Miesiąc Spotkań Autorskich 2017

Miesiąc Spotkań Autorskich 2017

Goście siedemnastego dnia 7. polskiej edycji Miesiąca Spotkań Autorskich: Alexej Sevruk z Czech i Giorgi Lobzhanidze z Gruzji

Udostępnij

Bohaterami siedemnastego dnia 7. polskiej edycji Miesiąca Spotkań Autorskich byli, po południu czeski pisarz ukraińskiego pochodzenia Alexej Sevruk, a wieczorem naszym gościem był  znakomity pisarz, poeta, tłumacz i poliglota Giorgi Lobzhanidze.

Spotkanie prowadziła spotkanie Anna Wanik, a teksty Sevruka tłumaczyła Anna Ursulenko przy pomocy Marcina Winkiela.



Moderatorka Anna Wanik i ukraińsko-czeski gość Alexej Severuk

Urodził się w 1983 roku, od wieku dwunastu lat żyje w Czechach. Ukończył slawistykę i filologię wschodnioeuropejską na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Karola. Redaktor, tłumacz, redaktor naczelny miesięcznika o literaturze światowej pt. Plav. W 2016 roku debiutował zbiorem opowiadań pt. „Teatr tańczących lalek.” Jan M. Heller o książce napisał: „W każdym razie chodzi o cenne uchwycenie melancholijnego, różnymi paradoksami rozwierconego świata, tak czy inaczej typowo odpowiadającego naszej czasoprzestrzeni.“

Publikował swoje teksty w czasopismach (A2, Host, H_aluze, Pandora, Dog Wine, a następnie w ukraińskiej antologii literatury ugrupowań Świadków Słowo 12, 2016), a od kilku lat jest redaktorem miesięcznika Plav., który traktuje o literaturze światowej, podobnie do naszej „Literatury na Świecie”.

Wraz z Miroslavem Tomkiem tłumaczył powieść postmodernistyczną patriarchy ukraińskiej literatury Jurija Andruchowycza Moskoviáda (2015), zbiór opowiadań „Charków” Serhija Żadana wprowadzanych do Big Mac (2011) i zbiór jego wierszy początek Kultury wieku (2013). Ukraińska przeniesiona do Europeana Ouředník Patrick (2015). Na jesieni 2014 roku przebywał jako rezydent literackiego Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego Willa Decjusza w Krakowie.

Alexej ostatnio poświęca sporo czasu na promocję swojej nowej książki, zbioru opowiadań pt. „Teatr tańczących lalek”,. Porusza w nich typowe dla literatury uniwersalne problemy: życia, miłości, śmierci, przemijania. Książka ukazała się w październiku dwa tysiące szesnastego roku w Brnie, w wydawnictwie organizującym MSA. Składa się na nią dwadzieścia opowiadań, które powstawały w przeciągu ostatnich dziesięciu lat. Wcześniej zajmował się krytyką literacką i po jakimś czasie postanowił zrobić coś bardziej twórczego i interesującego i zająć się pisaniem. W związku ze swoją dwujęzycznością sam tłumaczy swoje książki na rosyjski i ukraiński.

Redaktorką tych tłumaczeń, które za chwilę zobaczymy na ekranie jest Justyna Skowron.

