babć i dziadków na przykład, ale do głowy przychodziło mi jedynie to, że tamtejsze kobiety nie nosiły dolnej bielizny, bo jej zwyczajnie nie posiadały, i regularnie, gdy nadchodziły trudne dni, musiały siedzieć w domu, żeby nikt nie widział, jak po ich łydkach spływa rytualna krew.Dopiero później moją uwagę zwróciły wielkie, czarne litery nagłówków z pierwszej stronicy. Sumienny czytelnik nie miał prawa
przedłożyć nad nie aresztowania gangstera z Chicago. Raptem trzy nabrzmiałe od czarnej farby drukarskiej słowa. Niepodobna było ich nie zauważyć. Po plecach przeszedł zimny dreszcz. Odczytywałam nagłówek raz za razem, wciąż na nowo, aż do momentu, kiedy przestałam odczuwać cokolwiek.
I jeszcze raz, i znowu:
ZMARŁ WIACZESŁAW LIPIŃSKI
Nie wiedziałam wówczas, kto zacz i dlaczego umarł. Ale dla kogoś śmierć tego człowieka miała nie lada znaczenie, skoro „Swoboda“ informowała o niej na pierwszej stronie, lekceważąc losy Ala Capone i jego nowojorskiego kolegi Dutcha Schultza, który już lada dzień również wylądować miał w mamrze. Informacja o tym, że rosyjski pisarz Maksym Gorki przyjęty został w szeregi partii komunistycznej także nie przeważała pod względem wagi nad obwieszczonym zgonem, podobnie jak samobójstwo żony rabina w Wilnie, którego przyczyną, jak wszystko wskazuje, był „rozstrój nerwowy“. W tym numerze „Swobody“ nic nie było istotniejsze niż śmierć Wiaczesława Lipińskiego.
[...]
Przeczytałam nekrolog pod czarnym nagłówkiem. Wybitny historyk i wybitny polityk. Nakazał po śmierci przebić swoje serce, bowiem obawiał się, że pochowają go żywcem. Przebicia serca dokonano w austriackim sanatorium Wienerwald, tym samym, gdzie kilka lat wcześniej leczył się bez powodzenia niezbyt znany pisarz Franz Kafka. Świadkami zabiegu była młoda córka Lipińskiego Ewa oraz jego brat Stanisław. tym samym czasie, w czerwcu 1931 roku, mój dziadek ukończył akurat rok życia. Jego mama, nie mając koni, sama zaprzęgła się do pługa, żeby zaorać hektar ziemi, a zamiast podpisu stawiała krzyżyk. Ukraina,a mówiąc ściślej Galicja Wschodnia, ich ojczyzna, byłajeszcze wówczas częścią Polski.Moja druga babcia też była już na świecie. Jej mama miała najlepszy głos w okolicy, ale mało kto zdążył się nim zachwycić, bo kobieta umarła od razu po porodzie. Wdowiec, niegdyś zamożny rolnik, zostawił córkę na schodach domu dziecka, a sam umarł z głodu w 1933 roku. Ich ojczyzna — Małorosja, Rosyjska Ukraina,Ukraina Naddnieprzańska, Wielka Ukraina, Ukraińska
Socjalistyczna Republika Radziecka – była de facto częścią Rosji. Ale czy można nazwać ojczyzną ziemię,która zabija? Nie wiem. Znalazłam się w brzuszysku niebieskiego wieloryba. Przełknięta, wciąż jeszcze miałam szansę na ożywienie własnej historii. Mojej i jego — Wiaczesława Lipińskiego. Własną historię poprzez jego historię. Należało jedynie udawać, że nikt nigdy nikomunie przebijał serca i bije ono aż do dziś. W moim gardle.
V
1905: Hańba
Odczyty odbywały się w auli Collegium Novum, trwały przez kilka dni i cieszyły się sporą popularnością w towarzyskim światku Krakowa. Publika zbierała się rozmaita — od studentów i wykładowców po lekarzy i urzędników miejskich w asyście uszminkowanych małżonek. Za najlepsze wystąpienie mówca otrzymywał honorarium pieniężne oraz możliwość wystąpienia na dorocznej konferencji w Wiedniu, co samo w sobie uchodziło za nie lada zaszczyt. Lipiński potwornie się denerwował, miał zawroty głowy, oczy zachodziły mu mgłą, uszy miał zatkane, na domiar złego stracił głos. Kiedy przed samym wyjściem na trybunę omal nie spasował i już zamierzał uciec, towarzysz uniwersytecki Mykoła Szemet złapał go
za kamizelkę:
— Wyobraź sobie, że wszyscy ci ludzie tutaj są nadzy. Absolutnie nadzy. Ostatnie badania brytyjskich lekarzy dowodzą, że taka metoda pomaga pozbyć się tremy. Publiczność naga to publiczność niegroźna. Nie wiemy, czy Lipińskiemu pomogły te słowa kolegi,czy też zadziałały rezerwy siły wewnętrznej, w każdym razie ruszył na trybunę, by stamtąd wygłosić:
— Udział szlachty w wojnie ukraińsko-polskiej lat 1648–1649...
Publiczność mruknęła z zadowoleniem. Nie przeczuwali jeszcze, co ich czeka. Lipiński zaczął niespiesznie:
— Dla nas, ludzi XX wieku, ślepo wierzących we wszechmoc twórczą mów parlamentarnych, uchylających pobożnie czoła przed potęgą czernidła drukarskiego i piór dziennikarskich, patrzących na rozwój społeczeństwa przez pryzmat nastrojów literackich lub budujących przyszłość narodu na zwiększeniu produkcji nabiału na przykład — otóż nam może się dziś wydać niezrozumiałą ta dobrowolna danina z krwi własnej, którą złożył w XVII wieku ukraiński naród za swą swobodę, za wyzwolenie, w ofierze. Siła i rozmach ukraińskiego powstania lat 1648–1649 przewyższały wszystko, co Europa współczesna widziała. Potęga ta,jaką zdołał wykrzesać z siebie naród ukraiński, wielce następnie na losach dwóch państw ościennych zaważyła, Rzeczypospolitej Państwa Moskiewskiego, dla Polski będąc początkiem końca, a dla Moskwy początkiem wzmożonego rozwoju i rozrostu.
Dzisiejsi historycy, ideologią swą do Polski lub do Moskwy należący, zapominają o sądzie obiektywnym w swej ocenie tego okresu przede wszystkim — tu Lipiński zrobił niewielką pauzę — ukraińskiej historii. Skonsternowani słuchacze ucichli. Wyrażenie „ukraińska historia” jeszcze nigdy dotąd nie wybrzmiało w tych murach.
