Miesiąc Spotkań Autorskich 2017

Miesiąc Spotkań Autorskich 2017

Goście czternastego dnia Miesiąca Spotkań Autorskich: pisarz ze Słowacji Sylvester Lavrik, a z Gruzji Rezo Tabukashvili

Udostępnij

Pierwszym gościem czternastego dnia spotkań autorskich był Silvester Lavrík. Absolwent reżyserii teatralnej Wyższej Szkoły Sztuki Scenicznej w Bratysławie. Określany jako "Lavrik wielorozmiarowy". Spotkanie prowadził tłumacz Tomasz Grabiński.

 Tomasz Grabiński wsłuchuje się w czytane fragmenty "Zu" Lavrika i reguluje na ekranie jej polskie tłumaczenie

Spowodowane jest to jego obecnością na różnych płaszczyznach świata artystycznego. Przeszedł drogę od reżysera, autora dramatów, opowiadań do prozy. Autor między innymi takich książek jak: „Zu”, „Naiwne modlitwy” czy „Niedzielne szachy z Tiso”. Aktualnie zajmuje się pisaniem kolejnej powieści. Był najczęściej odwiedzającym Wrocław słowackim autorem, który nie posiadał tłumaczenia swoich dzieł na język polski. Jednak w ubiegłym roku wszystko się zmieniło, ponieważ na polskim rynku pojawiła się „Zu”. Po krótkim wstępie i przedstawieniu profilu autora nastąpił poruszający odczyt XV rozdziału właśnie tej książki. Na życzenie publiczności oraz moderatora został przeczytany również fragment rozdziału XVI.

Silvester Lavrik, Zu, przełożył Jacek Bierut, wydawca: Fundacja im. Karpowicza

Wydarzenia składające się na tę historię są wymyślone. Oprócz historycznych.
To nie oznacza, że nie miały miejsca. Dotyczy to także postaci.
Ubrany w liberię recepcjonista Grandhotelu w Tatrzańskiej Łomnicy wprowadził do pokoju rozdygotaną niską kobietę. To ona znalazła ciało. Pokojówka z czterdziestoletnim stażem, z wysługą lat w tym samym hotelu, sporo widziała, ale czegoś takiego jeszcze w Grandzie nie doświadczyła. Drzwi otworzyła uniwersalnym służbowym kluczem. Recepcjonista dał jej wcześniej listę numerów zwolnionych przez gości przed dwunastą. Jak zwykle na tej zmianie. Wśród nich był pokój 326. I ten pokój też miała pani na liście?
Przecież mówię.
Tak.
Weszła posprzątać. Przewlekła pościel. Sprzątnęła łazienkę. Wszystko wskazywało na to, że pokój został już zwolniony. Obrócenie fotela zostawiła sobie na koniec.
Kiedy pada, ta robota staje się wstrętna. Tu, w górach, jak zacznie lać, to końca nie ma. Siedzą po pokojach.
Wymyślają głupoty.
Recepcjonista zakaszlał dyskretnie. W pięść. Biała rękawiczka prawie to wytłumiła. Pokojówka najwyraźniej poczuła się dotknięta. Zamilkła. Zesztywniała. Gości mierzyła jedną miarą: im większy chlew zostawili, tym większe świnie tu były. Trupa dotąd żadna świnia po sobie nie zostawiła. Świnili, ale żeby aż tak?
Gdzie jego bagaż?
Ja żem pokojówka. Mnie bagaże nie obchodzą. W pokoju nie było. Niczego. Szukajcie po gościach. I myślała pani, że pokój już zwolniony?
Inaczej bym nie sprzątała.
I już tu pani posprzątała?
Przecież gadam!
Khu, recepcjonista znów kaszlnął. Bagażu nie znajdziemy. On przyjechał taksówką. Bez bagażu. Wczoraj była w hotelu duża impreza. Myślę, że wcale nie chciał u nas nocować. Zatrzymał się, ale to było nieplanowane. Zameldował się na jedną noc. Zapłacił gotówką. Na śniadaniu się nie zjawił. Klucz do jego pokoju był na recepcji.
Nic dziwnego, że mogło się wydawać, że już się wymeldował. Ja tam myślę, że dostał ataku serca. Albo coś w tym stylu.
Recepcjonista zamilkł. Zacisnął usta. W ich prawym kąciku pojawiła się ironiczna zmarszczka. Dla pokojówki to było za mało.
Po mojemu on w tej pościeli wcale nie spał. Nawet sobie na niej nie posiedział. Wcale jej nie tknął.
Taką pani zastała?
No tak. ale już ją przewlekłam.
Po co?
Pokojówka z oburzeniem machnęła rękami. Wsparł ją recepcjonista.
Nasz hotel ma standard, no, wysoki. My mamy regulacje, wytyczne, wewnętrzne przepisy. Wszyscy pracownicy muszą ich przestrzegać. Tak jest. Niezależnie od okoliczności.
Świnie. Wszyscy to świnie.
I znów stłumiony kaszel. Pokojówka swoje najwyraźniej musiała powiedzieć. Porządny człowiek siedzi w domu, śpi w swoim łóżku.
A nie się tuła po świecie. A ten ma rozpięty rozporek. Porządny człowiek z rozpiętym rozporkiem... z kibla nie wyjdzie. A ten tak siedzi w fotelu i się gapi przez okno!
Odwrócenie ciężkiego siedziska z twardym obiciem zaliczało się do najbardziej niewinnych występków gości.Na fotele, w które były wyposażone wszystkie hotelowe pokoje, patrzyła krzywo. To drobna kobieta. Niewiele wyższa od tych tapicerowanych kolubryn. I każdego dnia z każdym z tych ciężarów musiała się męczyć dwukrotnie.
Raz, odsuwając, żeby odkurzyć. Dwa, przesuwając je z powrotem. Musiała się porządnie wysilić, bo one swoje ważyły.  Może nawet tyle, co ona. W pokoju 326 świnie zostawiły fotel odwrócony do okna. Normalka. Zaparła się plecami o tył oparcia. Fotel ani drgnął. Zaparła się  mocniej. Zdrowotne buty zaczęły się ślizgać po dywanie.
Te sandały?
A myśli pan, że fasują nam po siedem par? Jedne na rok i tyle.
Prawie upadła na tyłek. Przeklęła. Poszła zobaczyć, czy coś nie zahaczyło od przodu. Dywan czasami lubi się podwinąć.
Kiedy żem zobaczyła tego pana, jak sobie siedzi w tej kolubrynie z tym rozwalonym rozporem, strasznie się żem wściekła! Żeby nie umarlak, tobym go wyzwała od urewskiego nasienia. Nie? Niech wie, Rudolf! Takie rzeczy znosić. Nawet dla pieniędzy trudno to znieść. Nie będę cicho.
Powstrzymała gestem recepcjonistę. Nabrał tyle powietrza, jakby ją chciał zakrzyczeć. Zanim cokolwiek zdążył wrzasnąć, uciszyła go wyciągniętą ręką. Rozcapierzoną dłonią odsunęła go jak najdalej od siebie.
Tak mnie przestraszył. Tak mu nawtykałam. A co? To szczęście, że już było po nim, bo by mnie pewnie zatłukł, bo mu dobrze nabluzgałam. Ja żem myślała, że to jakiś psychol, zboczeniec. My tu mamy przeróżnych gości.
Ile razy mi się zdarzyło, że facet wywalał swojego farfocla z okna. Albo właził do szafy. A kiedy ścieliłam łóżko, rzucał się na mnie! Psychole. To i go objechałam od najgorszych. Ale ten to już był calutki sztywny. Ale to zrozumiałam, dopiero kiedy go szpikłam palcem.
To wy do gości z paluchami? Nie. Ale ten się nie ruszał. Kiedy mu bluzgałam. Nawet nie mrugnął. Gapił się gdzieś  na Tatry. To poleciałam na recepcję. Od tyłu, oczywiście. Dookoła, przez kuchnię i wejściem dla personelu. Zawołałam Rudolfa na  zaplecze. No i mu powiedziałam, że na trzystadwudziestceszóstce mamy trupa. I że to chłop. Co zrobił?
No, poszedł ze mną na trzy dwa sześć popatrzeć. Szpiknął paluchem i powiedział: fakt. Pokój zamknął. Powiedział,  żebym już szła, że już fajrant mam. I żebym nikomu pary z gęby. Kiedy pokojówka paplała, moją uwagę zwróciła kropelka  zaschniętej krwi na brodzie denata. Niemal niewidoczna. Zatrzymała się w głębokiej małpiej zmarszczce, oddzielającej podbródek od zwisających policzków. Spoglądający za okno, w gęstniejący mrok, w zamyśleniu. Łatwo było pomylić z żywym. Pochyliłam się w jego kierunku nieco wbrew sobie,
ale i z zainteresowaniem. Odciągnęłam wargę. Wytarłam tę stróżkę zaschniętej krwi. Udało się. Pokojówka i recepcjonista nie zauważyli.
Recepcjonista zaraz podszedł do nieboszczyka z żałosną miną. I ja mu nawtykałem! A co on mi złego zrobił? Nic!
Pokojówka odeszła ze łzami w oczach. Recepcjonista się trochę rozluźnił. Nawet usiadł. Ale dopiero po tym, jak wystawiłam akt zgonu. Gość z pokoju 326, a pod spodem mój podpis.
Recepcjonista poskładał akt zgonu. Wsunął go do wewnętrznej kieszeni liberii. No to się nam przeflancował do umarlaków. Delikatnie przeszukał denata. Portfel znalazł w lewej tylnej kieszeni spodni. Komórkę w wewnętrznej kieszeni marynarki. W portfelu był dowód osobisty, karty kredytowe, wizytówki, pokwitowania. I pieniądze. Dużo kasy.Pieniędzy nie dotknął.
W zakładce była fotografia małżonki i zdjęcia dzieci. Dwie trzynastolatki. Bliźniaczki jednojajowe. Uśmiechały się do obiektywu gdzieś nad morzem. Oparte o tatusia. Wiatr rozwiewał ich jasne włosy. Fotografia żony była w innej przegródce. Pięćdziesiątka. Z tych lubiących naturalność. Ubranie ręcznie farbowane. Batik. Pięćdziesiątki w batiku nie są skłonne do uśmiechu. A jeśli już, to nie jest to uśmiech, tylko skurcz. Ta się wcale nie śmiała. 
Recepcjonista włożył dokumenty i zdjęcia z powrotem do portfela.
Co z nim robimy?
Poczekamy, aż goście zejdą na dół na kolację.Odblokował komórkę trupa. Wybrał „mamuśka”. Nie odebrała. Jak zobaczy, że mąż, to może oddzwoni.