Alexej Sevruk, przekład: Anna Ursulenko, Marcin Winkiel

Podziemna rzeka

Przyszedł po nią po występie. Klaudia nie wyglądała na zdziwioną, że go widzi. Chyba odnotowała jego spóźnione przyjście do teatru. Albo potrafiła przeniknąć wzrokiem półmrok piątego rzędu z lewej strony. Nie lubił tego jej obojętnego rybiego spojrzenia. Wionęło chłodem.
„Cześć, pójdziemy zapalić?“
„Cześć, tylko się pożegnam tutaj...” Stała z grupą innych uczestników przedstawienia. Została z nimi jeszcze chwilę, nie mając ku temu konkretnego powodu. Przynajmniej tak sądził. Irytowało go to. Wyszli na schody przed budynkiem, poczęstował ją. Wiedział, że ona rzadko ma swoje. Wokół nich przepływały grupki wychodzących widzów. Pstryknął zapalniczką, odpalił najpierw jej, a potem sobie. Pierwszy obłok dymu wypuścili jednocześnie. Zanim zaciągnął się ponownie, powiedział coś banalnego, żeby zacząć rozmowę. Coś o ładnym wieczorze. Albo o pogodzie.
„Po co przyszedłeś?“ – przerwała mu bezlitośnie.
„Przecież wiesz. Porozmawiać.“
„Nie mamy o czym“ – powiedziała i nerwowo się zaciągnęła. Papieros trzymała w ręce, łokieć opierała o nadgarstek drugiej ręki, która spoczywała pod jej piersiami.
„Lepiej już idź.” Jej poza i groźnie połyskujące okulary wyrażały nieustępliwość. Jak gdyby była nauczycielką w liceum, a on karconym przez nią uczniem, przyszło mu do głowy, chociaż według wieku miało by być odwrotnie.
„Miałem nadzieję, że znajdziesz dla mnie chwilę. Teraz kiedy jesteś po występie.“
„Jeszcze tu zostanę. Umówiliśmy się z kolegami, tutaj stąd, z teatru. Zrozum, długo ich nie widziałam. Jeśli chcesz, zostań.
Ale niczego nie obiecuję” – powiedziała ogólnikowo i nie wiadomo po co dodała: „Dziś chyba spadnie ciśnienie.” Wrócili do budynku, który wyrzucał z siebie ostatnich spóźnialskich. Chłopak przed drzwiami asertywnie się do niego uśmiechnął i powiedział, że zamykają.
„W porządku, jest ze mną” – poinformowała go Klaudia. Weszli po schodach. Korytarze wokół lóż zastawione były doniczkami z usychającymi agawami i innymi sukulentami. Była nawet konewka z zielonego plastiku. Stały tam również rekwizyty teatralne. Ściany ozdabiały grafiki i zmatowione przez czas modernistyczne obrazy olejne sprzed ponad stu lat. Z toalety rozchodził się dźwięk cieknącej ciurkiem wody z zepsutej spłuczki i zapach chloru. Drzwi do jednej z lóż były uchylone, pozwalając zajrzeć w przestrzeń wygaszonej sali. Weszli do jedynego pokoju, w którym świeciło się światło. Kancelaria, garderoba, rekwizytornia, wszystko w jednym, jak to w prowincjonalnych teatrach bywa. Z bezprzewodowego czajnika wydobywała się para, z brzegów ceramicznych kubków zwisały sznurki torebek z herbatą. Kojarzyło się to z przytulną atmosferą domu. Przywitał się i jakieś dziesięć par oczu zmierzyło go z większym lub mniejszym zainteresowaniem. Natychmiast zaczął żałować, że został. Nie pasował tutaj. Ale już nie wypadało wyjść. Klaudia go przedstawiła, a potem najwidoczniej uznała, że nie musi poświęcać mu więcej uwagi. Usiadł na wolnym krześle, między zadbaną damą z zachodnich Niemiec i Senegalczykiem czarnym jak smoła. Senegalczyk błyskał białkami oczu, Niemka – starannie wypielęgnowanym uzębieniem. Wokół szyi miała bladoróżową batystową apaszkę. Mogła być około czterdziestki lub spokojnie o dziesięć lat starsza. Nie wiedział, co ma powiedzieć, nie znał niemieckiego ani francuskiego. Tym bardziej senegalskiego.
„Napije się pan odrobiny wina?“ Starszy mężczyzna z siwiejącą brodą zagadnął do niego we właściwym momencie. Zachowywał się jak gospodarz, najwidoczniej był tutaj szefem. Jego żona miała twarz pokrytą kropelkami potu, jak to zazwyczaj bywa u korpulentnych i energicznych osób.Nieustannie opowiadała coś komuś dźwięcznym, wesołym głosem. Nie słuchał jej za bardzo. Kiwnął głową, za chwilę dostał jeden z tych ceramicznych kubków w dwóch trzecich wypełniony czerwonym płynem. Wino było niedobre. Powiedział sobie, że go to trochę rozluźni, ułatwi mu nawiązanie rozmowy i przełknął zmuszając się.Czuł się jak intruz pośród tych sympatycznie wyglądających ludzi. Każdy tutaj był na swoim miejscu, każdy z nich dokładnie wiedział, dlaczego tu jest, każdy oprócz niego. Zaczął czuć napierającą ciasnotę tego przytulnego pokoju, obrusu a’la etno, książek z przeszklonych regałów, zwiędłej anemicznej paprotki w emaliowanym garnku. Przeprosił i wyszedł na balkon zapalić. Ale się wpakowałem. Czego ja tutaj szukam? Myślał wściekły. Zapach przyszedł niepostrzeżenie, jakby z daleka. Poczuł go już na balkonie, gdy zniechęcony gasił niedopałek o tępą krawędź dużego słoika, ale w pełni go ale w pełni go sobie uświadomił dopiero po powrocie do pokoju. Częstowano sernikiem, którym opychali się wszyscy obecni. Gospodyni ogłosiła, że ciasto upiekła jej teściowa, która akurat tego dnia miała urodziny. Zaproponowała, że teraz do niej zadzwoni i wszyscy chórem jej podziękują. Ktoś zaproponował, żeby zaśpiewać „sto lat” i tak też się stało. Nieco się nachylił, żeby sprawdzić, czy mu nie śmierdzą nogi. Dziś już trochę się nachodził, na zniechęcenie nakładało się zmęczenie oraz miłosierne otępienie. Nie, to nie były nogi. Czyżby źródłem tego zapachu był Senegalczyk? Okna są otwarte,więc dlaczego tutaj tak obrzydliwie śmierdzi? Ten sam chłopak, który wcześniej zamykał budynek teatru, nagle energicznie odlepił się od stołu, na krawędzi którego niedbale siedział i zamknął oba okna. Wspaniale, teraz się wszyscy udusimy, pomyślał posępnie.
„To rzeka” – oznajmiła gospodyni. – „Proszę przetłumaczyć to naszym gościom.” Rzeka? W ogóle nie przypuszczał, że w tym mieście jakaś płynie.
„Rzeka jest pod miastem” – kontynuowała gospodyni, jak gdyby czytała w jego myślach. „Już ponad sto lat temu sprowadzono ją do podziemi i ze wszystkimi dopływami podłączono do sieci kanalizacyjnej. Za każdym razem, gdy zmienia się ciśnienie, przyroda się na nas mści.”
Mówiła na wpół rozbawiona, na wpół zmartwiona, usprawiedliwiała miejscową specyfikę, próbując rozładować sytuację.
„Przyzwyczailiśmy się do tego. Tak tu żyjemy...” No patrz. To stąd ta ciągła wilgoć, to uczucie klaustrofobii, które wkradało się tutaj w nocy do jego snów. Tak, oczywiście, rzeka. To wszystko wyjaśnia. No tak, rzeka, przypomniał sobie, że już o tym kiedyś przypadkiem słyszał. Wyobraził sobie ławice ślepych węgorzy wielkich jak węże, ale grubszych, jak swoimi śliskimi grzbietami i brzuchami napierają od spodu na kamienne sklepienia i zardzewiałe klapy studzienek, jak splatają się w olbrzymie kłęby, gdy odbywają tarło w błocie, nieczystościach i wiecznie nieprzeniknionej ciemności. Wzdrygnął się, chociaż nie było mu zimno, i spróbował odpędzić od siebie ten obraz.
Bluźnierczy symbol totalnego upadku. Ciemny i śliski grzech, z którego nie ma ucieczki. Mroczna strona ludzkiej cywilizacji. Zauważył ruch w towarzystwie. Wszyscy jakby się zmówili i zaczęli zbierać się do wyjścia. Okazało się, że już jest dosyć późno, jutro trzeba wstać i w ogóle już przecież wszyscy nagadali się do woli na wszystkie towarzyskie tematy, zapchali się sernikiem, najwyższy czas, żeby każdy poszedł w swoją stronę. Klaudia pomagała gospodyni zmywać kubki i talerze, pan z siwiejącą brodą pomagał paniom zakładać płaszcze. Chłopak już był na dole,otwierał masywne drzwi i żegnał się z gośćmi. Powiedział mu swoje „do widzenia” i podał rękę, zimną i wilgotną jak śnięta ryba. Na zewnątrz panował ten sam smród. Zapalił i zaczekał,póki Klaudia wsiądzie do taksówki.
„Nie powinieneś był tu przychodzić” – powiedziała mu na pożegnanie.

Tłumaczenie Anna Ursulenko

 

Pożegnanie z młodością

B. długo jechał pociągiem. Gdy wchodził do wagonu, pod stalową konstrukcją zadaszonego miejskiego dworca z okopconymi szybami panował już zmierzch. Był wśród pierwszych, znalazł pusty przedział, usiadł tak, żeby siedzieć w kierunku jazdy, przy oknie. Kolejni przychodzący odróżni musieli go pytać: Czy wolne? Tak, oczywiście.
Jechał sam. Ukośne słoneczne promienie pozłacały panoramę miasta, wieże kościołów i nadajników, podmiejskie osiedla blokowisk. Po chwili przestał przejawiać zainteresowanie krajobrazem, tym bardziej, że jesienny bezład i powłóczystość tego terenu, szybko znikającego za oknem, zaczęła przykrywać ciemność. Smugi zachodzącego słońca krzyżowały się z pasmami zieleni ciągnącymi się wzdłuż torowiska. Zachodni widnokrąg szybko dogasał, a na wschodniej stronie pojawił się kruchy sierp księżyca. Jego rogi sterczały nad ciemnym najeżonym grzbietem świerkowego lasu –obserwatorom z nazbyt rozgorączkowaną wyobraźnią oraz z nadmiarem czasu na obserwowanie i dorysowywanie otaczającego świata mogło by się wydawać, że to olbrzymi ziemny czarny wilkołak wyciąga swój potężny kark ku niebiańskiemu barankowi, któremu widać tylko te świecące się różki. Z podręcznego bagażu wyjął gazetę i zabrał się za lekturę. Miał przy tym nieprzyjemne uczucie, że starszy pan, siedzący obok, dyskretnie zagląda mu przez ramię.