— Udział szlachty w kozackim powstaniu nie ulega już wątpliwości — mówił z trybuny Lipiński — Wyhowscy, Krechowieccy, Hulaniccy, Iskrzyccy, Fedkiewiczowie — to zaledwie niektóre nazwiska powstańców z domów szlacheckich rodowitych. Michał Krzyczewski, do niedawna jeszcze wierny syn polskiej Korony, przeszedł na stronę Chmielnickiego i przechrzcił się
na prawosławie. Wówczas to porzucił swe katolickie imię Stanisław i uczynił się Michałem. Wypadek to w dziejach ówczesnych wyjątkowy. Nie uważamy zatem dłużej za możliwe rozumieć powstanie Chmielnickiego jako socjalny bunt, przewrót biednych przeciw bogatym, jak lubi czynić polska historiografia, ażeby umniejszyć jego znaczenie i ukryć
jego prawdziwą istotę. Udział uprzywilejowanej warstwy wyższej przeobraził „bunt nizin” z socjalnego w zjawisko polityczne, z ruskiej rebelii — w ruch wyzwoleńczy na rzecz utworzenia państwa niezależnego. I w tym jego najwyższa wartość.
[...]
Gdy Lipiński zakończył, osłupiała publiczność milczała. Palce mówcy wpijały się w wymięte i skroplone gorącym potem arkusze papieru, całe ciało drżało.Młoda kobieta podniosła się z ostatnich rzędów. Zrobiło się tak cicho, że Lipiński mógł usłyszeć groźne szuranie jej spódnic.
— Hańba! — krzyknęła kobieta, i w tym momencie ich spojrzenia się przecięły.
Patrzyła nań spojrzeniem pełnym pogardy i majestatu, niegdyś Lipiński łowił na sobie podobne spojrzenia matki.
— Hańba! Hańba! — wykrzykiwała niestrudzenie kobieta, dopóki publika nie ocknęła się i nie podchwyciła okrzyku.
— Zabierzcie tego błazna!
— Kto pozwolił mu wystąpić?!
— Zdrajca! Hańba!
W auli podniósł się niewiarygodny hałas. Lipiński pośpiesznie opuścił trybunę i ledwie żywy wybiegł na ulicę. Powietrze smagała wiosenna ulewa, pachniało zymś tajemnym, słodkim, kuszącym, dotąd jeszcze nieznanym.
— Nie martw się — dodawał mu otuchy kolega z uniwersytetu, gdy wspólnie przechadzali się po Błoniach — po takim referacie chyba nie oczekiwałeś aplauzów, nieprawdaż?
— Postąpiłem, jak mi zaleciłeś, przyjacielu — odrzekł zamyślony i poczerwieniały Lipiński — wyobraziłem ją sobie nago. Zuchwała fizys krzywdzicielki wciąż na nowo rozkwitała w jego pamięci, chuda i ostra, jakby artysta w twórczym szale zapomniał o zaokrągleniu linii. „Hańba, hańba!” — nieustannie wykrzykiwała kobieta. Diablica, nie inaczej.
Już ani na chwilę nie dawała Lipińskiemu spokoju. Zielonooka, włosy ciemno-blond, proste, głos bezLitosny. Kazimiera Szumińska — tak się nazywała. Studentka Wydziału Rolniczego, o dwa lata młodsza, toteż dotąd ich ścieżki nie krzyżowały się. Choć kobiet na uniwersytecie było tak niewiele, że nie zauważyć jednej z nich mógł tylko on, Lipiński.Teraz wszystko uległo zmianie. Kazimiera zwidywała się Lipińskiemu zawsze i wszędzie: korytarze uniwersyteckie pełne były Kazimiery, ulice Krakowa pełne były Kazimiery, pełne Kazimiery były też myśli. Wokół była Kazimiera. Lipiński ani chwili dłużej nie potrafił już wysiedzieć w archiwach i bibliotekach, bo nie miał tam najmniejszej szansy na spotkanie jej. Sprawdzał jej rozkład zajęć i stawał nieopodal sali wykładowej, z której mogła wyjść. A kiedy wychodziła, niby jakaś średniowieczna.
Lipiński lub Lipińskij, kontynuuje Tetiana Malarczuk, jestem moim bohaterem. Gdyż miał wielką wizję dotyczącą Niepodległej Ukrainy, z drugiej strony był politykiem nieudacznikiem..
Twoja książka, wtrąca Marcin Gaczkowski uzyskała dwie nagrody: tytuł: "Najlepszej książki roku 2016" i „ "Najgorszej książki roku 2016”!
Malarczuk dodaje: „Tak, to książka o życiowej porażce jakiej doznaje Lipiński, walczył o niepodległą Ukrainę, na terenach gdzie mieszkali Ukraińcy, Żydzi, Polacy i Rosjanie. Górę wzięły dwa kierunki: prawy i lewy.
Wiaczesław Lipiński (1882-1931)
Lipiński pisał wiele lat przed Wołyniem, że nie powinno się zakładać państwa ukraińskiego na terenach wieloetnicznych, gdyż ludzie zaczną ze sobą kłócić, walczyć. I przyjdzie silniejszy...wróg i podbije te ziemie. I tak się niestety stało.
Lipiński opublikował „Listy do braci rolników” - praca napisana w latach 1919-1926, wydana w 1926 w Wiedniu). Była to utopia, stworzenie uniwersalnej idei „patriotyzmu terytorialnego”. Jęździł po całej Ukrainie z odczytami, że nie trzeba rezygnować z polskości i tradycji, aby być Ukraińcem. Okazało się, że jedna polska i druga strona – ukraińska brały go za co najmniej idiotę i szpiega. A „Ukraińscy Polacy” spalili w tysiąc dziewięćset siódmym roku jego książki.
Jak już wspominałam był polskim Ukraińcem z Wołynia i przewidział toi co stało się na tych ziemiach później. Nikt oczywiście go nie słuchał.
W tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku opuścił Ukrainę na zawsze. Był posłem ukraińskim w Wiedniu. Kiedy przyszli bolszewicy i ustanowili Ukraińską Republikę Socjalistyczną - został na emigracji.
Kiedy znalazłam się siedem lat temu w Wiedniu, to nic o nim nie wiedziałam, a przeniosłam się do stolicy Austrii z przyczyn osobistych – po prostu zakochałam się w Austriaku. Kiedy skończyła się namiętność, to zaczęłam się powoli rozglądać wokół, gdzie ja naprawdę mieszkam. I zaczęłam na swój sposób „ukrainizować” Wiedeń.