* Pejo
I

Nowy sąsiad nas zaskoczył. Zaskoczył to jest dobre słowo. Wziął nas z zaskoczenia. Podobnie jak w tych wierszykach dla przedszkolaczków o bałwanie „oj tak, tak, oj tak, tak, dobrej żony wciąż mi brak” albo „skąd się wziął, żony chciał, tu pod oknem rano stał”. Tyle że to nie był bałwan, a facet. Kawał chłopa. Z jajami. Chcę przez to powiedzieć, że męskość od niego aż biła. I nie stał pod oknem, tylko na tarasie willi z czerwonej cegły. Tej naprzeciwko. Po drugiej stronie ulicy. Wspominam o tym tylko dla porządku.Stał i pił herbatę. W dłoni trzymał filiżankę. Tak sobie myślę. Dedukuję. Na kawę filiżanka była za duża. W ostatnim czasie działy się tu złe rzeczy. Boże Narodzenie zepsuła nam likwidacja sklepu spożywczego pani Semkovej na rogu Koziej. Zepsuła. Po Nowym Roku zaczęły się tam jakieś roboty, jakiś remont. Przed tygodniem nad drzwiami zawiesili szyld. Cafe el Escorial. Wtedy jeszcze nie mogliśmy przecież się domyślać, że ma to związek z nowym sąsiadem. Nie mieliśmy dość wskazówek. Tym bardziej informacji. Nie było powodu, żeby te sprawy łączyć. A nawet jakbyśmy już wtedy na to wpadli, byłaby to czysta spekulacja. Ja i Zu chętnie spekulowaliśmy. Ale tylko o tym, co już się stało. O tym, co się stało naprawdę, spekulować najtrudniej. Powiadał ojczulek. Postanowiliśmy, że nasza stopa w Cafe el Escorial nie postanie. Nie będziemy o tym miejscu nawet rozmawiać. Nie będziemy go brać pod uwagę.
Będziemy się zachowywać, jak gdyby nigdy nic. Jakby tam wciąż był sklep  pani Semkovej. Jakby tylko gdzieś wyszła. A na drzwiach zostawiła karteczkę „Zaraz wracam”. Nie mówię o tym, co w końcu zrobiliśmy. Mówię o tym, co postanowiliśmy. Nie podobały nam się zmiany w naszej okolicy. W naszym życiu. Nowy lokal i nowy człowiek w naszej dzielnicy. Nie znosiliśmy go, zanim go zobaczyliśmy. Broniliśmy się obietnicami, obietnicami przeciwko temu, na co nie mieliśmy wpływu. Nowy sąsiad miał być dla nas jak powietrze. To sobie obiecaliśmy.

*

Stał tam w białej koszuli. W jednej dłoni trzymał filiżankę. W drugiej spodek. Czasami popijał. Z filiżanki. Ze spodka to może pić tylko Alte. Jak się schleje. Jeśli w ogóle da wtedy radę cokolwiek podnieść do ust. Zu potrafi być dla niego bezlitosna.  Czasami nie daje mu żadnej herbatki. Ani mnie nie pozwala. Po tym, co Alte zrobił Zu, żadnej herbatki u nas nie dostanie. Nowy sąsiad powiedział nam, że ze spodka piją herbatę w Azji. Powiedział to, jak już się poznaliśmy. Nie chcieliśmy się z nim poznawać.  Wielu rzeczy nie chcieliśmy robić. Ale je zrobiliśmy.Zwłaszcza ja. Myślę, że to ze strachu.

*

Ktoś może powiedzieć: co w tym nienormalnego, poznać sąsiada? I ma rację. Ale inny z kolei powie: a co w tym dobrego? I też ma rację. Tylko co jest prawdą w stosunku do realu, do czystego lajfu? Prawda to jeszcze żadna mądrość. A i mądrość często nie ma wiele wspólnego z prawdą. Prawda powinna prowadzić do dobra. Inaczej służy tylko polerowaniu ego moralistów. Wiem to od ojczulka. O prawdzie do tej pory tyle mi wystarczało. I o nowym sąsiedzie. Mówię o nim tylko dlatego, że niesprawdzone informacje uważam za bezwartościowe. Znam tylko jeden sposób, żeby sprawdzić takie informacje: trzeba z nich skorzystać. I w tej opowieści właśnie to zrobię. Skorzystam. Ze wspomnień.
One się same sortują. Ojczulek mówił, że głupio jest się bać nowych rzeczy. Lepiej je poznać. Potem nie są już takie nowe. I wtedy nie ma powodu, żeby się ich bać. Powtarzał to wielokrotnie.  Wyrył mi w głowie, że mam to pamiętać. Z tym akurat problemu nie mam. Nowych rzeczy się nie bój. Postaraj się je poznać. Od dawna już tego nie słyszałem,
ale i tak pamiętam. I rozumiem. Ale to nie pomaga. Znowu przed wszystkimi nowościami bierze mnie strach. Strach, że mogą mnie w każdej chwili aresztować. I wszystko im zeznam. Stale czuję się sprawcą. Wcinam śniadanie i nie wiem, czy nie popełniam czynu karalnego. Czyn karalny to taki, za który mogą mnie ukarać. Ukarać. Tak. A tyle razy mi się wydawało, że to, co robię, jest w porządku. A potem kara. Na przykład kiedy udało mi się zjeść całego Świętego Józefa. Krzyczeli na mnie. Trochę mniej się boję, kiedy mówię. Mówić mogę tylko to, co wiem. No chyba że coś sobie wymyślę. Czasami nie potrafię odróżnić tego, co wiem, od tego, o sobie myślę, że wiem. To jest bardzo użyteczne, przydało się ojczulkowi, żeby mnie ubezwłasnowolnić. Przed urzędami. Przed władzą. W rzeczywistości praw nie miałem nigdy. Alte się ze mnie naśmiewał, że to dlatego, że kiedy byłem dzieckiem, moja matka siadła mi na głowie. Ależ go to bawiło. Nawet mnie za każdym razem rozśmieszał. Ale Zu nie lubiła tego jego humoru. Nie wiem, kto jest moją biologiczną matką. I to jest dobre. To jest dobre.
Tylko by mnie kusiło, żeby spoglądać na jej tyłek. Wyobrażać sobie, jak mi siada na łeb. Ale ma to też wady. Każdej kobiecie nieodmiennie spoglądam  na tyłek. Alte mówi, że ja nawet nie wiem, że się gapię. Pejo, ty byś tylko filował. W końcu ci mordę rozkwaszą.
Mordę?
No to głowę.
Całą głowę?
Całą głowę.
Bardzo mnie uspokaja wiedza, że według prawa nie odpowiadam za własne czyny. Ojczulek musiał sporo się natrudzić, żebym osiągnął ten stan.
To jest tak samo, jakby dać ogłoszenie do gazety, że Pejo jest wariat. Diabeł sra zawsze na wielką kupę, powiadała matka. To mnie rozśmieszało. Takie słowa jak jebać i srać zawsze wydawały mi się zabawne. Za nimi przybywały następne. Chociaż mi mówili, że są ordynarne, rżałem z nich. Nie wiem dlaczego. Teraz przynajmniej już wiem. Dziś się śmieję na samo wspomnienie, że kiedyś było śmiesznie.To jest normalne? pytali znajomi i nieznajomi. Nie było. Tak mnie pozbawili praw. Ojczulek nic lepszego nie mógł dla mnie zrobić. Inaczej nie byłbym taki śmiały w rozmowach z różnymi ludźmi, którzy próbowali przejąć naszą willę. Każdy, kto do nas dzwonił, dowiadywał się, że chętnie zamienimy ją na mały domek na wsi. Dowiadywał się tego ode mnie. To zrozumiałe. Mały domek pod lasem to było moje marzenie. Pasący się nieopodal koń. Wciąż jest. Moim zadaniem było otwieranie drzwi. Ojczulkowi nogi już nie służyły. Matka od kilku lat nie żyła. A nawet gdyby żyła, to byłoby tak samo. Zanim dokatulałaby się do drzwi, popękałyby nam uszy od tego dzwonienia. Pamiętam ją tylko na wózku inwalidzkim. Chora kobieta, jedno dziecko ślepe, drugie ubezwłasnowolnione. Myślę, że matka właśnie to chciała wyrazić, kiedy zapewniała ojczulka, że diabeł sra na wielką kupę. Niewytłumaczalną jednolitą treścią, którą jest wybrukowane historyczne doświadczenie ludzkości. No proszę. Ale znów rechoczę.

*

Mamy zatem nowego sąsiada. Nie traćmy wątku.Tego to mam strasznie dużo. W głowie. Na języku. Moja głowa nienawidzi bałaganu. Orzemy, jak możemy. Poza tym musimy poczekać, aż Zu skończy grać. Na wszystko, co ją denerwuje, reaguje tak samo: siada do fortepianu i gra. Musimy poczekać. Gra. Wreszcie kończy. Odwraca się. Przechyla głowę. Uśmiecha się. No i co tam nowego w naszej szalonej pałce? A ze mnie się wylewa jak z pękniętej tamy. Willa naprzeciwko. Ta z czerwonych cegieł. To musiała być paskudna robota. Willa jest piękna. Z tarasem, jak  nasza. Ale cała popękana. Albo na nią leje, albo śniegu nawali, albo te wszystkie inne klimatyczne sprawy. Szczególnie zimą. Brr, nienawidzę zimy.
Pejo, dlaczego mi to mówisz?
- Mamy nowego sąsiada.
- Wiem, powiedziała cicho Zu.
 Odwróciła się do fortepianu. Znów zaczęła grać. I znów Rachmaninowa. Rachmaninow jest niesamowity. Zu go gra, kiedy jest nieszczęśliwa. Czasami nawet pół dnia. W kółko. Jednym ciągiem. W kółko. Mówię to tylko dla porządku. Nie chcę pominąć niczego, co mogłoby być istotne. Wiem, jak to się stało. Ale co było ważne, a co nie, wie tylko Zu. Dlatego muszę mówić o wszystkim. W całości. Boję się, że mogę się pomylić. Inaczej te wspomnienia się nie posortują. A jak się nie posortują,  uszkodzą mnie.