Młode małżeństwo naprzeciwko słuchało czegoś przez słuchawki, każde z nich miało jedną. Musiało to być coś zabawnego, ponieważ co jakiś czas oboje naraz wybuchali śmiechem. A on po raz kolejny w życiu uświadomił sobie, że obcy śmiech bez znajomości przyczyny i kontekstu nie wywołuje uczucia przyjemności, a wręcz przeciwnie. Powoduje zamieszanie swoją niejasnością. Wprawia w zakłopotanie, sprawia, że zaczynasz wyobrażać sobie, że to właśnie ty z nieznanych sobie powodów dostarczyłeś komuś pretekstu do drwin. Schował się w grubym swetrze i odegnał nieprzyjemne uczucia. Nie było to takie łatwe, jakby sobie życzył. Ślizgał się wzrokiem po wierszach rubryki kulturalnej, a jednak bardziej niż o treści tekstu, znaczeniu wypowiedzi pisemnej, myślał o tym, co już za chwilę powie jej, a więc o treści wypowiedzi ustnej, która dopiero miała nastąpić. Do głowy przychodziły mu same rozwlekłe papierowe mądrości, szeleszczące i pożółkłe. Obawiał się trochę, że może to zabrzmieć banalnie. Życie to ciekawa sprawa. Jest jak ten ogród, gdzie rozchodzą się ścieżki. Może się stać cokolwiek i właśnie to cokolwiek często się staje. Przeważnie, gdy najmniej się tego spodziewasz. I to nawet w przypadku, kiedy jesteś przebiegłym graczem, który przemyślał swoją grę kilka ruchów do przodu, a to dlatego, że ten system mechanizmów zawiera również takie podzbiory, które w interakcji z innymi elementami zakładają przypadkowość. Bieg jego myśli przerwała konduktorka. Podał jej bilet. Starał się już o niczym nie myśleć i pozwoli swojemu wzburzonemu mózgowi przynajmniej przez chwilę odpocząć. Przypuszczał, że za chwilę odezwie się charakterystyczne przenikliwe kwilenie hamulców i pociąg się zatrzyma. B. będzie miał wtedy jedynie siedem minut na przesiadkę, trzeba będzie się zorientować i nie pomylić się, inaczej spędzi tutaj noc.

Na peronie powiało na niego świeżym powietrzem prowincjonalnego dworca, przygotowującego się do krótkiego i niespokojnego snu. W jego ospałym oddechu czuć było zbutwiałe liście, dym z dalekich ognisk, zwiędłe aksamitki, naturalne smary olejowe i kwaśny zapach hamującego pociągu. To płyn hamulcowy, powiedział kiedyś ktoś z dorosłych. Był wtedy dzieckiem, więc nie wątpił w sądy dorosłych. Ale bóg jeden raczy wiedzieć, co to w rzeczywistości było. Na przystanku już stali ludzie. Zbytnio się im nie przyglądał, nie spodziewał się po nich niczego interesującego, skonstatował tylko sam dla siebie, że z ich strony nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Zatrzymał się kilka metrów od przystanku i zapalił papierosa. Nie mógł się doczekać, aż usiądzie w wygodnym siedzeniu zagrzanego autobusu i znów będzie mógł oddać się swoim myślom. Mogłoby się wydawać, mówił do siebie B., że życie oferuje człowiekowi nieskończoną skalę możliwości, pstrą paletę sposobności, które mogą się urzeczywistnić, wystarczy tylko chcieć, tylko trochę chęci i trochę woli. Ponieważ za każdym zakrętem, za każdym pokonanym szczytem rozpościera się przed człowiekiem panorama, kuszący widok, przyzywający do wzlotu, wolnego i nieskrępowanego żeglowania.

Jednakże ludzka droga jest jak tekst, rozmyślał dalej B. Ze wszystkich możliwych wariantów człowiek ostatecznie wybierze dla siebie tylko jeden. Nie dasz rady ogarnąć wszystkiego; nigdy nie zyskasz pełnego wyobrażenia o całości. Tak to właśnie jest: człowieka krępują jego możliwości, ogranicza jego skończoność. Szaleństwem są próby pijaka wypić wszystko piwo. Tak samo, jak przeczytać wszystkie książki, które na świecie były i są, a co dopiero te, które będą. Wszystkich dziewczyn i kobiet nie można mieć, a przynajmniej tych, o których wiesz, że byś je chciał. Że mogłyby podać ci swoje serce. Konieczność wyboru pomiędzy rozgałęzieniami ścieżek jest bezwzględna. Po prostu nieubłagalnie, nieuchronnie przychodzi moment, w którym musisz wybrać, a potem uzasadnić przed sobą słuszność danego wyboru, ponieważ z powrotem droga nie wiedzie. Pociąg nie jedzie. Za oknem migotały wiejskie budynki, wynurzające się z ciemności jak widma. Jak bożonarodzeniowe szopki, miejscami oświetlone sylwetki, martwe kulisy przedstawianego życia. Wąska jezdnia wiła się i wspinała. Śpiące łąki zastępowały nieprzeniknione lasy, których głębie, jak można było odczytać z różnych znaków, żyją swoim własnym tajemniczym życiem. Język otaczającego uniwersum jest ciemny i nieprzenikniony, przemawia do nas tajemniczymi symbolami, do których nie mamy klucza. Widok gwiazd za oknem tylko rozjątrza ludzką samotność. Kto cię weźmie w ramiona, do kogo się przytulisz, kto ciebie uspokoi kilkoma słowami, pogłaszcze, pożałuje, przepędzi strach i smutek? Gdzie jest ten, który ci zgotował los alchemika, na próżno głowiącego się nad rebusami? Gdzie zniknął?
Beznadzieja dobiegała z melancholijnych skąpych pól, przeoranych na zimę, wokół których przepływał autobus, ten ostatni posłaniec nocy. B. dla odmiany chętnie by wrócił do lektury, ale wątłe światło odbierało mu tę możliwość. Na przystankach wsiadali pijani kolesie, wracający z knajp, i pomimo napisu ostrzegawczego „zakaz rozmów z kierowcą“ wdawali się z nim w rozmowy. Mówili wciąż o piłce nożnej. Albo o tegorocznym urodzaju kukurydzy. Albo dyskutowali o swoich wspólnych znajomych. Kiedy się śmiali, wyrzucali z siebie chrapliwe spółgłoski krtaniowe i B. pomyślał sobie, jaki to dziki, wilkołaczy kraj.

