Miesiąc Spotkań Autorskich 2017

Miesiąc Spotkań Autorskich 2017

Goście piętnastego dnia 7. polskiej edycji Miesiąca Spotkań Autorskich: Ołeksiej Czupa z Ukrainy i Georgi Arabuli z Gruzji

Udostępnij

 Piętnasty dzień Miesiąca Spotkań autorskich należał późnym popołudniem do Ołeksieja Czupy z Ukrainy. Spotkanie pierwsze prowadził tłumacz Marcin Gaczkowski z Instytut Ukrainistyki Uniwersytetu Wrocławskiego.

Marcin Gaczkowski i bohater spotkania Ołeksij Czupa z Ukrainy

Ołeksij Czupa, to poeta i prozaik. Od 2014 roku mieszka we Lwowie. Twórca Donieckiego Slamu.
Urodził się w Makiejewce w 1986 roku. Pracował jako operator maszyn w fabryce, studiował filologię na Uniwersytecie, a następnie kształcił się na chemika-technologa w szkole technicznej.
Dwukrotny stypendysta programu Gaude Polonia (2015).

Autor książek Bomżi Donbasu (Bezdomni Donbasu) (Homo Profugos) („Menele Donbasu”, 2014), 10 sliw pro Witczyznu (2014, wyd. pol. Dziesięć słów o ojczyźnie, przeł. K. Kotyńska, 2016), Kazky moho bomboschowyszcza (2014, „Bajki z mojego schronu”), Akwarium (2015), Wysznia i ja (2016) oraz tomów poetyckich. Finalista Nagrody literackiej im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego.

Czupa, to rosyjskojęzyczny Ukrainiec z rosyjskiego Donbasu. To kraiński patriota, którego język jest przez to znacznie bogatszy niż czysty ukraiński np. jego rodaków z Zachodniej Ukrainy. 
Marcin Gaczkowski nietradycyjnie rozpoczął wpierw od rozmowy i zadania fundamentalnego pytania dla zrozumienia osobowości i pisarstwa Czupy: „Czemu jak mówią jesteś taki paradoksalny?”
Czupa zaczął opowiadać o swojej biografii: „Pracowałem w zakładach koksowniczych i to była bardzo ciężka praca, a wieczorami pisałem wiersze. Bo od tego zacząłem swoją przygodę z pisaniem. Urodziłem się w robotniczym Donbasie, ale aby uratować siebie jako twórcę w tym niełatwym środowisku stworzyłem sobie swoją własną mistyfikację, bo wiem uważam, że już samo tworzenie jest przejawem niepokoju i buntu. Mimo, to, iż mieszkałem w rosyjskojęzycznym Donbasie, nie przejmowałem się tym, iż jestem Ukraińcem, ale za to miałem wokół siebie zgromadzoną paczkę ludzi podobnie myślących, i nikt z tego powodu mnie nie atakował.

Gaczkowski: ”Czy gdyby nie wojna pytał Gaczkowski dalej byś tam mieszkał?”
Czupa: „Zbierałem się co prawda do wyjazdu, ale nie z powodu konfliktu separatystów z Donbasu, lecz wyjechałem tak naprawdę dopiero po pięciu miesiącach do zaistnienia tzw. Republiki”, aw dodatku w moją fabrykę trafił pocisk rakietowy.
Kolejne pytanie wiązało się z decyzją o wyjeździe. „W jednej z wypowiedzi powiedziałeś, że Donbas został bezpowrotnie utracony?”

Czupa: „Tak bym teraz nie powiedział, ale to zależy od kontekstu w jakim to zdanie umieścimy. Bo wiadomo, że teraz Donbas leży w granicach Donieckiej Republiki Ludowej. W dwa tysiące czternastym i piętnastym roku linia frontu przebiegała na linii Debalcewo Iłowajśk, wtedy jeszcze myślałem, że można wyjść z tej wojny okrojonym o te tereny, ale tak mi się teraz już nie wydaje. Widzę, że Rosjanom chodzi o konkretny podział na Ukrainy, na część Wschodnią połączoną z Rosją i część Zachodnią.
- „Czy masz coś do zarzucenia stronie ukraińskiej jeżeli chodzi o sposób prowadzenia operacji wojskowych?”
- Powiem, tak, odparł Czupa, sytuacja jest tak dynamiczna, że mnie da się ocenić i powiedzieć jednoznacznie czy te działania są właściwe. Na pewno jest pewne, że tu nie chodzi tylko o Donbas i tereny wschodniej Ukrainy.
- " Ale wracając do twojej twórczości, ostatnie twoje utwory nie odnoszą się już bezpośrednio do sytuacji wojny na Ukrainie"? - drążył temat Marcin Gaczkowski.
- Muszę powiedzieć, kontynuował Czupa, że ja nie lubię czytać, a tym bardziej nie czytałem literatury dotyczącej Donbasu, chociaż pisałem o nim w mojej książce „Bezdomni z Donbasu”.