*

Jak ja mam cię kochać, jeśli cię nie rozumiem? zapytał mnie ojczulek. Strażacy już od nas wychodzili. Nie dają mi nic jeść. Dowiedzieli się tego ode mnie. Przed naszą willą rósł wielki dąb. Cały czas tam rośnie. Ogromny dąb szypułkowy. Quercus robur. Udało mi się na niego wleźć. Zejść już się nie udało. Zdradził mnie but. Spadł. Zdjęli mnie z drzewa.Jak coś cię martwi, to porozmawiaj o tym ze mną, zachęcała mnie Zu nocą w łóżku. Leżeliśmy w poprzek. Wtedy to się jeszcze udawało. Mieściliśmy się. Patrzyliśmy na małego Jezuska. W nocnych koszulach. Z rozłożonymi rękami. Bezpiecznie i wygodnie ukrzyżowani. Tobie się u nas nie podoba? z epizodu ze strażakami ojczulek wrócił na drugi dzień, na śniadanie.
Podoba.
To co cię napadło? Jak mogłeś powiedzieć, że nie dajemy ci jeść?
Tak naprawdę to chciałem, żeby mi ktoś współczuł. Żeby mnie pożałowali.
A co to jest prawda?
Byłem ciekaw, czy będziecie mnie szukać.
Przez jakiś czas nic się nie działo. Zjedliśmy. Potem ojczulek znów się rozgadał.
Pejo, zależy ci na Zu? Na mnie?
Tak.
Wiesz, co znaczy to pytanie?
Tak.
Pytam, czy cię interesuje, jak się czujemy.
Tak.
Dziś jesteśmy smutni.
Wam się tu nie podoba?
Podoba. Tu jest nasz dom. Chcemy, żeby to był też twój dom.
Tak.
Jak ci na kimś zależy, to nie interesuje cię, że ten ktoś się martwi?
Wy się martwicie?
My się martwimy o ciebie.
Tak.
Po śniadaniu ojczulek wstał, podszedł i chwycił mnie za brodę.
Pejo, to jest bardzo ważne. Nie musi mi się podobać, jak ty widzisz świat. Ale chcę wiedzieć, co się dzieje w twojej głowie. Następnym razem najpierw mnie zapytaj.
Tak.
Jak nie rozumiem, nie mogę cię kochać.
Tak.
Dasz radę to zapamiętać?
Tak.
Dobrze. To jest naprawdę ważne.
Ja wszystko pamiętam.
Od ojczulka biła wspaniałomyślność, jednał się ze mną jak z normalnym, rozsądnym człowiekiem. Może powinienem był użyć innego słowa. Wielkoduszność.
Wielkoduszność jest lepsza. Ja się przy abstrakcyjnych pojęciach zupełnie gubię. Podobają mi się. Działają na mnie jak sztandary. Takie uroczyste. Moje uczucia do ojczulka też są uroczyste. Dlatego wobec niego używałbym tylko  uroczyście brzmiących słów. Od ojczulka biła wielkoduszność, gdy się ze mną jednał jak z rozsądnym człowiekiem.
Bardzo chciałbym rozumieć, co się dzieje w mojej głowie. I jestem do tego dobrze przygotowany. Elitarne wykształcenie. Encyklopedyczna pamięć. Nieobciążona emocjonalnie głębokimi uczuciami. Czyli takimi, które ciężko wyrazić słowami. Miłość. Nawet miłość do ojczyzny.  Do rodziców. Do ich domu. Do grobu. Smutek po stracie bliskiego człowieka. Większość ludzi nie wie, jak o tych sprawach mówić. Jestem taki jak oni. Nie chcę powiedzieć, że większość ludzi jest niepełnosprawna umysłowo. Ale to by było logiczne. Wychowanie zdołało
z mojej niepełnosprawności wiele wyeliminować. Tak twierdzili lekarze. Kiedy mnie ubezwłasnowolniali. Jakże to możliwe? pytał ojczulek. Jego głowa jest wypełniona wspaniałymi informacjami. Nie potrafi z nich korzystać, odpowiedział lekarz.  Lekarze nie mieli żadnych wątpliwości co do tego, że nie mogę ponosić odpowiedzialności za własne czyny.
Co to było? spytała mnie Zu, kiedy wróciliśmy do domu.
Nie chcę nigdy mieć dzieci.
Dlaczego?
Nie chcę się dać nabrać, jak ojczulek.
To znaczy jak?
Jego nikt nie lubi, to on musi lubić, jest takim samym kaleką jak ja.
Jednostronne informacje są bezwartościowe. Jak ja. Kiedy jest ich wiele, można je rozpracować. Posortować. Tak mi poradził ojczulek. Według Zu to kiepska rada.Średnia. Ale je rozpracowuję. Nie potrzebuję, żeby ktoś się z tym zgadzał. Potrzebuję, żeby ktoś to zrozumiał. Choćby jeden człowiek. Zu często dawała mi to poczucie.
Chcę, by znów tak było. Mam głowę pełną wspaniałych informacji. Wspomnienia to także informacje. Wielkie  jak mało które. Ale jakie by nie były, bez Zu się w nich nie połapię. Muszę je posortować. Zu ma talent do muzyki.  Ja do sortowania informacji.

*
Nienawidzę zimy. Robi z człowieka więźnia. I ten więzień tylko się wałkoni w cieple i gromadzi zwały tłuszczu pod skórą. Atawizm. Ale fantazja to też atawizm. Dziś człowiek może praktycznie wszystko. Zimą, zamiast dokądś pójść, człowiek siedzi w domu i wymyśla. Głównie zimą. To zrozumiałe. Ale to jest atawizm. Przy Zu często tak mi się zdarzało. Pozwalało mi to mówić w taki sposób, że zwracano na mnie uwagę.  Inaczej chyba bym musiał krzyczeć. Ludzie mnie w takich chwilach nie rozumieją, traktują jak wielki smród. Bo zdarza mi się czasem z czymś  wystrzelić. Na przykład z historyjką o tym, jak z Zu kwalifikowaliśmy się na paraolimpiadę. W siatkówce plażowej. Najpierw nam gratulują. I zaraz, zupełnie nagle, są zmieszani.
Mówisz o Zu?
O Zu, naprawdę.
Ona gra w siatkówkę?
Tak.
Przecież jest ślepa.
Skąd to zdziwienie w czasach, kiedy można namówić narciarzy, żeby pędzili przez las, między drzewami, z prędkością sto na godzinę?
Albo kiedy niewidzialni strzelcy polują na miejskie gołębie? A poza tym Zu ma perfekcyjny słuch. Absolutny. Piłkę widzi uszami.
Ludzie zaczynają się zastanawiać: czy ślepiec może grać w siatkówkę? I zaraz się kłócą. Jak ludzie mają okazję, to sobie nie odmówią kłótni. Zwłaszcza kiedy sprawa dotyczy kogoś innego. Śniegu naprawdę nienawidzę. I zimy. Zu nienawidzi, kiedy o niej mówię. Tak. Dlatego o niej mówię.


*

W willi naprzeciwko nie mieszkał nikt. Co najmniej przez pięć lat. Stała pusta, od kiedy umarł pan Olej. W poniedziałek przed willą  zatrzymał się samochód firmy przeprowadzkowej. Duży żółty chrabąszcz. Zu podniosła gowę znad fortepianu.
Co przywieźli?
No to ja do opisywania, jak faceci wynoszą meble z ogromnewgo auta. Trzeba było ze szczegółami, jakie meble, jacy faceci.
Zu sobie jednego wybrała. Kazała mi z nim pogadać. Zbiec po schodach, przejść przez ulicę i krzyknąć.
Hej!
A dalej?
Inni rechotali. Do tragarzy mebli to mieliśmy szczęście.
A kiedyś z weterynarzem nie. Ale tego opisywać nie będę.
Mów o tym młodym.
Chłopak od przeprowadzek to był inny przypadek.
Wszystko szło szybko. Kumple czekali na niego w wielkim samochodzie. Dobrze, że nie zaczęli krzyczeć!
To byłoby naprawdę irytujące!
Albo jakby zatrąbili.
W naszej dzielnicy mamy boską ciszę.
Jak wygląda?
Zu nie chce, żeby ludzie się dowiedzieli, że nie widzi.
Altemu zajęło kawał czasu, zanim się zorientował, że Zu jest ślepa.
Wysoki.
Szczupły?
Tak.
Ma piękne ręce?
Tak.
Ma piękne oczy?
Tak.
Pejo, weź się trochę wysil.
Młodzieńca od przeprowadzek trochę poużywaliśmy...Delikatniutko. Aż mnie to zmęczyło. Ale Zu chciała więcej.
Chce mi się spać.
Dlatego mów, Pejo.
Mogę iść spać?
Proszę...
Co?
Powiedz mi, co teraz widzisz.
Wyciskam sobie syfa.
Gdzie?
Na przedramieniu.
Nie masz żadnego syfa.
Mam.
Od czego ty możesz mieć syfa?
Od tej niekończącej się zimy.
Kontynuuj.
To wszystko.
Mów. Jak będziesz mówił, zasnę z twoimi myślami w głowie.
Chcesz spać z moimi myślami w głowie?
Ludzie nie śnią o cudzych myślach. A twoje są w dodatku  takie... nieprawdopodobne.
A ja mam spać bez myśli?
Do tego doprowadzisz.
W tym Zu miała rację. Moje myśli naprawdę nie sprawiają mi kłopotów. Kiedy się im nie chce, zwyczajnie ich
nie ma. Nie jak te jej.
Mów, Pejo.