Wiesz, obmyślał dalej swój monolog, możemy spróbować być razem, umiem to i tamto, jestem taki, jaki jestem, i ty masz jakieś cechy i czasem jest nam razem dobrze. A co innego możemy robić, jak tylko próbować. Ja wiem, że to jest niesprawiedliwe, życie, które mamy żyjemy na czysto, na ostro, bez prób i przygotowań, ale tak to już jest. Od pewnego punktu nie można zawrócić, nie ma drogi powrotnej. Tak. Ale możemy spróbować jeszcze raz. Jeszcze raz i może lepiej. To wszystko chciał jej powiedzieć.

Jeszcze trochę czekania na przystanku pokrytym pierwszym szronem, a potem kolejny autobus, w którym tym razem poza nim nie było nikogo. Granicę przekroczył zupełnie sam, i dopiero na Pierwszym przystanku po drugiej stronie zaczęli wsiadać nowi ludzie. Kiedy dotarł do swojego celu, miasteczka zagubionego w górach, autobus znów był prawie pełny. Jednak podróżujący jak korale szybko się rozsypali z otwartych wnętrzności autobusu na wszystkie strony, w półmrok nocy, do skąpo oświetlonych ulic, do swych ogrzanych mieszkań, gdzie na nich czekał ktoś, komu na nich zależało. A może i nie.
Tylko gdzie ona może być? pomyślał B., kiedy zajrzał do okien jej mieszkania na parterze. Były ciemne. Kilkakrotnie wcisnął przycisk dzwonka, usłyszał oddalone dzwonienie i szczekanie psa z mieszkania naprzeciwko. Nikt mu jednak nie odpowiedział. Stłumił niepokój i lekkie rozczarowanie, które wyrywało się z dna jego duszy, tylko obojętnie ziewnął. Zapewne została dłużej w pracy,  uspokajał się. Na karteczce wyrwanej z notesu nagryzmolił jej wiadomość i udał się tam, gdzie, jak przypuszczał, mogła być knajpa. Potrzebował się pokrzepić po długiej drodze.
W knajpie przywitała go typowa klientela małomiasteczkowego całodobowego lokalu, było to towarzystwo, które nigdzie się nie śpieszy, wszyscy się w jakimś stopniu znają, toteż wyczuwa się tutaj sieć relacji, w które obcy człowiek, nieznający lokalnych stosunków, może się łatwo zaplątać. B. nie od razu zrozumiał, o co tam chodziło. Dwóch facetów przy barze robiło sobie żarty z pary siedzącej przy stole obok. Przygłuchy mężczyzna z jakiegoś powodu myślał, że dwójka dowcipnisiów próbuje mu odbić przyjaciółkę. Okropnie głośno wykrzykiwał coś niewyraźnego, jego pani, sfatygowana kobieta mająca za sobą szczyt atrakcyjności, rozglądała się nieprzyjaźnie dookoła siebie. Mężczyźni przy barze głośno się śmiali z jego rozdrażnienia i zrzędzenia. Nie rozumiał ich słów, nie słyszał ich. W jednej chwili wyskoczył i rzucił się na nich. Chwilę się szarpali, przy czym głuchy popchnął B., który cały czas siedział tyłem do rozgrywającej się sceny.

Piwo wylało mu się na stół i zaczęło pomału ściekać na podłogę. Co robisz, du...! raczej odruchowo mruknął B. Głuchy cietrzew był porządnie podpity, oczy miał zaczerwienione i nieprzyjemnie cuchnęło mu z ust. Co ty powiedziałeś o mojej kobiecie? Wrzasnął nad uchem siedzącego B. Chodź na zewnątrz! B. podniósł się, przyjrzał twarzy cietrzewia, zniekształconej szaloną wściekłością, później twarzom dwóch gapiów przy barze, które zerkały na niego z rozbawieniem, niby idź bohaterze, przywal mu. Jeden z nich tylko krzyknął mu w plecy, kiedy B. już otwierał drzwi, za którymi czekał na niego głuchy zazdrośnik, i wychodził na zewnątrz: Uważaj na tego gościa! Ma nóż.

Tłumaczenie: Anna Ursulenko

 

Alexej Sevruk czyta "Opętanie" (próba)

Zofia odwiedzała mnie w snach. Szedłem ulicą, poszczególne detale były mi znane, jednak ulica jako całość zupełnie nie. Pęknięcia i dziury w asfalcie, spod których wyglądały kocie łby, pordzewiałe kandelabry, furtki ogródków willowych, niektóre okna, ich odrapane ramy. Był ranek lub wieczór, świtało, a może zmierzchało. Koty szły razem ze mną, szły same, niezachęcane, były wszędzie dookoła a ich sierść lśniła matowo. Zachowywały dystans, płochliwy czy raczej dumny, bacznie na mnie ukradkiem spoglądały; nie szły ze mną, bardziej obok mnie. Odczuwałem radość i smutek jednocześnie, było to silne, było to niczym kawa z tygielka, dobrze posłodzona i mocno korzenna. Było to owe migotliwe Nic, od którego niedoświadczonym alchemikom kręci się w głowie.

Zofia była między nimi, czułem jej obecność. Albo obecność jej nieobecności; w każdym razie w jakiś szczególny sposób tam była. Kroczyła obok mnie, dumnie, bacznie obserwowała mnie ukradkiem. Dzielnica willowa stopniowo rozpuszczała się w lasku, na wciąż jeszcze zalanym błękitem niebie zaczynały pojawiać się pierwsze planety, a po nich gwiazdy. Gwiazd przybywało, ale wzory, które tworzyły, nie wywoływały we mnie żadnych znajomych uczuć. Ogarnęła mnie rozpacz przemijania. Jakbym wciąż jeszcze czuł w pokoju zapach jej perfum, tych parę molekuł cały czas dało się rozpoznać węchem, ale ona była już gdzie indziej, jakby w tym samym momencie już zamykała drzwi mojego pokoju, schodziła po schodach, szła inną ulicą, mijała się z kimś, wchodziła po kimś, wsiadała do autobusu i gdzieś jechała, a tymczasem ja byłem tutaj. Dziwiłem się: Jak to jest możliwe? Ja jestem tutaj, ona tam. A dla niej „tutaj“ jest „tam“, zupełnie jakbyśmy nie przebywali w jednym wszechświecie, jednej czasoprzestrzeni, jakbyśmy się nigdy nie spotkali. Kto wie, być może faktycznie tak było. Kiedy indziej zaś błąkałem się po opuszczonym karczowisku. Suchą, pobladłą w ciągu zimy, wytartą przez wiatr zeszłoroczną trawę porastały świeże pędy, dopiero co się pojawiały. Ich barwa była jeszcze niepełna, nie była nasycona. Pośrodku karczowiska leżał stary, wyrzucony czarnobiały telewizor. Jego ekran świecił szarawym migoczącym światłem, a kiedy obraz zaczął się wyostrzać, dostrzegłem jej oczy. Zacząłem rozpoznawać znane mi detale, szczególiki w kącikach powiek i czerń rzęs, ciemną tęczówkę i jeszcze ciemniejsze źrenice. Nic więcej, tylko oczy, po których nie dało się poznać, czy są wesołe czy smutne; bez dalszych podpowiedzi twarzy nie było jasne, czy się śmieje, czy jest przygnębiona. Czasami widywałem ją całą. Siedziała i czekała na mnie.