Przeczytam Państwu teraz fragment tej książki, której akcja dzieje się w czteropiętrowym budynku i stopniowo  brama po bramie poznajemy, począwszy  od parteru, aż po czwarte piętro życie zamieszkujących go mieszkańców. Pierwowzorami do opowiedzenia tych historii byli moi sąsiedzi, ale nie wiem nawet czy wiedzą, czym się zajmuję, nie mówiąc już o przeczytaniu przez nich mojej książki. Jest tam opowiadanie o starej i młodej kobiecie, które wysłałem na konkurs, i nikt z jurorów nie mógł uwierzyć, że to opowiadanie napisał mężczyzna.

Ołeksij Czupa, Good bye, Lenin!
tłumaczenie: Bartosz Popadiak

Wszyscy, którzy kumplują się z Firmanem, doskonale wiedzą – jeśli Firman dzwoni po dziewiątej wieczorem, to ma naprawdę ważne wiadomości, coś się naprawdę stało. Wiedzą też, że Firman za żadne skarby nie przeważe tego przez telefon, nawet nie napomknie, czy wiadomość jest dobra, czy zła. Po prostu odłoży słuchawkę i będzie czekał u siebie w domu na rozmówcę, nawet jeśli temu biedakowi przyjdzie leźć przez całe miasto na piechotę. Lima też był gotów iść na piechotę około czternastu kilometrów, co kiedyś sprawdził w Google Maps. Firman wykręcił do niego numer po północy,  kiedy ten zasypiał. O tej porze w Makijewce nigdy nie było publicznego transportu, więc nie miał co nawet liczyć, że uda mu się złapać jakiś autobus. Dlatego ubrał się z ociąganiem, podładował swój odtwarzacz, zapalił na balkonie, słuchając nocnego miasta i wpatrując się w światła pobliskiej elektrowni i dopiero wtedy wybiegł z klatki schodowej. Wyłączył muzykę, przez podwórza przeszedł na główną ulicę i prawie od razu zobaczył jak od strony dworca autobusowego wytacza się w jego kierunku, jakiś późny, zagubiony autobus. Uśmiechnął się sam do siebie, podniósł rękę  i już po chwili kołysał się lekko w jego wnętrzu. Żeby złapać nocny, samotny autobus trzeba mieć wielkie szczęście i Lima,  który w ciągu swojego życia schodził nocną Makiejewkę wzdłuż i wszerz, doskonale to rozumiał. Teraz cieszył się bardzo, że udało mu się tak zaoszczędzić czas i własne siły. Za jakieś półgodziny był już na miejscu. Firman mieszkał w jednej z najbardziej spokojnych i zielonych dzielnic miasta, niedaleko od dworca kolejowego i dzikich owocowych sadów, które znajdowały się teraz na miejscu dawnej spółdzielni działkowej. Jego blok, ogromna, solidnie budowana stalinka, podobał się Limie. Dom był wielki i stary, wyrastało tu już czwarte pokolenie ludzi. Wszyscy świetnie znali siebie nawzajem i ludziom z zewnątrz często przypominali wielką, rozgałęzioną - choć nie zawsze przyjazną - rodzinę. Nie łatwo tracili i zapominali swoich, natomiast nowych i obcych przyjmowali do siebie niechętnie.  Lima nie pchał się do ich wspólnoty, chociaż bywał w tym bloku regularnie już od piętnastu lat i orientował  się we wszystkich zawiłościach sąsiedzkich relacji, może nawet lepiej, niż sami mieszkańcy. Podwórkowe koty ocierały się z zaufaniem o jego ręce, wszystkie sprzedawczynie w okolicznych sklepach bez wahania sprzedawały mu na kreskę, młodej kwiaciarce z klatki Firmana, mieszkającej na czwartym piętrze, od czasu do czasu kopsnął papierosa, a gospodynie domowe regularnie wzywały go na świadka i arbitra w swoich niekończących się sporach. Lima nie wtrącał się do ich wspólnoty, po prostu obserwował ją z daleka, tak jak obserwuje się życie mrówek w słoiku. Czuł się całkiem inny, obcy i wiedząc jak bardzo delikatne i krótkotrwałe bywają