*

Odkąd do naszego życia przypętał się Alte, niektóre nasze wieczory nie są już takie fajne. Zu próbuje zasypiać, a ja jej opisuję, jak ją dziś Alte wkurzał. Zu po chwili ma dość, macha ręką. Akcje z Altem czasami robią jej dobrze. Kiedy indziej ją dobijają. Trudno to przewidzieć.Czasami się śmieje, a po jej policzkach ciekną łzy. A kiedy indziej płacze naprawdę. Po co ślepemu łzy? Jeśliby ślepej córce ślepej matki urodziła się ślepa córka, doprowadziłoby to jej ślepe dzieci do płaczu? Łzy oczyszczają oczy. Wiem. Ale po cholerę czyścić ślepe?
Ale ma nową kochankę.
Skąd wiesz?
Kupił sobie nowe auto.
Zu stanęła przy oknie. To był piękny wieczór. Koniec domowego więzienia. Żadnego odgarniania śniegu. Po totalnie niewydarzonej zimie  wszyscy na to zasłużyli. A my, ludzie z naszej dzielnicy, zasłużyliśmy najbardziej z całego miasta. W naszej dzielnicy może być pięknie. Mamy ku temu wszelkie warunki. W celu dalszego udoskonalania okolicy sąsiedzi znowu założyli stowarzyszenie upiększania naszej dzielnicy.  Oryginalne zostało rozwiązane przez bolszewików w 1949 roku. Ojczulek wymawiał słowo bolszewik tak, jakby ono śmierdziało.
Tęsknię za ojczulkiem.
Zu mogła mi czytać w myślach. Jak nigdy.
To nie może być biedak. Chodzi po domu w białej koszuli, powiedziała.
Dlatego dziś o Altem zdecydowanie ani słowa...


Sylvester Lavrik czyta fragmenty swojej powieści "Zu"

Kim właściwie są bohaterowie, którzy pojawiają się w „Zu”? Akcja książki ma miejsce w latach dziewięćdziesiątych  XX wieku. Okres ten był czasem develeporów, którzy byli bezwzględni oraz nowego budownictwa. Pejo oraz Zu to przyrodnie siostry, które mieszkają w luksusowej dzielnicy w Bratysławie. Są przedstawicielkami świata konserwatywnego, którym rządzą sztywne zasady. Natomiast Alte jest reprezentantem kapitalizmu, którego obiektem zainteresowań stała się willa zamieszkiwana przez siostry. Zu zakochuje się w dojrzałym developerze, co wprowadza kolejne komplikacje i usypia jej czujność. Dziewczyny stają się bezradne wobec „zręczności” Alte.

Tomasz Grabiński w rozmowie z Sylvestrem Lavrikiem

Następnie padła seria pytań od publiczności, dotyczących warsztatu pisarskiego określonego „mięsistym” oraz polskiego wydania „Zu”. Autor przyznał, że praca w teatrze nauczyła go odsiewać to, co już napisał. Sposób jego pisania bierze się stąd, że pochodzi ze wsi i lubi prosty, wręcz gnomiczny język, którym posługują się jej mieszkańcy. Dlatego w książce często bohaterowie wyrażają swoje uczucia, opinie półzdaniami. Z kolei pierwszą reakcją na polską wersję swojego dzieła była myśl, że polski rynek funkcjonuje w innym kontekście przez niego niezrozumiałym. Nie był zachwycony gotowym produktem, jednak nie mógł już z tym nic zrobić. Na koniec zaznaczył, że w Budapeszcie znaleźli się jego zwolennicy.

Lavrik opowiada  nie tylko o swojej książce "Zu"

Kolejne pytanie zadał moderator: "Jak to jest tłumaczyć własną książkę na inny język"? Po krótkiej chwili Lavrik stwierdził, że to tak, jakby człowiek urodził po raz drugi swoje dziecko. Podczas pracy nad tłumaczeniem „Zu” na język czeski starał się nie pisać dzieła na nowo, co było dla niego najtrudniejsze. Dodaje jednak, że rozwinął oraz wprowadził kilka dodatkowych wątków. Uważa, że właśnie to tłumaczenie jest pełnym wydaniem.



Lavrik opowiada o swojej nowej książce „Niedzielne szachy z Tiso”

Poproszono również o przybliżenie treści najnowszej powieści „Niedzielne szachy z Tiso”. Tytułową, kontrowersyjną postacią jest ksiądz Jozef Tiso - prezydent  faszystowskiego państwa w okresie II Wojny Światowej. W każdą niedzielę przyjeżdżał do rodzinnej miejscowości autora i odprawiał mszę. Legenda miejska głosi, że popołudniami udawał się do domu aptekarza i grał z nim w szachy. Jednak prawdziwym powodem tych spotkań miała być żona aptekarza, która pod jego wpływem przeszła z protestantyzmu na katolicyzm. Lavrik wprowadził napięcie do swojej książki poprzez przeplatanie opisów zwykłych, codziennych czynności z wydarzeniami politycznymi. Narratorem w książce jest niezwykła kobieta, która została obdarzona pamięcią absolutną. Jest wzorowana na postaci autentycznej, która była sekretarką Tiso. Autor podkreśla, że słowa, które wypowiada tytułowy ksiądz w książce są jego rzeczywistymi opiniami. Pozostałe osoby również posługują się ówczesną wersją języka słowackiego, co pozwala czytelnikowi na podróż w czasie.

Jakie były powody napisania książki „Niedzielne szachy z Tiso”? Autor przyznaje, że chciał się rozliczyć z tą tematyką, ponieważ jesteśmy obciążeni dziedziczną odpowiedzialnością za ówczesne wydarzenia. Uważa, że trzeba mieć świadomość całej historii. Nie tylko tej dobrej. Nadal ważne jest to, aby chronić się przed faszystowskimi grupami. Złudzeniem jest to, że nastąpił koniec historii, a zagrożenia, które przedstawił w książce zaczęły się materializować.

Sylvester Lavrik odpowiada na pytania publiczności

Padło również pytanie o stosunek Czechów do języka słowackiego. Okazuje się, że w obu krajach dostępne są książki w języku czeskim oraz słowackim. Jednak w Czesi podchodzą sceptycznie do języka słowackiego. Twierdzą, że go nie rozumieją, w co trudno uwierzyć. W Słowacji można kupić w zwykłej księgarni książkę w języku czeskim, jednak w Czechach trudno znaleźć nieprzetłumaczoną pozycje słowacką. Wspomniał również, że pojawiają się pomysły, które mają na celu integrować obie te społeczności. Przykładem jest stworzenie jednego talent show z jednym prowadzącym, mówiącym po czesku, a drugim po słowacku. Popularnym zjawiskiem jest również mieszanie aktorów z tych krajów w serialach, co również ułatwia ich utrzymanie się na rynku.

Na koniec Silvester Lavrik wdał się w dyskusję z publicznością na temat polityki w dawnej Czechosłowacji oraz totalitaryzmu. Wszyscy obecni z zainteresowaniem słuchali wypowiedzi autora, a po zakończeniu spotkania kilka osób poprosiło o autografy oraz pamiątkowe zdjęcia.

Zobacz filmową relację umieszczoną na kanale Youtube.com


Drugim gościem czternastego dnia spotkań autorskich był Rezo Tabukashvili. Ukończył filozofię na Państwowym Uniwersytecie w Tbilisi oraz Literaturę Światową na Uniwersytecie w Bolonii.  Jest znanym autorem piszącym opowiadania oraz antologii prozatorskich: „Autobiografia w Profilu”, „Słońce, nie wstawaj”, „W cieniu statków” oraz powieści „13 dni”. Poza twórczością literacką Rezo jest też autorem scenariuszy do filmów dokumentalnych. Pracował też jako naczelny kilku magazynów literackich.



Koba Grdzelishvili prowadzi spotkanie z Rezo Tabukashvili

Przed rozpoczęciem odczytu fragmentu książki „Morderstwo na stacji” padło pytanie z publiczności: Czy to jest kryminał? Autor odpowiedział stanowczo, że nie. Po czym wygłosił krótki wstęp. Nawiązał do spotkania, które odbyło się poprzedniego dnia w Brnie. Został tam poruszony temat okupacji rosyjskiej. Zaznaczył, że problem ten nie dotyczy tylko Gruzji, ale i wielu innych państw. Wspomniał również, że uczestniczył w wojnie z Rosją. Kiedy zaczął się cały ten proces miał 17 lat oraz brał udział w demonstracjach. Jednak uważa, że literatura nie powinna być sztuczna i służyć manifestacją. Powinna być szczera, płynąć prosto z naszej duszy i mówić o uczuciach. Na końcu jeszcze dodał, że w tej prozie bohater opowiada po swojej śmierci o tym co się wydarzyło. Po krótkim wstępie autor przeczytał część pierwszą oraz ostatnią „Morderstwa na stacji”. W pierwszej części narratorem jest ofiara morderstwa, który opowiada o przypadkowym spotkaniu młodej dziewczyny Iny. W ostatniej części opowiada zabójca. Opisuje te same wydarzenia tylko ze swojej perspektywy już po zbrodni. Warto zaznaczyć, że głos autora potęgował napięcie i idealnie współgrał z treścią.