Uśmiechnięta, piękna jak sfinks, marmurowa bladość twarzy wyraźnie kontrastowała z czernią jej wijących się włosów, z żywym blaskiem jej niespokojnych oczu. Czarna suknia, białe ręce wokół kolan. Uśmiechnęła się, wstała i pocałowała mnie. Ale ja w ogóle jej nie rozumiałem; jej słowa brzmiały bezładnie, być może to nawet nie były słowa. Tak. Melodia następujących po sobie samogłosek i spółgłosek, jakiś fantastyczny ptasi język, którym mówią sfinksy. Cóż chciałaś mi wtedy powiedzieć, kukułeczko? Najpierw mnie to dezorientowało, ale starałem się utrzymać uśmiech i przeniknąć swoimi zmysłami do gąszczu twych słów i kędziorów. Irytowało mnie to coraz bardziej, nic nie mogłem zrobić, owładnął mną zachwyt, a później strach, że nie zdołam rozszyfrować tej wiadomości, lub odwrotnie, że odkryję tajemnicę i to przedwcześnie się skończy, skończy się to dla nas, zanim się zacznie.

Był wilgotny letni wieczór, a my staliśmy w swobodnym uścisku, miałaś ucho na moim sercu, ja miałem twarz zanurzoną w twoich włosach, z okolicznych pól zaczynała do nas docierać orzeźwiająca wilgoć, a chmury pomału płynęły po wysokim niebie, rozjaśniane jakby od środka promieniami przekazującymi wszechświatu ostatnie „żegnaj“. A to coś tam po prostu było. Jeden nieostrożny ruch, jeden głośny wdech jest w stanie uszkodzić pokrycie splecione z delikatnej tkaniny, więc człowiek stoi całkowicie sparaliżowany, boi się cokolwiek zrobić, stara się nie naruszyć tajemnicy, nie złamać woskowej pieczęci z wyrafinowanym ornamentem, nie zajrzeć do środka, nie chce nieostrożnie zgasić tej małej iskry swoimi niezgrabnymi palcami, staram się nie myśleć, myśleć o Niczym, zapomnieć o posiadaniu nadziei, mam nadzieję, że mi się to nie uda; zmuszam swoją duszę do powściągliwości, ale zamiast niej niczym kot wkrada się tam strach. Co jeśli dusza tajemnicy jest pusta? I jak to rozpoznać bez naruszania tego, co ją chroni, nie wypuszczając jej. Tylko cicho. Podobnie szczebiotałaś do mnie w jednym z tych zalanych słońcem księgarskich kramików, zawalonych książkami, które nazywa się tutaj antykwariatami. Ukradłem dla ciebie tomik wierszy, wsadziłem pod bluzę cienki egzemplarz, gdy słoneczny zajączek oślepił oko kamery przemysłowej, a twoje piękno – oko sprzedawcy. Potem uciekaliśmy, piliśmy gorzką poranną kawę i mówiliśmy do siebie w tym twoim ptasim języku przeróżne słowa, których nigdy do końca nie rozumiałem. Zdania, które nie przelewają się na papier, sens, który stawia opór atramentowi lub jakiejkolwiek materializacji, jakiemukolwiek uchwyceniu, tworzyliśmy znaki absolutne, które oznaczały same siebie. Ale jak obejść się z tym, czego nie da się opisać słowami, jak to zachować w nienaruszonym stanie i jednocześnie do tego przeniknąć, dostać się do wewnątrz, a jednocześnie zostać tu i teraz, z tobą, z całym tym wszechświatem, pięknym i okropnym jednocześnie? Żaden z woluminów w tym zalanym słońcem kramiku nie mógł tego wyjaśnić.

Pewnego razu Zofia przyniosła mi wino. Dobry rocznik. Tego lata słońca było pod dostatkiem, więc grona dojrzewały, napełniały się jego ciepłem. A my napełnialiśmy się winem niczym eliksirem słońca i młodości, esencją życia, chociaż w rzeczywistości chodziło jedynie o alkohol. Malowałem jej portret, twarz, szyję, następnie piersi, brzuch i biodra, żałowałem, że nie jestem nim, że zamiast mnie nie siedzi tutaj ten głupek i pijak, który dla uwiecznienia jej wdzięków nadawałby się lepiej.
Chociaż, o jakim w ogóle uwiecznieniu można mówić?
Człowiek może być zadowolony, jeśli przeżyje swoje życie i się nie stoczy, nie skończy jako głupek i pijak, nie sprzeda duszy zbyt tanio, dotknie tajemnicy, nie hańbiąc jej. I nie powinno go zbytnio cieszyć to, że pewnego dnia ten obraz zostanie wystawiony w jakiejś tam galerii. Anonimowy malarz. Portret nieznanej dziewczyny. Mieszczański manieryzm przełomu wieków. Lubieżność i marność, marność, lubieżność i lęk. Oszczędna, wyważona paleta barw.

tłum. Marcin Winkiel

Korekta: Jadwiga Skowroń, Anna Ursulenko

 

 Alexej Sevruk odpowiqada na pytania Anny Wanik i publiczności

Alexej Sevruk po przeczytaniu swoich trzech opowiadań, odpowiedział na pytanie, skąd się wziął w Czechach i czy to wpłynęło na jego twórczość?
- „Przyjechałem do Czech w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku, rozpocząłem naukę języka, a także zacząłem myśleć w tym języku czyli po czesku. Mam pochodzenie ukraińskie, moja rodzina mieszkała we Wschodniej Ukrainie, a dziadek był Czechem Wołyńskim.W związku z tym byliśmy bardziej narażeni na represje ze strony NKWD niż np. UPA. Kiedy nadarzyła się możliwość wyjazdu,a była nią specjalna uchwała parlamentu ukraińskiego, to całą rodziną postanowiliśmy się przenieść do Czech, a ściśle do Pragi. Stąd może się Państwu wydawać, że moja twórczość nie jest tak ściśle określona granicznie, czy terytorialnie, ale chciałbym właśnie żeby była uniwersalna, aby każdy czytelnik mógł odnaleźć w niej swoje własne historie.
- Dlaczego Pana debiut rozpoczął się od zbioru opowiadań?”
- Odpowiem na to pytanie w ten sposób: Żeby napisać dobry wiersz trzeba znać kanon poezji światowej, brać udział w dyskusjach, kandydować do nagrody im. Jiříego Ortena dla poety do 35 roku życia, a laureatami zostają sami byli absolwenci filologii czeskiej., a opowiadania w swojej formie są jednak bardziej proste do napisania.
Anna Wanik przypomniała nam mniej znany szczegół z jego biografii, otóż Sevruk biega, półmaratony, maratony. Między innymi porównał pisanie wierszy do sprintu, a pisanie opowiadań do biegu krótko lub długodystansowego, pisanie powieści zaś porównał do półmaratonu, i do tego trzeba jeszcze dołożyć bardzo dużo treningów.