podobne konstrukcje, bał się zaburzyć ich równowagę. Lima wszedł na trzecie piętro i żeby nie narobić hałasu na klatce w środku nocy, nie zaczął znęcać się nad dzwonkiem, tylko postukał leciutko zgiętym palcem w drzwi Firmana. Ten otworzył natychmiast, jakby czatował pod wejściem. Wystarczyło jedno spojrzenie w oczy przyjaciela, by Lima zrozumiał, że nic złego się nie stało – Firman roztaczał aurę szczęścia,było widać, że rozpiera go energia. Lima, nic nie mówiąc, przeszedł obok niego do kuchni, skąd słychać było jeszcze dwa przytłumione głosy. Firman po cichu zamknął drzwi na wszystkie zamki, wyjrzał przez judasza, sprawdzając czy – jak to czasem bywa - ktoś nie snuje się po schodach, i aż podskakując z niecierpliwości, ruszył za Limą. Wchodząc do kuchni, Lima w pierwszej kolejności natknął się wzrokiem na lśniące od radości i podekscytowania gęby Dżeka i Romki. Nic nie rozumiejąc, spojrzał na Firmana, ale ten milczał zagadkowo.
- No, wystarczy już! Co się stało? – Lima odrobinę podniósł głos, denerwowało go, gdy rozgrywano przed nim teatralne sceny.
- Nie widzisz nic nowego w kuchni? – wesoło zapytał Firman.
- Nowa lodówka, czy co? – mruknął Lima, rozglądając się po znanej mu już od wielu lat kuchni.
Dżek i Romka parsknęli śmiechem i gdy tylko Lima zwrócił się w ich stronę, zobaczył coś od czego powoli opadła mu szczęka. Na kuchennym, wysłużonym stole, pod nim i na parapecie obok Dżeka leżały pliki banknotów,  kłębiące się w nierównych kupkach.
- A to co? Forsa? – nie wierząc własnym oczom, wyszeptał Lima.
- Forsa, stary! Kupa forsy! – Firman poklepał kumpla po ramieniu i zakrzątał się koło kuchenki, żeby zrobić gościowi kawę.
- Ale skąd wytrzasnęliście tyle forsy?
- W życiu nie uwierzysz. – oznajmił triumfalnie Firman.
- Znalazłeś robotę? W „Naftogazie”, czy co?
- Bardzo śmieszne.
- Ożeniłeś się z córką oligarchy?
- I znowu pudło.
- Wziąłeś kredyt?
- Nie, no co ty.
- ChłoPaki, co wy bank obrabowaliście? – domyślił się Lima – No, to jest coś!
- I znowu, chłopie, nie trafiłeś.
- No to skąd w takim razie te pieniądze? –spytał zdezorientowany Lima, rozglądając się po pomieszczeniu i starając się oszacować, ile na oko może tu być gotówki.
- Obaliliśmy Lenina! – ogłosił uroczyście Firman po teatralnej pauzie.
- Że co? Znowu? – sarkastycznie spytał Lima. – Przecież w zeszłym roku już go obalaliśmy, pamiętasz?
W odpowiedzi Firman i Dżek skrzywili się, jakby rozbolały ich zęby. Jasne, że pamiętali. Coś takiego człowiek pamięta do samej śmierci. Lenin stał sobie spokojnie w ich dzielnicy i wyglądał na tutejszego. Pomalowany srebrną farbą, miał cztery metry wysokości. Nie wadził nikomu i mało kogo obrażał fakt jego istnienia. Zdawało się, że nawet ojczulkowie z prawosławnej cerkwi, która stała jakieś trzydzieści metrów za Iliczem, przywykli do niego i przebaczyli wszystko, co swego czasu robił i co zapowiadał zrobić ze sługami bożymi. Tylko Firman nie przebaczył Iliczowi. Miał z wodzem światowego proletariatu swoje własne porachunki, nieznane nikomu, oprócz niego samego. Coś związanego z wojną domową i rodziną Firmana. Lima nigdy w to nie wnikał, miał gdzieś Lenina, nie budził w nim żadnych emocji, dlatego ciągłe propozycje swojego kumpla, by zniszczyć pomnik, traktował jako chuligaństwo pozbawione ideologicznych pobudek. W ubiegłym roku, gdzieś koło tej pory, w lipcu, Firman nareszcie namówił Limę, Dżeka, Romkę i jeszcze jednego znajomego, zwanego Czekistą, żeby