Rezo Tabukashvili, Morderstwo na stacji
przekład: Jarosław Witold Rybski

Nie znałem go. Nawet go nie widziałem. Rozmyślałem o śmierci mniej więcej regularnie, ale nigdy nie byłem szulerem  z Dzikiego Zachodu, który potrafi złapać w kułak trzy muchy pełzające po stole na raz i spędzać bezsenne noce nawiedzany przez duchy swych wrogów, których zabił chowając się przed zimną poświatą śmierci w cieniach ceglanych ścian. Nigdy nie byłem azjatyckim poetą skazanym na śmierć za „niepoprawne” wiersze  przez tych śniadych ludzi, którzy tak się nimi emocjonowali,żebym musiał rozglądać się wokół, by wyczuć niebezpieczeństwo chodząc po ulicach albo rzucać  pełne napięcia spojrzenia na mężczyzn odzianych w długie płaszcze siedzących w kawiarni przy sąsiednim stoliku, ani nie mrugałbym do kobiety, która byłabywłaścicielką trafiki na przynętę. Nie miałem takich wrogów. Ani wczoraj, ani ostatnio, ani w snach czy na jawie nie zauważyłem oznak mego nadciągającego
upadku. Znałem jednego południowca, który powiedział, kiedy i jak zginie. Dużo później odkryłem, że wszystko stało się dokładnie tak, jak to przewidziałem. On wiedział. Co do mnie, nie było niczego, co wskazywałoby na to, że tak się właśnie stanie: żadna moja komórka, mój rdzeń kręgowy, drganie lewego oka ani dźgnięcie intuicji w bok nie wskazywały na to. Jednak nigdy nie cierpiałem na brak intuicji. Wręcz przeciwnie, mieliśmy ze sobą bardzo układne stosunki.  Dość często, kiedy zachodziła taka potrzeba, szczególnie w trudnych chwilach stała za mną murem. Teraz wydaje mi się, że zrozumiała, iż powinna lepiej  zamilknąć, bo, ujmując rzecz bardziej precyzyjnie, mogła zamilknąć na zawsze.
Siedziałem na peronie. Siedziałem na długiej, drewnianej ławce stojącej przy otwartym oknie restauracji kolejowej. Ławka miała kolor zielony, ale farba  łuszczyła się, a jej zaokrąglone, żelazne nogi zżerała rdza. Na oparciu ławki brakowało dwóch szczebelków i przypominała ulicznego zawadiakę z wybitymi przednimi zębami. Siedziałem obserwując stojących nieopodal bagażowych. Nie było niczego ciekawszego w zasięgu wzroku.  Czasami tylko przejechał jakiś pociąg. Bagażowi kłócili się. Ich powalane smarem palce strzelały w górę i żyły napinały im się na szyjach.
Wszyscy uczestniczyli w tych breweriach. Tylko jeden z nich milczał. Stał tam opierając się łokciami o wózek na bagaż i w milczeniu obserwował kłótnię kolegów. Miał drażliwe oczy. Jego oczy przypominały dwie szprychy. W dzieciństwie widziałem jak młodzi Kurdowie używali takich szprych jako broni. Jak się dostało szprychą trzeba było dźgnąć w to miejsce nożem, żeby upuścić krew, bo inaczej zbierała się w środku. Kiedyś poszliśmy z kolegą do lodziarni po szkole. Usiedliśmy przy narożnym stoliku i zajadaliśmy się dużą porcją lodów posypanych czekoladowymi wiórkami, kiedy do środka wpadł jakiś wyrostek. Podszedł do kobiety za kontuarem, która sprzedawała lody i poprosił ją o nóż. Miał taki wyraz twarzy, że kobieta nawet się nie zawahała. Facet zdezynfekował cały nóż płomieniem zapałki, przyłożył go do do brzucha i trzymając rękojeść w garści uderzył drugą dłonią z otwartej w jej końcówkę. „Dźgnęli go szprychą” - usłyszałem jak ktoś mówi przy stoliku obok.
Nie pamiętam dokładnie czy naprawdę to sam widziałem czy też opowiedział mi o tym kolega podczas jedzenia lodów. Być może wszystko zmyślił, nie wiem, ale jedna rzecz bardzo mi się utrwaliła. Nie ważne czy coś naprawdę się wydarzyło czy nie, jeśli jesteś w stanie wmówić sobie, że się zdarzyło, sam będziesz w to wierzył.

Bagażowy z „drażliwymi” oczami rozprostował ramiona, poprawił znaczek z numerem „13” przypięty do prawej piersi i dał znak ręką, żeby skupić na sobie uwagę. Wszyscy zamilkli. Znów oparł się o metalową barierkę i zaczął mówić. W trakcie tej czynności jego oczy gładko przechodziły po twarzach kolejnych bagażowych zatrzymując się na każdej z nich przez chwilkę. Każde jego słowo docierało do miejsca przeznaczenia. Kiedy skończył nikt nie miał ochoty się z nim kłócić. Niektórzy z nich mruczeli coś pod nosem z niezadowoleniem, po czym się rozeszli. Ruszyli wzdłuż peronów, niektórzy samotnie, niektórzy w parach. Moje siedzenie na stacji i czekanie na pociągi nie jest bynajmniej symboliczne moim zdaniem i nie uważam,że jest powiązane z tym, co się stało. (W analogii pociąg- życie). Musiałem udać się do niewielkiego miasteczka nad morzem, gdyż chciałem tam wynająć dom. Chciałem wybrać jakieś przytulne miejsce dla siebie i mojej dziewczynki, Zizi, by pojechać tam jesienią. Nie chciałem jechać do zatłoczonego kurortu. Zizi jest pisarką, a ja uwielbiam pływać, czy też bardziej precyzyjnie, uwielbiałem. Lubiłem wypływać daleko w morze. Ogólnie rzecz biorąc, to bardzo trudna rzecz dogadać się z pisarką, ale Zizi przenosiła wybuchy swego temperamentu  i rewolucyjnych żądań na papier i tym samym miała dla mnie wyłącznie miłość i ciepło. Zizi mieszkała głównie ze mną. Czasami wyjeżdżaliśmy, by pomieszkać razem. Kiedy albo ona albo ja zaczynaliśmy awanturę, mieszkaliśmy osobno. Zwykle godziliśmy się u mnie.  Była to już ustalona tradycja. Podczas takich przerw dzwoniła dzwonkiem, w znany tylko sobie sposób. Po otwarciu drzwi przyglądaliśmy się sobie badawczo przez chwilę, po czym wchodziła i siadała. Piła białe wino, a ja wolałem coś mocniejszego. Mówiąc szczerze, uwielbiałem pić, a potem cierpiałem na ból żołądka. Wtedy zaczynaliśmy omawiać negatywne wydarzenia i osoby zaludniające naszą planetę, oskarżać je i żądać zaspokojenia naszych roszczeń.  Jakby to powiedziała Zizi, domagaliśmy się satysfakcji w mało cywilizowany sposób, choć Zizi aprobowała zaproponowane przeze mnie metody. Żadne z nas nie lubiło otwartych i zapowiedzianych protestów. Nasze stanowiska bardzo często były podobne i to pozwalało nam utrzymywać  stosunki nieskażone napięciem.
Całkiem niedawno widziałem scenę, o której dawno już zapomniałem. Przez okno widziałem suche gałęzie drzewa, które na tle bladego nieba wyglądały jakby rzeki przecinały powierzchnię księżyca. Nagle przypomniałem sobie, że ta sceneria w pewnym okresie czasu była częścią mnie samego. Naszedł mnie nagle jakiś taki dziwny spokój, ale po chwili zniknął niespodziewanie i szybko. Nie było już więzów między mną a gałęziami drzewa, gałęziami a księżycem ani między nami wszystkimi. Wydawało się jakbyśmy odwrócili się od siebie niczym pozytywne i negatywne bieguny magnesu i jakby nagle zbliżone do siebie, odepchnęły się mocno. Nie byłem zadowolony z powodu wskazania kolejnego, dawno zapomnianego doznania, ale już zdążyłem się do niego przyzwyczaić. To właśnie wtedy nagle myśl o śmierci pojawiła się w moim umyśle. Przyszło mi do głowy, że z jej powodu pewnego dnia Zizi stanie się „tą, która należała do mnie”, i ja stanę się dla siebie „tym, który należał do mnie”. Więź zostanie przerwana. Pociąg się spóźniał. Zapaliłem papierosa i zacząłem chodzić tam i z powrotem po peronie, bo nie mogłem wiele więcej. Peron jest najlepszym miejscem do  palenia i chodzenia tam i z powrotem. Oczekiwanie w tym miejscu zawsze zostaje nagrodzone. Pociąg może przyjechać z opóźnieniem, ale i tak przyjedzie.

Było tu o wiele więcej ludzi ze stacji niż tych, którzy  przyjeżdżali czy wychodzili na powitanie innych. „Ludzie ze stacji” coś sprzedawali, targowali się albo żebrali trzymając zasmarkane dzieci na rękach... Mężczyźni i kobiety z posiniaczonymi twarzami ukradkiem pociągali jakiś gęsty trunek. Dwa wróble skakały wokół zbierając okruszki chleba porzucone przypadkowo przez pijaków. Minąłem stragan. Na straganie stała jakaś rudowłosa  kobieta. Sprzedawała piwo, czekoladę, frytki i inne drobiazgi. Jakiś mężczyzna siedział przykucnięty w otwartych drzwiach straganu.  Opierał się o ściankę następnego. Kołnierz szarego szynela zakrywał jego twarz. „Kładłem dla ciebie tory, bo zagubiłaś drogę do domu... Może teraz ją odnajdziesz i wrócisz...” słyszałem jak mówi. Pewnie cytował jakiś wiersz kobiecie, która śmiała się z tego serdecznie. Wtedy kobieta podała mu dwie butelki piwa i machnęła na niego, żeby sobie poszedł. Chciała się go pozbyć. Powróciłem do swojej krzywej ławki. W odróżnieniu od restauracji rozsiewającej wokół żółte światło, stragan rudej kobiety, trzy wagony stojące porzucone na torach i kłębiący się wokół nich „ludzie ze stacji” tworzyli namiastkę trwałości albo też stałą więź z czasem. Moje przekrzywione siedzisko stało tam bez ruchu i nawet nie wydawało z siebie jęku. Po prostu przedarło się przez asfaltową pokrywę i zapuściło korzenie w ziemi. Przyjrzałem się dobrze wszystkiemu czekając na pociąg. Nawet je „naznaczyłem” jak zwierzę. Przyjemny dreszcz przebiegł moje ciało jeszcze zanim ją zobaczyłem. Pewnie koty mają takie doznania, kiedy ktoś je drapie za uszami. Była nastoletnią dziewczyną, która
zbierała butelki. Wepchnęła pustą plastikową torbę na butelki pod pachę. Zbliżyła się do mnie chwiejnym krokiem i opadła na ławkę. Była blondynką z niebieskimi oczami. Uśmiechnęła się.
- Trochę sobie dziabnęłam – podniosła wzrok na mnie I mrugnęła. Wyjęła paczkę papierosów z kieszonki na piersiach skórzanej kurtki w kolorze czerwonym i  przez chwilę ściskała ją w palcach. Nie miała ognia. Pomogłem jej. Zaciągała się kilka razy i widać było, że uderza jej do  głowy. Oczy zaszły jej mgłą. Nagle rzuciła papierosa na ziemię, próbowała go zgasić butem, ale jej się nie udało, Więc go tak zostawiła tlącego się.