 

 Rzut na salę podziemi Mediateki, w której odbywają się nasze spotkania

Na studiach, kontynuował Sevruk bardziej podobało mi się literaturoznawstwo niż językoznawstwo. Ucząc się czeskiego notowałem sobie, których nie rozumiałem, potem szedłem do wykładowcy i pytałem go o ich znaczenie, czasami były to słowa takie jak kurwa czy „bękart”.
Pierwsze recenzje twojej książki są bardzo pozytywne stwierdziła Ania Wanik, ale powiedz nam o czym w niej piszesz?
- „Oczywiście są w niej zawarte różne wątki autobiograficzne, ale większość tematów, to impresje wywołane przez różne historie. Jak powiedział jeden z moich recenzentów Patrik Linhart: "Alexej Sevruk jest całkowicie nieznanym autorem. Jeśli on myśli, że jest znany jest w błędzie. Ale wiem coś o nim i wiem, że on coś wie. Kiedy robiłem redakcję jego tekstów miałem pierwsze wrażenie, że pracuję nad książką bardzo obiecującego gawędziarza z Polski,entuzjazm mnie nie opuścił, Pracowałem z gawędziarza, który lubi dać podbite oko z rzeczywistością. Sztuka opowiadania historii jest bardzo trudna - innymi słowy, mimo że większość czytelników zgadza ą się, że dobra historia to mały cud, wielu z nich myśli, że jest to łatwiejsze niż napisać powieść. Mylą się i to bardzo. Napisać dobry opowiadanie jest prawdziwą sztuką.
Kolejne pytanie dotyczyło kwesrti: "Czy łatwo ci się pisze"?
- „Staram się nie zmuszać do pisania. W moim zbiorze zawarłem opowiadania, które powstawały na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Nie wszystkie weszły do tego zbioru, razem z moim redaktorem zrobiliśmy selekcję, ale ja sam byłem dla siebie bardzo wymagającym krytykiem.
Kolejne pytanie tym razem ze strony publiczności - „Jakie są Pana preferencje czytelnicze, kto jest Pana ulubionym pisarzem?”
- Z pisarzy polskich bardzo cenię i lubię czytać Gombrowicza,szczególnie „Transatlantyk”, z ukraińskich Żadana i Andruchowycza,, z czeskich, goszczącego tu parę dni wcześniej Marka Šindelkę, Kunderę, a z nie żyjących Hrabala, Ćapka. Z polskich pisarzy współczesnych lubię też Ziemowita Szczerka, szczególnie "Przyjdzie Mordor i nas zje", ale także Witkowskiego.
Jestem zwolennikiem tzw. Środkowoeuropejskości. Podoba mi się ten termin, bo jest elestyczny, tak naprawdę wszystko można do niego wrzucić.
Kiedy szukałem własnej tożsamości wyszło mi, że jestem Ukraińcem czeskiego pochodzenia ze wschodniej Ukrainy. Mój jeden pradziadek modlił się po słoweńsku, a drugi był ateistą.
Ostatnie pytanie dotyczyło sprawy kluczowej: - "Czym dla Pana jest poezja?"
- "Myślę, że prawdziwa poezja wyprzedza nas o krok i jest przeznaczona dla tych, którzy są przygotowani na jej przyjęcie. Zarazem nie jest dobra dla młodych, ponieważ oni piszą  pozbawieni doświadczenia życiowego, duchowego i jest ona wtedy niezrozumiała, zbyt introwertyczna, mija się z ludźmi w połowie drogi...


Zobacz relację filmową zamieszczoną na kanale Youtube,com

 

Kolejny wieczór podziemi Mediateki przy Teatralnej wypełni swoją poezją ale i osobowością znakomity pisarz  gruziński Giorgi Lobzhanidze.

Moderatorka Irina Tkeselashvili i Giorgi Lobzhanidze

Urodzony w 1974 roku. Jest gruzińskim poetą, tłumaczem i orientalistą. W 1991 roku Giorgi Lobzhanidze rozpoczął naukę języka i literatury arabskiej na orientalistyce państwowego Uniwersytetu w Tbilisi. Po uzyskaniu dyplomu z wyróżnieniem, zaczął prowadzić zajęcia na Wydziale Semiotyki Uniwersytetu. W 1997 roku autor pojechał do Iranu, by pracować nad badaniami do doktoratu na teologii Uniwersytetu w Teheranie na wydziale Religii i Mistyki. Po powrocie do Gruzji w 1999 roku wznowił pracę na Państwowym Uniwersytecie w Tbilisi.
Obecnie jest szefem wydziału Orientalistyki w Centrum Relacji Kulturowych Gruzji „Kaukaskiego domu” oraz szefem „Centrum Kultury Islamu”. W 2005 roku obronił pracę ‚Jezus I Dziewica Maria w Koranie” uzyskując tytuł doktora filologii. Obecnie George Lobzhanidze jest uważany za jednego z najlepszych tłumaczy nowego pokolenia, który nie zdradził tradycji translacji literatury orientalnej na gruziński i w sposób genialny przełożył takie arcydzieła literatury orientalnej jak Koran oraz Legendy Perskie, Gulistan Sa’adi Shiraziego oraz Ghazals autorstwa Jalala ad-Din Rumi’ego. Ale to również jemu przypadają zasługi przybliżenia gruzińskiemu czytelnikowi dzieł największych poetów drugiej połowy XX wieku włącznie z Wodnymi śladami Sohrab Sepehri i Kolejnym narodzeniem Forouka Farokhzada. Sam George Lobzhanidze jest autorem pięciu tomików poetyckich,które ściągnęły na niego uwagę gruzińskich czytelników i dały uznanie krytyków.

Biografia

Nauczyciel języka arabskiego , wydawnictwo Saunje, 2013
Noontime Cienie , Wydawnictwo Literasi, 2012
Bukiet Mniszek lekarskich , Wydawnictwo Kaukaski, 2004
Temperatura wrzenia Merani Publishing, 1997
Orphane's Kveri , Merani Publishing, 1991

Nagrody literackie

    Nagroda literacką SABA 2011 w kategorii najlepsze tłumaczenie dla Gulistan Saadi Sirazi
    Nagroda literacka Książka Roku 2008 przez Islamską Republikę Iranu w kategorii najlepsze badania islamologii w odniesieniu do gruzińskiego tłumaczenia Koranu i komentarzy.
    Nagroda literacką SABA 2008 w kategorii najlepsze tłumaczenie Koranu

"Giorgi Lobzhanidze jest uporządkowany i konsekwentny, a jego prace zmieniły się ostatnio bardzo dobrze. Jego myślenie stało się bardziej radykalne. Jeśli wcześniej był skłonny być dekoracyjnym w orientalny sposób, ostatnio odkrył inny rodzaj intensywności. Może to być Nauczyciel arabski, który napisał kilka lat temu, albo wiersz nasycony miłością, ale mi zaufaj, po tym okresie jego wiersze stały się jeszcze bardziej radykalne i "antypolitycznie poprawne". Niemniej jednak należy podkreślić, że nie jest to pierwszy przypadek młodzieńczego radykalizmu wywołanego entuzjazmem; To jest protest poety, który osiągnął dojrzałość ". (Sh. Iataszvili, poeta, krytyk literacki)