obalili  monument. Zebrali się, tak jak i teraz, w domu Firmana, który wyłożył im swój prosty, jak budowa cepa, plan: zarzucić na Lenina długą linę, drugi koniec przymocować do łady Firmana, rozpędzić się – całe szczęście, że Lenin stojąc na swoim postumencie ma przed oczami długą, równą i prostą ulicę –i szarpnąć, w ten sposób strącając wodza z miejsca. Czekista powiedział wtedy, że nigdy w życiu nie słyszał głupszego planu, na co wszyscy jednogłośnie nazwali go dupkiem. Czekista obraził się, ale poszedł z nimi. Cała sprawa zajęła nie dłużej, niż pięć minut: Romka i Lima zawiązywali węzeł na torsie Lenina, Dżek stał obok samochodu, a Czekista jako praktykujący mechanik samochodowy mocował drugi koniec sznura do holowniczego haka. Firman siedział za kółkiem i w skupieniu dopalał papierosa, kiepując na ulicę. Pierwszy dał sygnał Lima, potem Czekista pozwolił jechać, i Firman – przeżegnawszy się – dodał gazu. Czekista wyznał wszystko dopiero z rana, gdy zaczęli go bić. Wyznał, że oprócz bycia dupkiem, jest też komunistą, choć zupełnie nie udało mu się
objaśnić zasadniczej różnicy między tymi dwoma pojęciami, a w szczególności tego, co Komunistyczna Partia Ukrainy, na którą niezmiennie oddawał swój głos na wyborach, ma wspólnego z ideologią komunizmu. Po czym stwierdził, że będąc komunistą, on – Czekista, nie mógł nie stawiać oporu przy próbie zniszczenia pomnika swojego duchowego wodza. Że przygotował sabotaż, i specjalnie przymocował sznur nie do odpowiedniego haka, tylko przytwierdził go do tylnej ośki. Kiedy Firman rozpędził się ulicą, sznur naprężył się  i oderwał mu tylne koła, po czym pękł i pokaleczone auto z kierowcą w środku, na pełnym gazie przywaliło w przydrożny kasztan. Momentalnie podniósł się dym i przestraszeni Lima i Dżek pobiegli wyciągać zakrwawionego Firmana ze środka. Ten śmiał się histerycznie i opędzał od nich. Czekista rechotał do wtóru. Lenin stał niewzruszony i spoglądał na ich bandę. Firmana wypuścili ze szpitala dopiero na wiosnę. Rany się zagoiły, kości zrosły, ale myśl, by obalić Lenina, zaczęła go poważnie dręczyć. Nie było skąd wziąć innego samochodu, dynamitu Firman nie potrafił zrobić, no i nie zaryzykowałby użycia go w swojej gęsto zaludnionej dzielnicy. Obmyślał plany i milczał.
- Jasne, że pamiętam – odburknął Firman – Ale tym razem nie było pośród nas zdrajcy, więc naprawdę go obaliliśmy.
- Oho! No to gratuluję! Jak żeście to zrobili?
- Było nas ze dwudziestu chłopa, każdy miał sznur. Zawiązaliśmy mu na szyi, zaczęliśmy ciągnąć wszyscy razem, no i po mniej, niż minucie Lenin padł.
- Tak po prostu? – zdziwił się Lima.
- Tak, gładko poszło. I wyobraź sobie, że się nie rozbił.
Jakiś taki materiał, wytrzymały i lekki.
- No i co?
- No i nic, leży tam dalej. – wyjaśnił Firman.
- A pieniądze skąd? Departament Stanu USA wypłacił wam honorarium?
- Żartujesz dziś, niczym Bóg – z ironią stwierdził Firman.
- Wyobraź sobie, Lima – wtrącił się do rozmowy Dżek
- że komuniści mieli tam skrytkę. Trzymali w niej pieniądze, partyjne fundusze.
- „Tam” to znaczy gdzie?
- No, pod Leninem – wyjaśnił Firman. – Kiedy spadł, wszyscy od razu się rozbiegli, nawet sznurów nie pozabierali. Załatwili sprawę i czmychnęli. A my zostaliśmy we trzech i wleźliśmy na postument. No i okazało się, że pod pomnikiem  jest elegancki otwór mający pewnie z metr średnicy.
- I głęboki też na metr, jak nie więcej – dodał Dżek.
- Pełny pieniędzy, Lima.