=======   =======   =======


- Oprę się na tobie – powiedziała do mnie i przechyliła się w moją stronę i złożyła mi głowę na kolanach. Leżała tak na boku z zamkniętymi oczami ciężko  oddychając. Po chwili przekręciła się na plecy, spojrzała na mnie, na niebo, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że nie będzie wymiotować, więc mogę być spokojny. Jej włosy leżały na moich kolanach. Były splątane, o barwie pszenicy. Uniosła prawe ramię jakby  chciała coś schwytać w powietrzu, ale je opuściła. Kiedy zrozumiała, że jej się nie uda, podłożyła sobie jedną rękę pod głowę, po czym  wzięła moją dłoń i delikatnie zaczęła mnie smyrać palcami. Często robię za telefon zaufania. Ta smarkula nagle sprawiła, że przypomniał mi się zapach kobiet. Leżała tak rozmyślając. Nie zamykała oczu, patrzyła tylko w stronę końca peronu. Wtedy wolno się podniosła, przysunęła twarz do mojej i chuchnęła 
– Czujesz alkohol? – zapytała mnie. Pokręciłem głową na nie.
– Spotykam się z takim jednym – powiedziała mi, wstała i znów do mnie mrugnęła, po czym wsadziła sobie torbę pod pachę i poszła.
W zeszłym roku pociąg też się spóźnił, ale wtedy nie było tu tego straganu i trzeba było wyjść ze stacji, żeby kupić  piwo.
- Pójdę z tobą – powiedziała Zizi. Roześmiałem się. Pamiętałem, że Zizi nie lubiła dworców kolejowych i nie lubiła zostawać sama. Próbowała ukryć swoją  nerwowość pod maską beztroski, ale kiepsko jej to wychodziło,bo doskonale wiedziałem jak się czuje. Kiedyś jej ojciec  Zaczął wielką bijatykę na dworcu. Pobił kilku stewardów z pociągu Numer 555, który odjeżdżał z piątego peronu. Zizi była wtedy całkiem mała i wracała do domu znad morza ze swoimi rodzicami. To była wielka chryja. Czapki stewardów leciały do góry, a potem spadały na ziemię z cichym stukotem. Jej matka musiała zatrzymać pociąg hamulcem awaryjnym, bo ten już zaczął ruszać z peronu, żeby jej mąż mógł do niego wskoczyć. Zizi z ogoloną głową (była to ochrona przed wszami) z chudziutkimi, dziecięcymi ramionkami spalonymi słońcem głośno szlochała. Potem za każdym razem, kiedy słyszała skrzekliwy głos kobiety zapowiadającej przyjazd pociągu i zgrzyt kół pociągu wolno wjeżdżającego na stację, albo jak widziała stewarda wyglądającego z otwartych drzwi wagonu, wracały nieprzyjemne wspomnienia. Zrównoważona, spokojna Zizi miała takie dziecięce lęki, pozostałości z dzieciństwa. Bała się motyli, bez względu czy była to ćma czy kolorowy motyl, jakie widuje się na polach, gdyż  kiedyś w przedszkolu jakaś dziewczynka wyjaśniła jej, że motyle są złe i dlatego żyją tylko przez jeden dzień, żeby nie miały okazji wyhodować sobie wielkich skrzydeł, porywać dzieci i zabierać od rodziców w jakieś ustronne miejsca. 
Kupiliśmy to piwo. Następnie wróciliśmy na peron  i zaczęliśmy je pić z butelek. Zizi celowo okazywała defensywną agresję wobec dworca kolejowego oraz tych „ze stacji”. Wtedy nie wiedziałem wiele na temat lęków Zizi, radości ani zapachów, tak jak wiem teraz, bo poznaliśmy się dopiero ostatnio i jechaliśmy do nadmorskiego miasteczka, żeby się lepiej poznać. Nie mieliśmy żadnych skonkretyzowanych planów. Myśleliśmy, że co ma być,  to będzie. Podczas ostatnich kilkunastu lat starałem się nie wikłać w długoterminowe związki. Spotykałem się trzy, cztery razy z jedną kobietą, po czym się rozstawaliśmy. Mnie to bardzo pasowało. Nie miałem zamiaru ani krzywdzić przedstawicielek „płci pięknej” ani też stwarzać sobie dodatkowy problem. Z Zizi było nieco inaczej niż z innymi. Po każdym spotkaniu czułem, że muszę umówić się na kolejne. Żadne z nas nie wiedziało, ile to może potrwać. Zizi rozwiodła się z mężem dwa  lata temu i była niezwykle ostrożna ,jeśli chodzi o związki z mężczyzną. Pomijając fakt, że ich rozstanie nie było jakoś szczególnie bolesne, bo nie mieli  dzieci i poszli na ugodę, Zizi uważała, że nie jest jeszcze gotowa na poważny związek. Mówiąc krótko, przyglądaliśmy się sobie bardzo uważnie  Przy pomocy dotyku i węchu. Zizi nie mówiła o swoim byłym mężu, a ja ją o niego nie pytałem. Wspomniała o nim tylko raz mówiąc, że na początku bardzo za nim tęskniła, ale teraz niemal o nim zapomniała.
Zajęliśmy cały przedział dla siebie, bo nie chcieliśmy, żeby jakiś gadatliwy czy brudny intruz podróżował z nami.  Z zasady okna w przedziałach się nie otwierały, więc tym razem również musieliśmy zostawić drzwi otwarte do chwili, kiedy pociąg ruszył i włączyła się  klimatyzacja. I tak przy otwartych drzwiach widzieliśmy jak inni pasażerowie mijają nasz przedział w poszukiwaniu miejsca. Siedzieliśmy na dolnych kuszetkach na wprost siebie nie zamieniając ani słowa. Wyglądaliśmy przez okno.Pociąg ruszył nabierając z wolna prędkości. Zostawiliśmy za sobą na peronie ludzi machających do pociągu.Przez poplamione podwójne szkło okna widzieliśmy szare domy z betonu z balkonami o wykruszonych  krawędziach i zwisające z nich wielokolorowe płachty materiału. Mucha, która jakimś cudem dostała się między dwie szyby wściekle próbowała się wyzwolić  z pułapki, żyła nogi na mojej kuszetce. W miarę jak pociąg nabierał prędkości, ludzie robili się coraz bardziej namolni. Większość z nich pędziła  do stewarda domagając się pościeli albo czegoś innego. Można było usłyszeć odgłos stukających się kieliszków to stąd to stamtąd, a chwilę później zapach odpakowywanego smażonego kurczaka wdarł się do naszego przedziału. Dzieci w podkolanówkach krzyczały i biegały po korytarzu. Czasami przewracały się na podłogę i i zaczynały tarzać się po brudnej wykładzinie starając się zatamować sobie krew przy pomocy kolejowych uchwytów.
- „Przytuliłem mój smutek do serca ... otworzyłem drzwi bez klucza...” ktoś śpiewał w sąsiednim przedziale, aksamitnym, smutnym głosem.  Głowa Zizi spoczywała na moim ramieniu. Śmiała się cicho. Starała się wyobrazić sobie twardziela, który przytulił smutek do serca i nigdy nie ujawnił swoich uczuć i myśli nikomu, starając się samemu poradzić sobie ze smutkiem bez narzekania. Czy zadał sobie kiedykolwiek pytanie  czy było to w porządku? Jest w stanie wszystko wytrzymać, dlatego polega wyłącznie na sobie. W jego słowach słychać przechwałkę... jednocześnie jest niebezpieczny, odważny i ma coś w sobie z awanturnika. Ten facet potrafi otworzyć każde drzwi, wedrzeć się do każdej wieży, ale nie potrafi otworzyć drogi do serca. Przezwyciężył tak wiele przeszkód, pokonał tyle trudności, ale wciąż jest sam z bronią w rękach. Zizi zaśmiewała się z tego wyimaginowanego
mężczyzny, po czym wstała, rozprostowała kości opierając się łokciami o górną kuszetkę.