Nie mówi się zbyt często w mediach i prasie o walce o niepodległość Ukrainy w latach 1919-1921. Spora liczba zaangażowanych w tamte niepodległościowe sprawy wylądowała na emigracji w Wiedniu. Jest tam kawiarnia o nazwie "Central", gdzie do dzisiaj spotykają się ukraińscy emigranci, stąd nie słychać tam zbyt często języka niemieckiego. W tej kawiarni mieściła się redakcja tygodnika "Wola". A na przeciwko w innej kawiarni zbierała się lewica ukraińska, która również przegrała walkę o niepodległą Ukrainę.
W Wiedniu w tamtym okresie działało ponad dziesięć czasopism ukraińskich, sześć wydawnictw i wszyscy byli pewni, że bolszewizm upadnie. Wszyscy skończyli bardzo tragicznie
Marcin Gaczkowski w rozmowie z Tetianą Malarczuk
Dlatego też jak mówiła Malarczuk pisanie tej książki i zbieranie do niej materiałów o Wiaczesławie Lipińskim i jego wspłlpracownikach m.in. Wiktorze Pisnialczewie było pracą iście detektywistyczną. Ten oistatni cierpiał na manię przesladowczą. Ciągle wydawało mu się, że go śledzą i pewnie zechcą zabić, co nie było takie bezpodstawne biorąc pod uwagę działalność zagraniczną CZKA. Na wszelki wypadek trzymał przy sobie przez cały czas spakowaną walizkę. Wtedy tzw. elita dzieliła się na tych chorujących na manię prześladowczą, a reszta na gruźlicę.
Z sali padło pytanie: Jak to jest z tym, że większość Ukraińców mówi po rosyjsku, np. przyjeżdżając do Polski?
Malarczuk odpowiedziała: "Szanuję każdego kto mów iczy to po rysyasjku czy to po ukraińsku. Pa,miętajmy, że Ukraina przez długi czas była częścią Związku Radziexckiego, ale tak naprawdę, to połowa Ukraińców posługuje się rosyjskim, a druga połowa ukraińskim.
Jedno z ostatnich pytań dotyczyło: Była Pani stypendystką polskiego rządu? I kogo z pisarzy polskich Pani lubi?
- Tak byłam dwukrotnie stypendystką programu Gaude Polonia, a z polskich pisarzy współczesnych cenię Olgę Tokrczuk, Dorotę Masłowskąś, Szczera, Jaonnę Bator, a z nieżyjących Miłosza. Bardzo cenię literaturę polską za jej różnorodność, rozmach, uniwersalny europejski wymiar.
- Czy to prawda, że dwa razy przepisywała Pani początek "Zapomnienia"?
- Tak, nie byłam na początku zadowolona z ego co napisałam. Jak już wspomniałam była to biografia alternatywna. Chciałam aby jego życie przeplotło się z moim.
Zobacz nagranie filmoswe na kanale Youtube.com
Kolejnym gościem dwudziestego pierwszego dnia Miesiąca Spotkań Autorskich był pisarz Gruzji, Giorgi Kekelidze, autor bestsellerowego „Dziennika gurijskiego”, którego łączna sprzedaż w Gruzji przekroczyła dwadzieścia tysięcy egzemplarzy. Giorgi Kekelidze jest gruzińskim poetą, eseistą i założycielem pierwszej gruzińskiej biblioteki cyfrowej lib.ge. Od marca 2012 zajmuje stanowisko Dyrektora Generalnego Bibliotek Narodowego Parlamentu Gruzji.
Urodzony w Ozurgeti, Giorgi Kekelidze ukończył Wydział Filologii na Państwowym Uniwersytecie w Tbilisi jako magister Nauk Społecznych. Od 2006 do 2008 pracował w jednostce penitencjarnej w Rustavi jako nauczyciel języka i literatury gruzińskiej. Od 2009 prezentuje różne programy literacko-krytyczne w różnych stacjach radiowych. Od 2010 roku ma swoją literacką rubrykę w popularnym magazynie Tabula. Prowadzi wykłady z literatury klasycznej na Otwartym Uniwersytecie w Tbilisi. Od 2012 roku jest gospodarzem literackiego programu „Interpretacje” na kanale telewizji Akhali Arkhi.
Spotkanie prowadziła Irina Tkeshelashvili.
Irina Tkeshelashivili i Giorgi Kekelidze
Autor dziennika rozpoczął od słów:” Jestem teraz w ważnym mieście, bardzo ważnego kraju. Polska nie jest dla mnie obcym krajem, gdyż znane są u nas wasze filmy.
Jestem dyrektorem Gruzińskiej Biblioteki Narodowej w Tbilisi i jest u nas sala im. Henryka Sienkiewicza. Mam zaszczyt opowiedzieć Państwu o wizycie Prezydenta RP, co zaowocowało tym, iż sala będzie posiadała multimedialne wyposażenie i osprzętowienie, będzie tam także dostępny polski księgozbiór.
Za chwilę przeczytam Państwu fragmenty mojego "Dzinnika gurijskiego". Część z tych tekstów dotyczy tematów takich jak miłość, erotyka, można je więc porównać do "Baśni z Tysiąca i Jednej nocy". Niektóre z nich stylizowane są na stare traktat napisany przed laty.
(Autor czytał nam swój dziennik z gurijskim akcentem, pełnym różnych smaczków)
Giorgi Kekelidze, Dziennik gurijski
Powieść-esej
przekład: Agnieszka Matkowska
Księga pierwsza
Paradoksalny prolog i nie tylko Jak mawia jeden mój przyjaciel, świat dzieli się na dwie części: na Gurijczyków i całą resztę. „Jednak Guria nie należy do Egrosu, a do Kartlosu”1. Dlatego Guria to kraj paradoksów. Ale o tym z czasem. Guria jest naprawdę piękna. I niesłychanie biedna.Może dlatego, że stanowi świetne pole dla nieudanych eksperymentów, przykładowo: „Izabela”2 (bardziej znana pod nazwą „Odessa”), liść laurowy „Dafna”, Tung molukański 3, gruszkowe powidła „Prangula”, miasteczko wojskowe we wsi Meria,
laboratorium w wiosce Szekwetili i tysiąc innych, rozpoczętych a jednocześnie porzuconych projektów. Dlatego Gurijczyków stereotypowo zwykło się określać jako naród pochopnych decyzji i działań, jako naród,który przesadnie zachwyca się wszelkimi innowacjami.
- 1 „Jednak Guria należy do Egrosu, nie Kartlosu” to cytat z pracy gruzińskiego historyka i geografa Wachuszti Bagrationiego, który objaśnia pochodzenie Gurijczyków. W dawnych podaniach, wszystkie narody Kaukazu miały wspólnego przodka Targamosa, ojca ośmiu synów, spośród których Egros I Kartamos dali początek Mergelczykom i Gurijczykom.