Lima gwizdnął z podziwem. Nigdy w życiu nie uwierzyłby w taką historię, gdyby teraz na własne oczy nie widział trzech swoich kumpli, którym w życiu niezbyt się powodziło, jak siedzą obładowani plikami pieniędzy. Patrzył na ich zadowolone mordy i przypominał sobie czołówkę kreskówki „Kacze opowieści”, w której Sknerus McKwacz wchodzi do ogromnego pomieszczenia, wypełnionego złotymi monetami i banknotami i z trampoliny skacze w to morze dostatku. Lima przez sekundę wyobrażał sobie, jak jego kumple kąpią się pieniądzach i po raz pierwszy w życiu ta myśl nie wydawała mu się nieprawdopodobną, czy nierealną.
- A ile tam jest? – zaciekawił się.
Romka, który do tej chwili milczał w skupieniu i kreślił w notatniku długie słupki, w tym momencie odchrząknął, zaszeleścił kartkami, wpatrując się uważnie w cyfry, jakby sprawdzał, czy czegoś – jak to bywa - nie pokręcił, albo nie zapomniał, po czym oznajmił uroczystym głosem:
- Jeden milion osiemset osiemnaście tysięcy pięćset hrywien! Głównie setkami i dwusetkami.
- No nieźle! Prawie dwa miliony? – Firman z podekscytowania aż podskoczył w miejscu.
- Tylko dziwne, że tak patriotycznie, w hrywnach. – zażartował Romka – Co prawda nie spodziewałem się, że komuniści trzymają pieniądze w kapitalistycznych, buruazyjnych dolcach, ale byłem przekonany, że wypłatę dostają w rublach.
- Niemała sumka – zauważył Lima – Co zamierzacie z nią zrobić?
- No, skoro to są pieniądze komunistów, to znaczy, że wyłudzono je od emerytek i rosyjskich sponsorów. - Firman, jak zawsze, od razu trafił w sedno.
- No, przypuśćmy że tak. Więc zostawimy je sobie? – Dżek z powątpiewaniem rzucił okiem na ułożone pieniądze.
- Tak sobie myślę, że emerytkom nie ma sensu oddawać. One i tak z powrotem zaniosą te pieniądze komunistom.
- A rosyjscy sponsorzy nawet bez tych dwóch milionów,mają wystarczająco dużo forsy. – dodał Lima.
Przyjaciele wpadli w zadumę. Każdy szukał w głowie możliwego rozwiązania, czasem niektóre wydawały im się całkiem niezłe, ale odrzucali je z miejsca i myśleli dalej. Właśnie w takich chwilach poznajesz ludzi, którzy cię otaczają. Zapytaj swoich znajomych, na co wydaliby dwa miliony. Gdy człowiek, który nie przywykł do obracania takimi kwotami i nigdy nie miał w kieszeni więcej, niż dziesięć tysięcy hrywien wziętych na roczny kredyt, uświadomi sobie ile pieniędzy ma na wyciągnięcie ręki,w pierwszej chwili pozbawia go to tchu. W skutego tego mózg przestaje pracować w normalnym trybie, podsuwa coraz to głupsze pomysły, a w oczach ciemnieje. Właśnie w takich momentach finansowego szoku wypływają na powierzchnię
dziecięce marzenia, zepchnięte w głębiny podświadomości. Po głowie krąży myśl, żeby kupić sobie wesołe miasteczko. A jeśli nie wystarczy pieniędzy to chociażby diabelski młyn. Albo załatwić ciężarówkę lodów. Albo kupić sobie broń, tą którą mają żółwie nindża. Albo – nareszcie - sprawić sobie do domu tego drogiego psa, na którego twoja rodzina w żaden sposób nie mogła sobie pozwolić latach dziewięćdziesiątych. Jednak gdy dziecięce marzenia zaczynają szybko wypływać na powierzchnię, równie szybko pękają, niczym bańki mydlane. Do ich realizacji potrzeba albo dużo więcej pieniędzy, niż ich posiadasz, albo to o czym marzyłeś dwadzieścia, czy trzydzieści lat temu, wydaje się teraz niepotrzebnym i nieaktualnym.