„Znów doznał zawodu i jego nadzieja legła w gruzach” – wypowiedziała te słowa bez uśmiechu.
Poszedłem do przedsionka, żeby zapalić. Przyjemnie jest wsłuchiwać się w turkotanie żelaznych części, które bezlitośnie walą o siebie i w hałas jaki robią drzwi  zamykane z trzaskiem za pasażerami, którzy przechodzą z jednego wagonu do drugiego, ale tylko przez chwilkę. Na tych kilkunastu metrach kwadratowych  mogą mieć miejsce zdarzenia magiczne. Palenie jest jedynie pretekstem, gdyż ludzie przychodzą tu w poszukiwaniu przygody. Mamy tutaj ważnego przedstawiciela świata przestępczego, który przyszedł do przedsionka, żeby zapalić papierosa i spotkać się oko w oko z informatorem. Ważny przestępca wyprzedził informatora  i wpakował mu dwie kule w łeb, po czym wyskoczyłi uciekł. To właśnie tutaj po raz pierwszy w życiu moje seksualne oczekiwania doznały zawodu.  Było to wyjście do przedsionka na papierosa i na spotkanie kobiety, która stała tam trzymając świeżo zapalonego papierosa w swych długich palcach.  Była ubrana w czarną sukienkę ze śmiałym dekoltem. W dekolcie spokojnie odpoczywały dwa białe wieloryby. Kiwały się niby na falach, kiedy ona
zaciągała się papierosem. Kiedy przedsionek rozświetlał się migotliwym światłem świetlówek jej oczy połyskiwały szmaragdową barwą a jej krótkie blond włosy przybierały złoty odcień. „Jesteś za młody, żeby palić,” – zwróciła się do mnie.
„Nie taki znów młody, mam piętnaście lat“– odparłem. – „O, ot to możesz już palić”, - powiedziała. „Mogę też robić inne rzeczy”, - odparowałem zadziwiony swoją bezczelnością, ale byłem tak podniecony, że byłem gotów złamać wszelkie zasady. Pocałowałem ją w szyję. Zaśmiała się cicho. Kiedy próbowałem sięgnąć jej pod sukienkę, spokojnie lecz stanowczo odwiodła moje dłonie. Wygładziła sukienkę, spojrzała na mnie ze smutnym uśmiechem i powiedziała:
„Wiem co czujesz mając piętnaście lat i pięćdziesiąt... ” Człowiek zapamiętuje kobiety, które napotkał na swojej drodze w życiu i spektakularnie poległ w zalotach. Wspomnienia z przeszłości znów mnie podnieciły. Wyrzuciłem papierosa przez okno i wróciłem do przedziału. Dwa razy przekręciłem amknięcie w drzwiach. „Co ty paliłeś?” – Zizi uśmiechnęła się do mnie. Zapaliłem kiepa, którego ukryłem w przedsionku  dawno temu.
- Nie opuszczaliśmy przedziału aż do samego miasta. Nocą góry zmieniały się w pola i znikały za oknem. Nasze twarze rozświetlały i zaciemniały na przemian eksplozje światła i ciemności. Każda ciemność przepełniała nas wyczekiwaniem na nową eksplozję światła, kiedy nasze oczy szukały się wzajem i odnajdowały. Tym razem zostaliśmy nad morzem przez dwa tygodnie. Wypoczęliśmy wybornie. Wynajęliśmy pokój w małym, prywatnym hotelu. Hotelowy ogród wychodził na wybrzeże, a z balkonu pokoju na pierwszym piętrze również rozciągał się widok na morze. Właściciel hotelu, starszy pan o imieniu Gogi był rybakiem. Miał łódź motorową i każdego wieczora wypływał w morze, żeby nastawić sieci. Pierwszy raz zobaczyliśmy go jak siedział w ogrodzie na niskim taborecie z siecią rozłożoną na zielonej trawie. Próbował oczyścić ją z alg. Jego silne, stwardniałe palce wprawnie rozsupływały węzły i uporczywie trzymające się wodorosty. Przez większość czasu pływałem, a Zizi opalała się. Zaczęła pisać na plaży zwracając  swój kształtny tyłeczek do słońca. Jestem w stanie znieść to słońce, chwaliła się, ale tak mocno się spaliła, że musiałem nakładać jej odtłuszczone mleko na ramiona, żeby „ugasić pożar”. Nigdy nie siedziała dłużej w wodzie. Pływała całkiem dobrze, choć nigdy nie  wypływała daleko w morze.
- O wiele bardziej lubię rzeki – powiedziała mi. – Szerokie, opieszałe rzeki. „Moje słońce jest nieskończone. I księżyc też.  Jestem rzeką, w której przeglądają się rzewa.
”Przypomniałem sobie zdanie, które zapisała w grubym, niebieskim notesie pozostawionym na stole. Ja uwielbiałem morze. Co rano brałem łódź od Gogiego, brałem wędki i wypływałem na ryby. Łatwo było tu łowić. Nawet nie potrzeba było przynęty.  Wystarczyło mieć tylko kilka nowych połyskujących metalem haczyków,bo ryby brały je za kijanki i się na nie łapały. Czasami wyciągałem siedem do dziesięciu ryb naraz. Zizi pomagała Gogiemu smażyć ryby. Praktycznie nie kontaktowaliśmy się z nikim innym.
„Gdyby to był film, żylibyśmy tak przez jakiś czas, a na koniec jedno z nas pewnie zabiłoby drugie” – powiedziała mi.
- Dlaczego?” – zapytałem ją. – „Żeby uniknąć zmian, które są nieuniknione w przyszłości” - odparła. „Nie chcę cię zabijać, przynajmniej na razie”.
- „Jeśli przyjdzie ci ochota, powiadom mnie z wyprzedzeniem” - odparła. „Nie”.
Tego roku też chcieliśmy się zatrzymać u Gogiego, ale dowiedzieliśmy się, że rywale spalili jego łódź. Gogi nie mógł tego znieść, sprzedał hotel i wyprowadził się gdzieś na pustkowie. Dlatego właśnie siedziałem na tej stacji czekając na pociąg, by znaleźć jakieś nowe przytulne miejsce w nadmorskim mieście dla mnie i Zizi. Jakiś mężczyzna przechodził przez tory sprawiając wrażenie niesłychanie czymś zajętego. Jego sylwetka i gestykulacja były mi znajome. To był on. Mój sąsiad, którego nazwiska nawet nie pamiętałem. Przez trzydzieści lat
witaliśmy się tylko przy spotkaniu. Często siadywał na schodach czyjegoś domu, w którym wynajmował pokój. Zwykle tam siedział ubrany w pasiastą piżamę i palił papierosy bez filtra. Jego pozbawiona włosów głowa przypominała kulę bilardową. Miał szeroki nos, skośne oczy i umięśnioną klatkę piersiową. Zizi bała się go. pamiętam go takim jeszcze z dzieciństwa. Zawsze był milczący i groźny. Nigdy się nie zmienił. Zawsze sam. Nie pamiętam nawet czy ktoś kiedyś siadywał obok niego, by wypalić z nim papierosa. Kiedyś graliśmy w nogę i przypadkowo uderzyłem go piłką. Poczułem się tak niezręcznie, że wtedy po raz pierwszy go pozdrowiłem. Zauważył to i odwzajemnił pozdrowienie. Przemówił do mnie jak do równego sobie i  w jego głosie usłyszałem ciepło.Po tym zdarzeniu pozdrawialiśmy się na powitanie. Starałem się okazać sympatię temu samotnemu mężczyźnie tym jednym słowem,
a on odwzajemniał powitanie w taki sposób jakby chciał mi pokazać, że to rozumie. Nikt nie wiedział jak zarabia na życie. Biorąc pod uwagę, że mieszkał sam, wyglądał na zadbanego. Samotność zwykle wywołuje złośliwość u człowieka, ale on najwyraźniej nie był złą osobą. Zizi także zaczęła się z nim witać. Zizi powiedziała, że on też zaczął ją zauważać...
Mój sąsiad potknął się na torach na dźwięk wystrzału.Później to on zidentyfikował mnie, czy też mówiąc bardziej precyzyjnie, zidentyfikował moje ciało.
Pocisk trafił mnie w kark. Strzelano z otwartego okna restauracji.