2 Izabela – gatunek winogron, którego szczep wieziono przez Odessę, stąd w kraju nosi nazwę Odessy.
3 Tung molukański - gatunek drzewa z rodziny wilczomleczowatych. Jego owoce wykorzystuje się w produkcji wysokiej jakości olejów technicznych i farb.
I jest w tym ziarnko prawdy. A sami Gurijczycy skarżą się, że im – narodowi obdarowanemu tyloma talentami - zazdrości sama opatrzność. I to jest właśnie powód, z jakiego im się nie powodzi. I w tym też jest ziarnko prawdy.Gurijczycy kochają pracować: na moich oczach mieszkaniec wsi, który miał około osiemdziesiątki, leżąc już na łożu śmierci, mimo że
pozbawiony świadomości, wciąż machał ręką w geście, jakby orał ziemię. Ale na opowieśćo nim też jeszcze przyjdzie czas. Jak już wspominałem, Guria jest nadzwyczaj biednym krajem. Ale jej gór i dolin nie pomylicie z żadnymi innymi.Rozpoznaję je przez wszędzie obecny aromat. W górach panuje zapach rozgrzanych, zadymionych, starodawnych ścian
i koziego gnoju, a w dolinach – zapach trochę nadgniłych mandarynek, gorzałki pierwszej destylacji i szkolnych ławek. Przyjaciele, w Gurii spotkacie też mgły Bakhmaro i magnetyczne piaski Ureki i cytrusowe plantacje Szroma4 (te same miejsca polecają źródła z lat 80., pod nazwą Kraina zielonego złota”).
A więc Gurię cechuje i bogactwo.
Nawiasem mówiąc, ludzie w Gurii bardziej wolą płakać i opłakiwać (nie licząc Krimanczuli5). W tutejszych obrzędach pogrzebowych jest jednak jakaś przewaga karnawału.Sam prowadziłem płaczki z pogrzebu z jednej wioski do drugiej i zauważyłem dziwną metamorfozę tych kobiet: momentalne przejście od przepisu na Sacebeli6 do lamentu.
4.Bakhmaro – klimatyczny kurort w gurijskich górach. Ureki to kurort położony nad Morzem Czarnym. Szroma to znana gurijska wieś.
5.Krimanczuli – specyficzny rodzaj gruzińskiego wielogłosu, rozpowszechniony w Gurii
6. Sacebeli – typowy gruziński sos
I najdziwniejsze jest to, że obydwa opisane stany (rozmowa na temat Sacebeli i płacz pogrzebowy) - w mojej własnej ocenie - są niespotykanie naturalne. To wokół takich sytuacji właśnie kręci się paradoksalność Gurijczyków. Gurijczycy zawsze są szczerzy – nawet gdy ofiarnie namawiają was do picia i jedzenia. Do tego stopnia, że zdarza im się przystawić nóż do gardła. I wówczas gdy sięnie pospieszycie, będziecie przedłużać ucztę. Nawet goście, którzy już odeszli, są strofowani za zasiedzenie się za stołem (okoliczności te sprowadzają się do jedności czasu, miejsca i akcji).
Gurijczycy zawsze są szczerzy: i kiedy przeklinają „szkodnika krainy Szewardnadzego” i kiedy są dumni z jego „gurijskiego pochodzenia”.
„Jak tam? - Kiedy przyjechałeś? - Kiedy wyjeżdżasz? - te kilka pytań wysypuje się z ust Gurijczyków jedno za drugim.
A jaki ukryty przekaz niosą? Długo bym opowiadał. W Gurii żyją życzliwi ludzie.
Gurijczycy (pewnie tak jak wszyscy Gruzini) nie lubią morza, dokładnie mam tu na myśli to, że na pewno nie patrzą na morze w taki sposób, jak mieszkańcy innych nadmorskich krain. Jakiś nieświadomy lęk odpycha ich od morza. Jeździec Gurijczyk (przypomnijmy amerykańską Odyseję 7) - brzmi zdecydowanie lepiej niż marynarz Gurijczyk. Latem,
ludność ze wsi oddalonych około trzy kilometry od linii brzegowej, kąpie się tak samo jak przyjezdni z Kachetii. Dla obu tych regionów fraza „jadę nad morze” oznacza jedno i to samo. Pamiętam dobrze, z jakim żalem tak popularne w Związku Radzieckim zbiorniki diesla (albo jak kto woli – bak na olej solarowy), które stały praktycznie na każdym podwórku,
rozkrajali i przerabiali na tak zwane tureckie piecyki. Można było odnieść wrażenie, że ludzie żegnają się z życiem bliskich sobie osób. Albo z jaką rozpaczą, po nieudanych próbach sadzenia kiwi, sadzili orzechy tam,gdzie wcześniej były plantacje herbaty, a potem - łany.
7 „Przypomnijmy amerykańską „Odyseję”” - chodzi o gruzińskich jeźdźców z Gurii, którzy pod koniec XIX wieku wyjechali do USA i brali aktywny udział w teatralizowanych występach „Dzikiego Zachodu”
W Gurii nawet w Boga wierzy się po swojemu: Gurijczycy tak szybko się żegnają, że sam Najwyższy nie nadąża wyłapać odpowiedniego momentu.Jeśli wyłapiecie (uchwycicie, zrozumiecie) choć kilka słów z języka gurijskiego - możecie uważać siebie za prawdziwych szczęściarzy. Jedna z pierwszych dyskotek Gurii mieściła się w starym klubie na wsi Lichauri. W wielu gurijskich domach, biurka pokryte są amerykańską flagą. W Natanebi, na przydworcowym placu, do wojny rosyjsko-gruzińskiej, stał ogromny pomnik Stalina. Gurijczycy uwielbiają młody ser. I mrugać.
Guria to przytułek życia. A to bez wątpliwości oznacza: „Co żeś zapodział w Gurii, jeśli nie zabierasz się na tamten świat?”
I od tego zaczniemy.
8 „Co żeś zapodział w Gurii, jeśli nie zabierasz się na tamten świat?” - wers z pieśni narodowej.