Giorgi Lobzhanidze

Będąc w szóstej klasie szkoły podstawowej przetłumaczył na gruziński perski tekst. Mieszkając jednak w małej wiosce nie znalazł tam nikogo kto znałby ten język, więc poradzono mu aby udał się do Tbilisi, gdzie na pewno znajdzie się ktoś, kto zna perski i pomoże mu zweryfikować jego  przekład. Tam też będąc już na studiach zapisał się na naukę języka arabskiego. Potem, gdy w latach dziewięćdziesiątych był na wycieczce w Egipcie, poszedł do muzeum, gdzie znajdował się słynny posąg Nefertiti. Zapatrzyłem się na nią, tak, że dopiero po półtorej godzinie organizatorzy zaciągnęli mnie do autobusu.


 არაბულის მასწავლებელი

Kolekcja Poezji
Wydawnictwo Saunje 2013
14X18
132 stron
ISBN: 9789941442797











Szczęśliwa miłość

Fortuna zawsze uśmiechała się do mnie ironicznie …
Spotkałem Nefertiti—
Ale wyłącznie w muzeum.
Z twarzą zwróconą w moją stronę,
Uśmiechniętą,
Bacznie wpatrzoną
— kamienna figura sprzed tysiącleci …
Dlaczego jej uśmiech nie uwiądł przez wieki?
Co zachowało go na kamiennych policzkach

I usta, co zaznały wyrazów miłości —
Szczątków przeznaczania, co mi serce rozrywają —
Niczym naga dusza chłopca biegnącego ku matce …
Co za uśmiech—Zazdroszczę Akhenatonowi …
Czy zauważyłabyś mnie, gdybyśmy się spotkali?
A może byłabyś zimna jak głaz,
Dysząc z pasją ciekawości…
Stałbym się dzikim człowiekiem:
Sięgającym w głąb,
Zbierającym całą swą dumę
Swej płci
By znieść słońce palące moje plecy
I złożyć ci je do stóp,
Śpiewając rzewnie:
Siostro, pójdźmy na przechadzkę wzdłuż Nilu—
Widzisz
Jak ciemnieje?
Jak trzciny i szuwary stapiają się niczym sny,
Jak stąpanie dnia
Co znika..
Światła więcej nie będzie,
Jedynie egipska ciemność mej duszy …
Proszę, niech twe oczy opromienią mnie,
Niech świecą jak promienie słońca…
Ta ballada została zapisana na powiekach papirusów
Poszarpaną stalówką zanurzaną w inkauście serca …
Spotkaliśmy się tam, gdzie
Delta jednego snu
Zostawia
Swoje ślady
A rzeka Nil wpływa
Do Mtkvari.
I tak czekała
Moja rzeczywistość równie zagadkowa, co sen —
Moje tętniące miłością napięcie
Posiada taką moc wszechświatowej poezji
Że każda kobieta to Nefertiti
Pod rozmiłowanym spojrzeniem
Jednego mężczyzny …
Oto moja własna Nefertiti:
Z miotłą w dłoni,
Szoruje, wyrzuca resztki casseroli…
Zmieniła dom w muzeum;
Wypolerowała go.
A wieczorem,
Jeśli będzie miała czas, nakryje do stołu
I będzie się na mnie patrzyć,
Jak wracam do domu,
W taki sposób, że mogę śmiało powiedzieć:
Fortuna się do mnie uśmiecha...

Tłumaczenie Irma Ratiani i Catherin Fletcher

Często mam problemy z publikacją moich wierszy, bo wydaje mi się, że stojąc przed szerokim audytorium opowiadam o swoich snach. Ludzie pytają mnie, czy mam prawo o uczuciach, o miłości, gdy dookoła nas toczy się wojna?
- A ja uważam, że poezja to jest możliwość odbicia tego lepszego świata, w momencie, kiedy na ziemi był jeszcze raj. Poezja jest dla mnie możliwością pokazania możliwości mojej duszy. Pisać zacząłem bardzo wcześnie, mam jeszcze w swoim zbiorze kilka wierszy z tego wczesnego okresu, kiedy pisałem je będąc jeszcze w szkole podstawowej.

 Irina Teselashvili i Giorgi Lobzhadze rozmawiają z publicznością zgromadzoną w Mediatece

Powiem bardzo poetycko, tak jak my mówimy w Gruzji. Księżyc, gwiazdy, niebo, każdy z nich jest osobnym nauczycielem. Każdy poeta uczy się słabo, bo bardzo nie lubi klasówki. . Ten wiersz nauczył mnie tego, że każdy z nas  ma takiego nauczyciela, którym jest światło z nieba.

Do nieba?

Bo niebo było z tobą.
Wszystko, co moje kwitło tam,
Gdzie cię widywałem,
Pustynna zorza chłodła
I wchodziła do mych wnętrzności
A potem wychodziła jak plamy
Na mej piersi.
Tak, niebo -
Bo dla mnie tyś była owocem zakazanym,
Stłamszonym przez wszystkie przykazania,
Mocną pieczęcią,
I udawało mi się cię kochać
Tylko gdy opuszczałem siebie, moje ciało i duszę,
Gdy zrzucałem je jak starą skórę i byłem tylko dla ciebie
Rozpoznając swoje podobieństwo...
A to dlatego:
Byłaś
Mym piekłem
A ponieważ moje piekło
Było tobą
Moje piekło
Było niebem. . .
Dokąd jutro popędzimy?
Z bombą, na krańca miasta, rozwalimy
Bramę niebios
Tak okrutnie zawartą
Dla nas.
Porzucimy nasze ciała
By osiągnąć wieczną błogość...
Ale do tego czasu
W pozostałych minutach ziemskiej błogości
Całuj mnie gorzko.
Żeby wszystkie twoje ścięgna pamiętały
Wszystkie ścięgna moje,
Znajdź miejsca
W których ciało stapia się z duszą . . .
W których ciało przechodzi w duszę,
i
Kiedy jutro będziemy razem iść wśród ruin
I wznosić się ku niebu, gdzie kamień na kamieniu,
Wbrew wszystkiemu, rozpoznaj mnie
I wciąż kochaj...

Tłumaczenie Anna Kopaliani



Lobzhanidze czyta swoje wiersze z tomu "Noontime Cienie", Wydawnictwo Literasi


Szahada

Całuj mnie gorzko,
rankiem już nas nie będzie;
Obydwoje będziemy robić swoje,
Rozrzuceni na przeciwległych krańcach tego wielkiego
miasta
Nie mogąc się znów połączyć,
Niesieni w górę niczym dym,
Rozrzuceni wokół,
I kto wie,
Może nigdy już się nie spotkamy...
Całuj mnie gorzko prosto w usta,
Obejmij językiem całe ciało,
Nie spiesz się,
Nie zostawiaj niewycałowanego obszaru,
Nawet jednego żebra,
Bo jutro ciało to w proch się obróci
A wiatr zabierze te oczy...