=======   =======   =======

Tego dnia, jak zwykle, poszedłem pokręcić się po dworcu kolejowym. Miałem nadzieję, że spotkam Inę, że tylko na nią zerknę. Najpierw minąłem rząd straganów, wokół których zwykle Ina się kręci i zbiera butelki. Później poszedłem w kierunku budynku stacji. Szedłem peronem. Nie było śladu Iny. On już tam był, jak sobie przypominam. Siedział na ławce. Najpierw nie zwróciłem na niego uwagi. Bo niby po co? Siedział sobie sam. Zostawiłem stację za sobą i poszedłem w stronę zamkniętej linii.Ina i reszta bezdomnych młokosów się tam spotykali. Iny nie było. Chłopcy i dziewczęta siedzieli wokół ogniska. Przyłączyłem się do nich. Wszyscy mnie tu znają. Nie traktują mnie jakbym był jednym z nich (bo mam dom i moi rodzice poniekąd troszczą się o mnie), choć nigdy nie przyszło im do głowy, by mnie stąd przepędzić.
Kocham Inę. Nikt o tym nie wie. Tylko ja. Dlatego kręcę się tutaj. Chcę być blisko niej. Przeważnie nie mówię za dużo, ale kiedy widzę Inę dosłownie  zapominam języka w gębie. „Ten koleś jest trochę przygłupi” - śmiała się kiedyś ze mnie. Nie obraziłem się. Nic co mówi Ina nie jest mnie w stanie obrazić. Przeważnie zachowuję milczenie,żeby nikt nie dowiedział się dlaczego naprawdę tu się pojawiam. Szególnie Ina. Nie boję się żartów, przeraża mnie tylko to, że Ina mogłaby zacząć mnie unikać, gdyby się dowiedziała. Teraz traktuje mnie tak jak innych. Znaczy, ledwo mnie zauważa. Kiedyś zabierałem częściej różne rzeczy z domu, by się wkupić w ich łaski, żeby traktowali mnie jak równego sobie. Czasami przynoszę im  edzenie, owoce i ubrania. Mój ojciec ukarałby mnie za to. Kiedyś wyrzucił mnie za to z domu. Byłem w siódmym niebie. Poszedłem prosto na strych, gdzie ci młodzi często nocowali. Przyjęli mnie. Dali mi wyrko i koc. Leżałem nie mogąc zasnąć zawinięty w koc. Czekałem aż przyjdzie Ina, ale spędziła tę noc w innym miejscu. Była pewnie z tymi starymi wstręciuchami, którzy wypatrywali ją swym chciwym wzrokiem (Często widywałem mężczyzn patrzących na nią w ten sposób) i składali ohydne propozycje mojej małej dziewczynce.
(Tak, mojej małej dziewczynce. Zabiłem dla niej człowieka i gdyby przyszła taka potrzeba, znów bym zabił). Byłem pewien, że jest z kimś. Wyobrażałem sobie ją w bezwstydnych pozach z jakimś włochatym facetem leżącym na niej. Niemal wyskoczyłem z okna na tym strychu.
Siedzieliśmy wokół ogniska, kiedy pojawiła się Maszka. Maszka była w tym samym wieku, co Ina.
- Ina to prawdziwa sucz, żebyście widzieli, co robi!
Wszyscy podskoczyli na równe nogi słysząc te słowa i pognali w stronę stacji. Dostrzegłem Inę z daleka. Leżała na ławce z głową na kolanach jakiegoś mężczyzny. Trzymała go za rękę. Po chwili usiadła, pocałowała go, tak mi się przynajmniej zdawało z tej odległości i poszła w naszą stronę. Nic nie widziałem. Gdyby ktoś spojrzał na mnie w tamtej chwili, myślę, że zrozumiałby, co czułem. Moja twarz była trupioblada i kolana trzęsły się pode mną. Wróciliśmy do ogniska. Ina też przyszła. Zura był najstarszy z nich wszystkich, zarówno pod względem wieku jak i doświadczenia. Zura zaczął najeżdżać  na Inę:
- Co ty do diabła wyrabiałaś z tym facetem? – nie zamierzał jej odpuszczać.
- Nie twój interes! – Ina igrała z ogniem.
- To jest mój interes – widziałem jak Zurę opanowuje  gniew.
- To mój facet. Spotykam się z nim dzisiaj i zabierze mnie do swojego letniego domu z basenem. - Ina spoglądała wyzywająco na Zurę.
- Ty dziwko! – Zura uderzył ją w twarz z otwartej. Ina doskoczyła do niego i oddała mu. Pozostali próbowali ich rozdzielić. Wstałem i ruszyłem w stronę domu. A więc nie myliłem się. Ina spotykała się z facetami z forsą. Kiedy ktoś mówił coś złego o Inie, to Zura jej bronił. Mówił, że to tylko podłe plotki, że zna Inę od dawna i bardzo dobrze wie, że nigdy, przenigdy nie zrobiłaby czegoś takiego.  Ale tym razem sam Zura rzucił jej w twarz, że jest dziwką. Nie, Ina nie jest dziwką. To wszystko wina tych starych zboków.
Po cichu wkradłem się do domu. Matki nie było. Ojciec oglądał telewizję. Późno chodzi do pracy, gdyż pracuje ako nocny stróż w magazynie sklepowym. Ma broń. Wiedziałem gdzie trzyma broń. Często ją rozkładałem i składałem. Mój ojciec trzymał broń pod materacem. Wyjąłem ją, wytarłem koszulą, którą miałem na sobie (zrobiłem to samo później) i wsadziłem sobie za pasek. Wcisnąłem włóczkową czapkę na głowę, zakryłem nią oczy i postawiłem kołnierz koszuli. Przypuszczałem, że nikt mnie nie rozpozna w tak krótkim czasie, bo nie powinno to mi wiele zająć. Wiedziałem, że nie mogę do niego strzelić od przodu, bo na peronie było sporo ludzi. Poza tym bardzo blisko był komisariat kolejowy. Marzyłem, żeby wciąż tam był. Żeby sobie nie poszedł. Nawet jakby go tam nie było, odnalazłbym go, poszedł za nim, zagoniłbym go w róg i zabił go. Miałem szczęście. Wciąż tam był i siedział na tej samej ławce. Mogłem go łatwo załatwić od tyłu, bo siedział plecami do okna restauracji. Mogłem go wziąć z zaskoczenia, bo nie spodziewał się, że coś takiego może się wydarzyć. Pewnie siedział tam z przeświadczeniem jak to się dobrze zabawi dziś wieczór. Byłem spokojny. W restauracji pustki. Dwóch pijaków siedziało przy narożnym stoliku. Barman stał za szynkwasem i pisał coś w notesie. Poszedłem w stronę toalet, które były blisko okna. Szacowałem odległość. Od toalet do okna były jakieś trzy kroki. Przeładowałem pistolet, wciągnąłem powietrze w płuca, przystawiłem celownik do oka i zrobiłem kilka szybkich kroków do okna. Kiedy wystrzeliłem lufa niemal dotykała jego karku. Od razu wybiegłem. Myślę, że nikt nie zapamiętał mojej twarzy. Pijacy siedzieli dość daleko. Barman stał odwrócony do mnie plecami. Wybiegłem z dworca głównym wejściem i wmieszałem się w tłum. Odłożyłem pistolet na miejsce.  Mój ojciec wciąż oglądał telewizję. Opanowałem oddech i wróciłem do ogniska. Siedział tam Zura i kilkoro innych.  Mieli posępne miny. Cicho usiadłem na szynach.
Myślę, że nigdy nie odkryją, że to ja. No bo niby jak. Wiem, że jest coś takiego jak „balistyka” i że mogą odnaleźć broń, którą popełniono morderstwo. Ale tak dojdą tylko do mojego ojca. Nikt mnie nie będzie podejrzewać, bo jestem zwykłym facetem, co w życiu muchy nie skrzywdził. Będzie niezła zabawa, jak starego oskarżą o morderstwo i wsadzą do więzienia. Wtedy przeprowadzę  się na strych i będę mieszkał z Iną.

Tłumaczenie na angielski z gruzińskiego Rusiko Kraveishvili

Koba Grdzelishvili rozmawia z Rezo Tabukashvili natemat jego opowiadania

Pierwsze pytanie zadał moderator: Czy to prawdziwa historia? Okazuje się, że nie. Jednak bohater jest autentyczny. Ina żyła w sąsiedztwie autora. Miała 14/15 lat i zbierała puste butelki. Pewnego dnia zniknęła. Wszyscy sąsiedzi dażyli ją sympatią, więc postanowili rozpocząć poszukiwania. Po jakimś czasie do autora przyszła sąsiadka i powiedziała, że chyba znalazła dziewczynę. Wspólnie poszli w to miejsce. Okazało się, że dziewczyna była na targu z młodym chłopakiem. Mieszkała tam z kilkoma innymi osobami, które o siebie dbały i wzajemnie sobie pomagały. Widzieli, że dziewczyna jest tam szczęśliwa, dlatego ją tam zostawili. Historia opisana w książce nie jest bezpośrednio o tym, co wydarzyło się naprawdę. Jednak w pewien sposób jest z tym związana.

Z przytoczonych fragmentów dowiadujemy się, że w książce jest dwóch narratorów. Morderca oraz ofiara. Czy Ina też przedstawia swoją wersje wydarzeń? Otóż, przez oczy dziewczyny nie ma pokazanej myśli filozoficznej, tego przekazu. Była ona główną bohaterką oraz przyczyną wszystkich wydarzeń. Warto jeszcze zaznaczyć, że duży wpływ na bieg tej historii ma również zacieranie się granicy w umyśle mordercy między rzeczywistością, a wyobraźnią.



Rezo  Tabukashvili

Następne pytanie padło ze strony publiczności: "Czy pisze Pan kryminału i w jakiej formie najlepiej się czuje? Autor przyznał, że nie zajmuje się klasycznymi kryminałami, ale wprowadz często do swoich opowieści wątki charakterystyczne dla tego gatunku. Zaznaczył, że by móc napisać tę książkę musiał posiadać podstawową wiedzę na przykład na temat balistyki. Rezo skupia się w swoich dziełach na przeżyciach autora, jego myślach. W jego opowiadaniach znajduje się czasami myśl filozoficzna. Najważniejsze jest to, co dzieje się w głowie bohatera.

Zapytano również o to, czy autor korzysta z pomocy specjalistów w trakcie pisania książek. Rezo przyznaje, że zdarza mu się konsultować z osobami, które dobrze się na czymś znają. W jednej z jego książek bohater zajmuje się fizyką atomową. Wówczas konieczne było sięgnięcie po radę do znajomych fizyków lub poszukiwania informacji w internecie. Jednak ważne jest to, aby w swoim odkrywaniu wiedzy odnaleźć granicę, żeby zwykły człowiek rozumiał nasz przekaz.

 Rezo Tabukashvili odpowiada na pytania publiczności

Kolejne pytanie dotyczyło scenariuszy do filmów. Autor stwierdził, że ma w tym doświadczenie. Stworzył trzy filmy dokumentalne, a nawet można powiedzieć historyczne. Napisał również jeden scenariusz do filmu fabularnegom. Rozpoczęto nagrania, ale z powodów finansowych nie doszło do finalizacji projektu. Autor dodaje, że nie jest to jego główne zajęcie, profil.
     Następne pytania na temat rodziny dramaturgów oraz ich wpływu na twórczość autora, zadawał moderator. Rezo przyznaje, że odczuwa duży wpływ swojego otoczenia na to, co teraz tworzy. Dorastał jako dramatrug. Nie dostał nakazu na obranie takiej drogi zawodowej, ale był do tego motywowany. Dziadek autora był tłumaczem, dramaturgiem. Dzień przed śmiercią stworzył wiersz, w którym jest napisane, że kto z jego dzieci i wnuków opuści Gruzję, opuści i jego. Moderator zadał pytanie, jak należy to rozumieć i czy ktoś z jego rodziny emigrował. Okazuje się, że nie można tego odbierać bezpośrednio. W tym fragmencie chodzi o serce, wierność i uczucia wobec swojego kraju. W jego rodzinie tylko on wyjechał do Włoch na jakiś czas. Jednak świat jest w dzisiejszych czasach tak mały, że nawet będąc daleko, nie odczuwamy tak odległości jak kiedyś.



Rezo  Tabukashvili: "Zmieniają się ludzie, ale tendencje pozostają ciągle te same"

    Nawiązano również do kariery autora jako redkatora czasopisma literackiego i ludzi w nim obecnych. Rezo odpowiada, że zmieniają się ludzie, ale tendencje pozostają te same cały czas. Czasopismo zostało założone przez jego rodzinę i było finansowane z ich prywatnych pieniędzy. Teraz dostaje ono wsparcie od państwa, ale niewielkie. Tego typu czasopisma mają słabą pozycję na gruzińskim rynku. Jest tylko kilka tytułów, które się tym zajmują.

Publiczność zadała serię pytań o znajomość literatury polskiej oraz o jej wpływy na literaturę gruzińską. Pamięta z dzieciństwa „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Nadal ma tę książkę w domu. Przyznaje, że historie Jana Potockiego miały wpływ na twórczość rosyjską, na przykład Puszkina. Autor nie mógł sobie przypomnieć takiej osoby w Gruzji. Jednak sposób jego opowiadania jest podobny do tradycji gruzińskiej. Rezo przyznaje, że zna również klasyków takich jak: Mickiewicz, Sienkiewicz. Na koniec podkreślił jeszcze, że literatura gruzińska ma wiele do zaoferowania światu.

Po zakończonym spotkaniu autor podpisywał książki.

Zobacz filmową relację umieszczoną na kanale Youtube.com


Zdjęcia: Rafał Kmorowski

Relacja: Paulina Maciejczyk





 


Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się