Rozdział I. Pisti
Brną górami dwa byki,Rozbiegają się na dwa równe boki. Nalała mi się woda do butów. Chlupocze. I ja cierpię na chroniczny katar. Ja, Hela, Natia i Tatuna (moi cioteczni bracia i siostry ze strony ojca) idziemy do Pisti. Pisti żyje na górze Lomineiszwili, w starym budynku. Taki rodzaj architektury nazywają w Gruzji „odami”. Choć tak naprawdę Pisti nie żyje w samym budynku, a w tym, coz niego pozostało: w pozostałościach desek, których jeszcze nie sprzedała. Nic nadzwyczajnego. Dom Pisti jest brudny, zresztą jak i ona sama. Mam wrażenie, że nigdy nie płakała - ma oczy nad wyraz chłodnei suche. Ale nie do końca spokojne. Nikt nie zna jej pochodzenia. We wsi mówią, że Pisti ma ogon i rzeczywiście ma coś takiego w sobie,
że sam się jej obawiam. Może przewidywać przyszłość, a ja jestem ciekaw, czy zostanę cybernetykiem. Usłyszałem to słowo przypadkiem i spodobało mi się jak brzmi: od tamtej pory postanowiłem, że zostanę cybernetykiem. Zresztą, Pisti na pewno lepiej o tym wie. W domu wisi dużo ikon. W końcu za oknem panują te same czasy lat 90., kiedy to ludzie szukali
ratunku w religii. Pisti ktoś podarował te ikony, a ona zatrzymała je na wszelki wypadek. Ma też kilka talii kart, ale nie Tarota. Stoją na nich słoiki z jakąś żółtą substancją i patelnia z resztkami jajecznicy.
-Czego chcecie?
-Poznać przyszłość.
-Hę?
-No nie wiem... Chcemy zobaczyć, co jest w przyszłości...
-Które z was jest środkowe?
-Ja.
-Jadłeś coś o świcie?
-Tak.
-A które jest najmłodsze?
- Ja.
-Jadłeś o świcie?
-Nie.
-Jak się nazywasz?
-Grigori.
-Czyj ty?
-Zuriko.
-Którego Zuriko?
-Syna Szakro.
-Dziadek żyje?
-Tak.
-Czego się boisz?
-Skorpionów.
-Wrogu-nieprzyjacielu! Wrogu-nieprzyjacielu! Zamknij oczy i się nie ruszaj. Co widzisz?
-Nic.
-Zamknij oczy mocno i nie otwieraj.
-Zamknąłem.
-Co widzisz?
-Czerwone kulki.
-Ile ich jest?
-Nie mogę ich policzyć, łączą się ze sobą.
-Kim chcesz zostać?
-Cybernetykiem.
-Kim?...
Trzy lata później Pisti zmarła. W samotności. Nie od razu znaleziono jej ciało. Była znaną i straszną wróżką, która przyszła do naszej małej wsi nie wiadomo skąd i zatrzymała się właśnie tu, w Surebi. Nora opowiadała, że Pisti kochałą jakiegoś mężczyznę z Zemo Imereti, ale ten ożenił się z inną. I Pisti jakimś sposobem go otruła i zabiła,a potem uciekła do Gurii. I tu się ukrywała. Mawiają, że po tej historii wyrósł jej ogon. Ten ogon urósł i jej i w tej całej historii, jak ciąg dalszy. Powiadali, że pod poduszką wróżka trzymała zdjęcie wspomnianego mężczyzny. A to by oznaczało, że myliłem się co do jej oczu - Pisti jednak płakała.
Rozdział II. Inna gurijska miłość
Świta. Śnieży.
Nie wiem dlaczego, ale zawsze przyglądam się ludziom,którzy o poranku pili herbatę i jedli chleb i masło. Gdzież mi tam do spokoju, jaki towarzyszy tej ceremonii? Rzecz nie do zrealizowania. Nawet dziś, w ten wolny dzień,nazywany weekendem, albo jak to moja babcia mawia„cośkendem”. Pora usiąść do pióra. Na seks w Gurii mówi się «adżibakuri”. Dość chimeryczne słowo. Podejrzanie chimeryczne. Na miłość mówią”sikvaruli”. Można też powiedzieć „gamopentereba”, Ale w innym znaczeniu. Nie jestem w stanie tego wymówić. Zajrzyjcie do gurijskich słowników. Seks w Gurii nazywają też słowem „maj”. Można je poRównać ze słowem „majja”, oznaczającym w sanskrycie wedyjskim „iluzję”.
Możecie się jednak ze mną nie zgodzić i powiedzieć, że „maj” oznacza coś innego. Podyskutujmy!
***
- Numo, opowiedz historię swojego ożenku!
- Zacznijmy od tego, że zapoznali mnie z jedną dziewczyną. Po upływie pewnego czasu zapadła decyzja o ślubie i wyznaczono datę wesela. To było w Tibilisi. Dzień przed naszym przyjazdem do Gurii, narzeczona odmówiła: „Nie” - mówi.
Ciekawym przyczyny, pytam, i słyszę w odpowiedzi:
„Geno! Ja nie jestem taka jak myślisz.”
- Ale do tego czasu wszystko było w porządku?
- Tak, normalnie chodziliśmy razem. Może nie tak, jak współcześni zwariowani zakochani....tak no...
Ja już nie byłem chłopaczkiem, miałem 35 lat. Ona w przybliżeniu była moją rówieśnicą. Zresztą. Pytałem kilka razy o powód odmowy, ale za każdym razem odpowiadała:
„Geno! Ja nie jestem taka jak myślisz.”
Cóż, szczególnie się nie przejmowałem, zrozumiałem.
Wszystko działo się w piątek, w przeddzień wesela, które już było szykowane.
- I bankiet był już gotowy?
- A jakże! Stół na 300 osób! Kiedy mój brat cioteczny dowiedział się o odmowie narzeczonej, myślał, myślał i wymyślił: co robić, co robić... I odesłał mnie do mojej obecnej żony.
Ale nie mówił nic o poprzedniej narzeczonej.
„W armię go biorą” - powiedział - „Jak się zgodzisz to nie wezmą”.
- To wam się szykowało wesele bez narzeczonej?
- Prawie! Gdyby nie mój brat cioteczny. A moja obecna żona bardzo go szanowała, wierzyła mu i po dłuższym namawianiu w końcu ustąpiła.
- W jeden dzień?
- Przyszliśmy do niej w piątek. Podejrzewam, że musiała czuć do mnie jakąś sympatię, inaczej by odmówiła.
-Więc wesele odbyło się, ale z inną narzeczoną?
- Odbyło się. W terminie, ale z inną narzeczoną.
- A tamtej narzeczonej już nie spotkaliście?
- Nie spotkałem. Chociaż nie... raz na siebie wpadliśmy w zugdidzkim autobusie, ale nie zwróciliśmy na siebie uwagi. I zniknęła z mojego życia, jak zbędna przeszłość. A z żoną już jesteśmy razem czterdzieści lat. Dzięki Bogu, że sobie zaufaliśmy.