Na większość pytań Lobzhanidze odpowiadał stojąc

Irina dopowiedziała  fragment jego biografii: "Kiedy był w piątej klasie szkoły podstawowej to zmarł mu ojciec, po sześciu miesiącach mama, od tamtej pory wychowywała go starsza siostra i sam musiał zmagać się z przeciwnościami losu.
Po tym wynurzeniu padło pytanie z sali: „Jak dawno był Pan w Iranie i czy to prawda, że na skutek sankcji ekonomicznych pogorszyło się tam życie?
Giorgi Lobzhanidze odpowiedział: „Przyjechałem do Iranu w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym rok, już po rewolucji islamskiej.
Dostałem tą szansę już. po upadku ZSRR. Gdy złożyłem papiery na Uniwersytecie Teherańskim na Wydziale Religii i Mistyki, to ambasador Gruzji pomógł mi załatwić for4emalnoąści dotyczące pobytu, lecz niestety tylko na krótko czyli jeden rok akademicki. Mam oprócz tej najstarszej siostry jeszcze cztery młodsze, które jak tylko wyjechałem płakały przez cały dzień.
Po kilku miesiącach pobytu przekonałem się, że rzeczywistość w Iranie nie miała nic wspólnego z tą pokazywaną w światowych mediach. Rząd islamski zaczął już wtedy rozwijać fundamentalne kierunki nauki, jak fizykę, matematykę, chemię, informatykę. Tak jak w każdym państwie, tak i w Iranie mamy do czynienia z elitą islamską i resztą społeczeństwa. Będąc po raz któryś już w Iranie jednak przekonałem się, zwykłym ludziom można zaufać, nie są oni żadnymi fundamentalistami. Kiedy jeszcze nie znałem różnych niuansów ich życia, to byłem bardzo nieostrożny. Ale któregoś dnia starsza kobieta ostrzegła mnie przed złodziejami. Owszem są sytuacje kłopotliwie, kiedy np. jest ramadan, a tobie się chce palić, a ja palę od najmłodszych lat. Czułem się wtedy fatalnie, a na dodatek mnie można wtedy jeść i pić, no i palić papierosów. Miałem na studiach kolegę Irańczyka, który stał w drzwiach pokoju w akademiku, kiedy paliłem. Oczywiście jestem przeciwko autorytaryzmowi, ale uważam też, że nie wolno patrzeć na dany krąg kulturowy tylko z jednej ustalonej perspektywy.
Pierwsze co mi się tam rzuciło, to były slogany, typu „:Śmierć USA”, lub „USA to wielki diabeł, a Izrael mały”. Władze uniwersytetu wysyłały nas, zagranicznych studentów do małych wsi i miasteczek, abyśmy zobaczyli jak żyją zwykli Irańczycy. Na jednym z przejściu dla pieszych namalowano amerykańską flagę, także każdy, kto tamtędy przechodził musiał na nią nadepnąć. A ja przez nią przeskoczyłem. Następnego dnia po powrocie wezwano mnie do dziekanatu, gdzie powiadomiono mnie, że podobno świetnie skaczę. Wyszło na to, że miałem cichą „obstawę”.
W Iranie dla zwykłych obywateli stworzono taki rodzaj „sztucznej kurtyny”, tak żeby ludzi nie mieli możliwości sami stwierdzić jakie są te Stany Zjednoczone. Wydawało mi się, jakbym trafił do ZSRR lat osiemdziesiątych.
Ale w Iranie tak jak i w Gruzji wielką wagę przywiązuje się do kwestii tradycji, rodzina, wartości dotyczące dziedzictwa kultury,pod tym względem mógłbym porównać Gruzję do Iranu. U nich pokutuje powiedzenie, że USA chcą zniszczyć tą tradycję. Tak w Iranie jak i w Gruzji nie odpowiada się wprost na zadane pytanie, lecz jego kanwie tworzy się całe opowiadanie. Jak wiecie Państwo, nie istnieją łatwe pytania, istnieją łatwe odpowiedzi. Tym bym zakończył swoją wypowiedź o Iranie.
Kolejne pytanie sali dotyczyło poezji: „Co Pan lubi z perskiej poezji, co mógłbym Pan polecić nam do czytania?
- Przede wszystkim „Dywan Wschodu i Zachodu” Goethego, do którego wyboru dołączono siedmiu innych poetów, ale nie byłem nim ja. „Pieśni” Hafiza, „Rubajaty” Omara Chajjama, pieśni Abu Saida, Muhammad ar-Rumi "Masnavi-e Maanavi"- sześcioczęściowy, złożony z dwuwierszy poemat uważany przez sufich za drugą co do ważności świętą księgę po Koranie.
Ostatnio zajmuję się tłumaczeniem kilku poetów perskich. Moja nauka perskiego zaczynała się od tego, iż dostawałem od mojego nauczyciela jeden krótki wiersz do przetłumaczenia. Paradoksem jest, że zostałem dyrektorem Centrum Muzułmańskiego w Gruzji będąc prawosławnym i doradzam im w przeróżnych sprawach religijnych, a także interpretuję zawiłe zapisy w Koranie.
       Jedno z ostatnich pytań dotyczyło spraw podstawowych dla poety: "Czy życie jest poezją i Czym jest według Pana poezja?"
Uważam, jak słyszeliście Państwo w moich wierszach, że życie jest poezją, wszystko może być do nich inspiracją. Ale chciałbym zwrócić uwagę na poezję współczesną, gdzie jest dużo zawarte dużo subiektywizmu i narzekania, weszło toi nawet w modę. Przytoczę tu prawdziwą historię. Spotkałem w Teheranie derwiszy i tam był jeden sufi, który miał chorą nogę, tak, iż chciano mu ją amputować. Przyszedł na to spotkanie przełożony klasztoru mursi, Zauważyłem jak on badawczo wpatrywał się w tą jego chorą nogę. I noga tego sufiego, po półtorej godzinie się zrosła w tym chorym miejscu. Celem opowieści tej historii jest konkluzja, iż poezja jak ten mursi powinna ratować i leczyć duszę człowieka.
- Dopowiedzeniem zapytania o istotę poezji było - Skąd Pan czerpie energię?
- Ja po prostu kocham ludzi. To jest zarazem moja siła i moja słaba strona. Bo jak wiecie Państwo bardzo wielu ludzi to wykorzystuje.

Giorgi Lobzhanidze jakzawsze uśmiechbnięty rozdaje autgrafy

I tą stwierdzeniem Giorgi Lobzhanidze zakończył ponad półtorejgodzinne spotkanie w sali podziemi Mediateki przy ul. Tetralnej

Zobacz filmową relację zamieszczoną na kanale Youtube.com

 

Zdjęcia: Rafał Komorowski

Relacja,zdjęcia: GLK

 

 




Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się