***
Macie „Zimę” Alsou? Nie kojarzycie? A coś tanecznego,w stylu tango? - zapytał Dżambulia. Ten sam Dżambulia z wiecznie popękanym naczynkiem w oku. Ale tu nie o tango chodziło, a o taniec w objęciu. Pościelówa. A akurat nic innego nie przyszło Dżambulii do głowy, poza tangiem. Była późna, dojrzała jesień - z pozbawionym smaku deszczem i weselami. Stół nakryto na 200 osób. Pod krzesłami - brud i błoto. Łajdacki chłód. Pogoda była taka, że ilekroć na zdjęcie nie spojrzysz, aż zęby bolą.
A wesele toczyło się tak jak zaplanowano, obrzędy odbywały się jak trzeba. Niektórych zęby nie bolały a chodziły - na myśl o Haszlamie9. Tylko jeden człowiek potrzebował zębów w konkretnej sprawie - zaciskał je i wstrzymywał z całej siły. Nodar był dziadkiem narzeczonego.I umierał. Ale odwołać wesela nie można, więc dziadek trzymał się bohatersko.
A dwa tygodnie później, weselny stół nakrywano pogrzebową zastawą. I my, kronikarze wesel gurijskich, tam byliśmy. Choć teraz ślub w większości wypadków przypomina obrządek typowo europejski, o dawnych zwyczajach sięnie zapomina: swatanie i oględziny, oraz zapowiedzi zarówno w przypadku panów młodych jak i pań. Szczególnie, gdy młodzi są już
około trzydziestki i w regionach gór. Na górze Gomi albo Bakhmaro – tam gdzie gurijskie iadżarskie tradycje splatają się węzłem małżeńskim.
9.Haszlama - gruzińska potrawa mięsna
***
Czy pamiętam swój ślub? Oczywiście, że pamiętam. Z pierwszą żoną nas zeswatali. Wcześniej nawet słowa ze sobą nie zamieniliśmy. Rodzice dogadali się między sobą. Czy żona mi się spodoba, czy nie - nieważne, i tak innego wyjścia nie ma. Urządzili wesele I koniec, nie ma drogi powrotu. Nie powiem, że żona mi się spodobała,choć bywały i gorsze dziewczęta.
Dobrze, że żadna z nich nie przypadła mi w udziale. A nawet gdyby moja nigdy miała mi się nie spodobać - co z tego? Miłość? Eee tam! W dzieciństwie, oj tak, była. Ale ta dziewczyna wyszła za mąż tam, a ja ożeniłem się tutaj. Tak, kiedyś swatanie było. Dzisiaj już się o nim nie słyszy.
***
W latach 90. w Gurii (zapewne i w innych krajach), jeżeli jedno z małżonków umarło, na nagrobku wdowa lub wdowiec zamieszczał swój portret. Poza nim koniecznie datę urodzenia z myślnikiem - do uzupełnienia po śmierci. Dziwaczne widowisko. A w jednej wsi wydarzyło się coś niespodziewanego: młoda wdowa wyszła ponownie za mąż, a swoją fotografię
i tak zamieściła na nagrobku poprzedniego męża. Nikt jej nie zabrał, bo mówi się, że gurijska miłość cudowna i wielka.
***
„Urodziłam się w górskiej mieścinie i to z niej właśnie przyszłam. Pieszo, kochanieńka, pieszo. Zeszliśmy i ruszyliśmy do miasta. Ledwo doszliśmy. Byłam ze szwagrem. W rękach - walizka, w niej - ręcznik. I nic więcej.Przyjechaliśmy i żyliśmy najbiedniej jak się da. Jak poznałam męża? Skończyłam technikum. Bo ja to nie jestem w ciemię bita, oj nie! Pracowałam
w Khidistawie. I pewnego razu idziemy z moim towarzyszem pieszo do miasta.W tamtych czasach nie było ani samochodów ani ciężarówek. Idę i widzę mojego męża. Robociarzem był, biedny. Stoi i reperuje czyjś płot. A jakie piękne oczy miał ten mizeraka! Okazało się z czasem, że mamy wspólną znajomą - Meri, która pracowała z nim wówczas na poczcie.
Więc zapytałam: „Słuchaj, a kto to jest? Ten kędzierzawy chłopak?”? A ona do mnie: „Oj Cicino, ty nie wiesz nawet jaki on piękny!”. I nic więcej nie powiedziała. Pewnego razu szłam w jakiejś sprawie do miasta - oddać pieniądze, pracowałam wówczas w sklepie. Idę drogą, patrzę,znowu on! Pracuje. Spojrzał na mnie, ja na niego. Jakieś wrażenie na sobie zrobiliśmy.
I od tego się zaczęło. Więc za mąż to ja nie wychodziłam dzięki swatom, a z miłości.
A siostrę moją swatali.”
***
Pędzenie bimbru na skraju doliny, pośród gór w pochmurny wieczór to prawdziwie jeden z najbardziej mistycznych aktów w życiu człowieka. Czerwień ziemi, żłób, na wpół przezroczysta dwudziestolitrówka i brud. Jeżeli próbujesz przypomnieć sobie jakieś publiczne zgromadzenia w Gurii, to przypominasz sobie właśnie to. A jeszcze – czyszczenie kukurydzy i orzechów podczas jesiennych nocy, cała wieś się zbierała, bajdurząc. I w dziwny sposób lekkie powietrze i prawie prześwitujący księżyc na niebie. W takie noce zupełnie inaczej się oddycha i wszystko widzi się w innych barwach.... Wszystko jak gdyby potwierdza koniec czegoś: możliwe, że nieposkromionego bólu, a potem niespodziewanej i zawczasu określonej, ale przyciągającej lekkości.
Kochałem kilka razy. I wtedy, i potem. Ale zawsze tęsknie i dramatycznie. To, jak ja kochałem, trudno odnieść do mojego wyglądu i zachowania. A gdy miłość mijała, w moim wnętrzu zapanowywała taka pogoda: późna jesień, chłodne, lekkie, przejrzyste noce, pełne zapachu i szelestu kukurydzy. Romantycznie i sentymentalnie. Jest i trzecie wspomnienie – akumulator, malutki telewizor i seriale. Ot miejsce, w którym można zobaczyć prawdziwe amory-kupidyny, szczególnie podczas scen z podtekstem erotycznym; i wzrok kobiet w odpowiedzi na westchnienia mężczyzn, których czoła napinały się od zmarszczek. Na opisywanym planie odzywali się powoli mężczyźni: „Monika, cóż za kobieta!”.
Najbardziej śmiałą odpowiedzią kobiet na takie przychylne wykrzyknienia było: „Och żebyś piękniejszej nie widział!”. I najbardziej wymowne z całej sceny: nic niewyrażające twarze. Z zastałym wzrokiem, z lekka zwilżonymi oczami, siedzą w kąciku, na pniu i patrzą na brazylijskie lub wenezuelskie bycie-życie, jak lama, która ślepo wpatruje się w przestrzeń,
daleko za horyzont. Po wszystkimszli do domu i zapalali lampkę. Kładli się do łóżka i przez pewien czas leżeli z wytrzeszczonymi, wilgotnymi oczami. Jest w tym coś z sielskiego smutku, bez żadnej ironii. Sielskiego smutku, nawet większego niż we współczesnej poezji.
***
Byłam bardzo wybredna. Z nikim nie rozmawiałam. Jeżeli dzisiaj z kimś zamienię słówko, jutro już się nawet za nim nie obejrzę. W takich zachciankach dożyłam czterdziestu lat. A potem sobie twardo powiedziałam: od tej pory, kto zwróci na mnie uwagę, to... Ogólnie się rozejrzałam i machnęłam ręką na wszystko. Ale pewnego razu, w zwykły styczniowy dzień, przyszła do nas pewna letnia kobieta. Okazało się, że wymieniała korespondencję z moją matką. Chciały cichaczem załatwić jedną sprawę. Po prostu: zeswatać mnie. A ja nie miałam nic do gadania. Patrzę - przyszła kobieta. Ale jaka kobieta! Porozmawiały z matką i zbierała się do domu: „Pójdę już do domu, o wszystkim was powiadomię”. Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, co mnie rozbawiło, nie miałam najmniejszego zamiaru rozpaczać. Pokazałam jej nawet swoje zęby, a ona na to: jakby, za te zęby się zabierzemy.
Poszła, a po jakimś czasie zadzwoniła: my tu się szykujemy, i wy się tam szykujcie!”. Ja, tak jak wcześniej, nic nie wiedziałam. Przyszli do nas. „To twoja przyszła teściowa, poznajcie się” - powiedziała matka. Myślę:
„Którędy tu wiać?”. Ale w sercu mi jakoś tak zapadła, dobra kobieta. Przyszła potem znowu i mówi: „no jakby...mój syn upija się tak, że po ścianach łazi”. Myślę sobie: jak można na ściany włazić?! Nie ma takiej możliwości. Kłamstwo. I tak to trwało i trwało: to my wyślemy do nich kogoś i oni do nas . Co będzie to będzie. Nie zaradzisz. Tylko gdzie
on mieszka? Nic nie wiem. Sama poszłam. Idę lasem, idę, a droga się nie kończy, wiesz,nie kończy i nie kończy. Zresztą doszłam do maleńkiego domku. „A gdzie się teraz podziejesz! Nic i tak nie zdziałasz!” - pomyślałam. Roześmiałam się i usiedliśmy przy stole. I poszło. Piliśmy i śpiewaliśmy... Okazało się, że ten mój przyszły
mąż miał kiedyś żonę. Zmarła. A ta kobieta, która przychodziła do nas, to nie była jego matka, a matka jego żony - dawna teściowa. A ja ją nazywałam mamą,dopóki Szota (mój mąż) nie wyjaśnił mi, że to jego była teściowa, która została przy nim i nie chciała odejść....
Dopasowali się jakoś charakterami. Jego rodzona matka żyje w innym zupełnie miejscu. Kiedy spytałam „gdzie”, odparł tyle, że „wciąż żyje”. Od tej pory obie nazywałammatkami. W ten sposób miałam trzy mamy. Taka bogata byłam”.
***
Hela, mój brat cioteczny stał się właśnie ojcem dawidowym, to znaczy otrzymał święcenia i opowiedział mi pewną ciekawą historię. To opowieść miejscowego pastora - człowieka uczciwego, takiego jakiemu można zaufać. W pewnej gurijskiej wsi, nazwy której sobie nie przypomnę, umierał znany ateista. Imienia też nie przytoczę, bo miejscowi od razu by się zorientowali o kim rzecz. Otóż umierał ten biedny człowiek, ale w żaden sposób nie chciał wyznać istnienia Boga. Do jakich tylko niecnych uczynków nie uciekły się jego wierzące dzieci,czego to nie obiecały ojcu i na tym i na tamtym świecie,wszystko na marne....
Pewnego razu człowiek ten niespodziewanie rzekł: „Przyprowadźcie mi duchownego, będę się spowiadać”. Od razu go przyprowadzono. Ojciec wszedł do umierającego, lecz prawie od razu wyszedł nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu: „Powiedział mi: kiedy umrę, pochowajcie mnie przy wejściu do świątyni. Będę się oglądaćza kobietami, które wejdą
do środka.” Ja tymczasem siedziałem u sąsiadów na huśtawce. Zaszła do nich dziewczynka, która akurat przyjechała do kogoś w gości. Miała czarne włosy i ironiczny wyraz twarzy.Powiedziała, że babcia Nora prosi o słoik cukru do kawy, na tydzień. Dopóki Auto nie przywiezie z miasta. Rozbujałem huśtawkę jeszcze bardziej. Na widok dziewczynki,
serce mocniej mi zabiło. Myślałem, że na mnie patrzy. I w tej właśnie chwili zamarzyłem, by mieć nie słoik, nie worek, a całą fabrykę cukru. To wtedy napisałem swój pierwszy wiersz. W rozszalałym humorze. Poemat napisałem. W stylu Waży Pszawela. Wszystko działo się na plantacji cukru. A ja zabiłem plantatora i zmuszałem niewolników,
by nosili worki z cukrem dziewczynce o imieniu Elemandra, pochodzącej z dalekiej krainy. Miłość to naprawdę wielka rzecz.
***
- Od jak dawna nie żyje żona?
- Zaraz będzie siedem lat. Tak, siedem.
- I postanowiliście ożenić się jeszcze raz?
- Tak.
- Ile macie lat?
- 63.
- Próbowaliście już się żenić?
- Oczywiście!
- Jak?
- Poznałem pewną kobietę. Zamieściła ogłoszenie w czasopiśmie „Sarke”10. Kontaktowaliśmy się telefonicznie.Zresztą, sprawa już zamknięta.
- Dlaczego?
- A bo ja wiem!
- Ale zamierzacie nadal próbować?
- Bez wątpliwości.
- A jeśli wcześniej nie zobaczycie na oczy swojej przyszłej narzeczonej? Przez telefon byście się mogli zaprzyjaźnić?
- Wierzę ludziom.
***
Jeden z moich pradziadków miał cztery żony. Jedną z nich przegonił za to, że nie rozkładała talerzy przed przyjściem gości. Babcia o swoim teściu mówiła, że był pochmurnym odludkiem i nie znał ani miłości ani niczego podobnego. Inny mój pradziad ożenił się siedem razy. Słynął z tego że opanował rosyjską kobietę, do tego siłą i publicznie.
Jak potwierdza dziś jeden z popularnych gatunków przemysłu porno: Public Disgrace. Ale z natanebskimi manierami.Ech, nie porzucę ja dzisiaj rozmowy na ten temat dopóki wszystkiego nie opowiem do końca. Taki piękny dzień zasługuje na napisanie powieści. Ale jaki tam dzień, zaczyna się ściemniać.„Odłożę na później - powiedziałem -
i znów odłożyłem”.
Przełożyła: Agnieszka Matkowska
Giorgi Kekelidze tłumaczy nam gdzie leży Gurija
Pytanie po przeczytaniu "Dziennika" dotyczyło profesji Kekelidze czyli bibliotekarstwa: "Jakie powieści czytają Gruzini i jak długo muszą czekać na przekład z języków obcych światowych bestsellerów?
Kekelidze odowiada: "Nie prowadzimy statystyk na ten temat, ale mogę powiedzieć, jakie tytuły bądź tematy są najczęściej wypożyczane. Dużo w tym zależy od mediów, w jakim świetle przedstawiają te książki. Pierwsze co musimy wiedzieć, to podział czytających na dwie cżęści:
- czytających klasykę literatury światowej oraz literaturę współczesną.
oraz
- czytających ksiązki które zostały sfilmowane, czyli różnego rodzaju literaturę serialową czy filmowaną.
Bardzo chętnie czytany jest Houellebecq, Amélie Nothomb. Biorąc pod uwagę liczebność naszego kraju oraz naszych sąsiadów, to dystrybucja tych tytułów i wypożyczenia są bardzo l Ostatnio polska ambasada ogłosiła konkurs na przetłumaczenie poezji Szymborskiej. Spotkało się z bardzo licznym odzewem.
Trudno jest zdobyć popularność gruzińskiemu autorowi jeżeli nie będzie wokół niego jakiegoś skandalu. Łatwo za to zaistnieć młodemu autorowi lub debiutantowi za pomocą sieci społecznościowych, ale za to potem trudno jest mu sprzedać swoją książkę. Podam to na własnym przykładzie wyjaśniał Kekelidze.
Opublikowałem "Dzienniki..." w dwu tysięcznym czternastym roku. Reklama książki odbyła się przy pomocy telewizyjnego show, dzięki temu "Dziewnnik gurijski" sprzedał się w ponad dwudziestu tysięcach egzemplarzy, trwa kolejny dodruk. Ale już mój najnowszy tomi poetycki sprzedał się w niespełna dwustu egzemplarzach.Czasem też autor bierze na siebie współfinansowanie wydania swojej książki. Popularność osiągają krok po kroku książki elektroniczne. Istnieją już dwa wydawnictwa wydające e-booki.
Mapa Gruzji, na której autor pokazywał nam gurijskie tereny
Po tym padło pytanie z sali, żeby autor Giorgi Kekelidze powiedział namcoś o Gurijczykach?"
- Gurijczycy, zaczął Giorgi mają specyficzne poczucie humoru, w tysiąc dziewięćset piątym roku ogłosili niepodległość nazywając siebie "zbuntowaną republiką", ale w międzyczasie istnieli tylko około pięciu miesięcy i w tym krótkim czasie wypowiedzieli wojnę Wielkiej Brytanii. Potrafią się pogniewać jak wzgardzisz ich gościnnością, ale jak się zasiedzisz przy ich stole, to potrafią, co kilka minut wspominać, czy się jednak nie spieszysz.
Giorgi Kekelidze czyta fragmenty " Dziennika gurijskiego"
Później padło pytanie, ile bibliotek i księgarni funkcjonuje w Grauzji, i czy są to biblioteki prowadzone przez państwo czy władze lokalne?
- Księgarnie są niezależne i sieciowe, opowiadał Kekelidze. Jako Biblioteka Narodowa jesteśmy instytucją niezależną, wspieramy małe biblioteki a także księgarnie szczególnie w małych miasteczkach, jeżeli chodzi o materiały reklamowe, informacyjne. Pomagamy się przekształcać bibliotekom, tak jak w podobną do waszej mediatekę w ramach programu „Ekwilibrium”
Po upadku ZSRR część księgozbiorów została wchłonięta przez biblioteki szkolne.
Reprezentacja bibliotekarzy z Gruzji przyjechała do Warszawy na zajęcia informacyjne szkolenia. Staramy się współpracować z waszą Biblioteką Narodową w kwestii digitalizacji zbiorów i starodruków.
Niestety dzięki destabilizacji w wielu regionach ludzie, w Gruzji również uzależnieni są od informacji politycznych.
W roku dwa tysiące osiemnastym Gruzja będzie gościem honorowym na Międzynarodowych Targach Książki we Frankfurcie. Początkowo uczestniczyłem jako dyrektor Biblioteki Narodowej w tym przedsięwzięciu, ale w związku z konfliktem interesów teraz ograniczyłem swoją działalność.
Jeżeli zaś chodzi o dobór autorów i ich utworów, to idzie to dwutorowo. Raz wybierają i proponują ich wydawcy, innym razem naciskają na nas edytorzy niemieccy.
Pytanie z sali: "Jest Pan dyrektorem niezależnej instytucji kultury. czy np. ma na to wpływ i decyduje o tym przynależność polityczna czy partyjna?
Kekelidze odpowiada: "Wpływ na obsadzanie stanowisk urzędniczych ma rządząca opcja polityczna, ale przeważnie tylko na stanowiska administracyjne. Oczywiście muszę zadeklarować chęć współpracy z parlamentem.
Jedno z ostatnich pytań dotyczyło kwestii, "Czy w Gruzji trudno jest zadebiutować młodym twórcom i co jest tu potrzebne: jakaś recenzja wewnętrzna, poparcie stowarzyszenia np. pisarzy?
- Istnieje, odpowiadał Giorgi Kkelidze, kilka takich dróg. Jedną z nich są konkursy literackie i poproszono mnie nawet ostatnio o taką weryfikację, a druga droga, to probierz popularności własnej twórczości w Internecie. Nakłady książek jeżeli chodzi o debiutantów wahają się, poezja - trzysta egzemplarzy, a dla prozy to dwa tysiące. Jak wiem te dane zbliżone są do polskich statystyk w tej materii.
Obejrzyj nagranie filmowe na kanale Youtube.com
Zdjęcia: Rafał Komorowski
Relacja GLK