Tuż za dziecięcymi marzeniami nadchodzą dorosłe potrzeby i pragnienia: gruntowny remont, porządne auto, domek nad morzem, oszczędności przeznaczone na wykształcenie dzieci. Natomiast ci, którzy nie są za bardzo świadomi tego w jakim kraju żyją, jak gdyby nigdy nic ładują wszystkie dostępne pieniądze w biznes, w większości przypadków zapominając potem na długi czas, co to takiego sen, apetyt, dobry nastrój, erekcja i czas wolny. Wyjątkowi spryciarze dzielą pieniądze na kilka części i zanoszą je do kilku przyzwoitych banków, żeby żyć potem z odsetek i w ogóle niczym się nie przejmować. Najbardziej stroniące od społeczeństwa jednostki, gdy spadnie im z nieba tyle gotówki, rzucają wszystko i wyjeżdżają na jakąś wyspę na Oceanie Spokojnym, albo Atlantyckim i żyją wśród tubylców, których języka nie rozumieją i nigdy nie będą chcieli zrozumieć. Na takie wyspy, gdzie istnieje minimalny standard życia i niezbędna do tego – tak żeby tubylcy cię nie usmażyli i zjedli – grupa oświeconych ludzi. Najbardziej nieprzewidywalni są jednak ci ludzie, którzy nigdy nie mieli pieniędzy i było im z tym dobrze.Po nich można spodziewać się wszystkiego. Gdyby istniał przyrząd rejestrujący myśli, to w ciągu półgodzinnego milczenia, które zapadło w kuchni Firmana po kluczowym pytaniu „Co zrobić z pieniędzmi?”, zapisałby on z pół tysiąca różnych wariantów. Trzeba oddać sprawiedliwość czwórce przyjaciół – praktycznie nie myśleli o osobistej korzyści. Czasem któremuś z nich przemknęło przez głowę, że byłoby nieźle kupić sobie to, czy tamto, albo po prostu wziąć swoją dolę, a inni niech tam sobie robią co chcą.
Ale te myśli nie trzymały się ich dłużej, niż trzy sekundy, prawie od razu zastępowały je przemyślenia, czy nie warto by było zasponsorować budowy schroniska dla zwierząt, albo uruchomić nową rozgłośnię radiową z wiarygodnymi wiadomościami i muzyką na poziomie, czy – nareszcie – pomóc szkole za rogiem w otwarciu w pełni wyposażonej sali nformatycznej. W końcu oczy Firmana rozbłysnęły tak, że aż cała kompania spojrzała na niego pytająco.
- Ziomy moje! – mało co nie krzyknął – Ziomy, już wiem na co powinniśmy wydać pieniądze!
- Na co? – zapytał ostrożnie Lima. Nutka szaleństwa pobrzmiewająca w głosie Firmana kazała mu mieć się na baczności. Firman wpadał zwykle na pomysły, które można było traktować poważnie, a tym bardziej wcielać je w życie, tylko gdy przejęło się jego sposób myślenia, co znaczyło odrzucić schematy i dać się ponieść jego zdrowemu, pełnemu życiowej radości?
- Pomnik! – wypalił Firman.
- Tak, tak, Firman, dziś w nocy wreszcie obaliłeś pomnik Lenina – Lima przemówił do niego spokojnie, ale przekonywująco, niczym do chorego dziecka – który ci zawadzał od wielu lat. Zuch chłopak. No dobra, ale co zrobimy z pieniędzmi?
- No przecież mówię, że pomnik! Postawimy pomnik – wyjaśnił.
- Pomnik? Ale czyj pomnik, Firman? Jak my go niby mamy postawić?
- Jasne, że nie my sami. My tylko organizujemy zbiórkę funduszy, forsujemy miejsce w urzędzie, wszystko zgodnie z prawem. I te dwa miliony wrzucamy do ogólnego, że tak powiem, koszyka.
- No powiedzmy, że spoko - zgodził się Dżek - Ale czyj ty pomnik zamierzasz tu stawiać? Czyj pomnik można postawić na Donbasie, oprócz pomnika Lenina, albo górników i hutników? No i mafii? Nikt inny nie przychodzi mi do głowy.
- No, ale poczekaj, – wtrącił się Romka – mi się podoba ten pomysł. Zieleń miejska, historyczna pamięć - takie rzeczy. to jest w pytę. Tym bardziej, że nasze miasto nie może narzekać na różnorodność pomników, prawda? No, jakie są u nas pomniki? – zaczął liczyć, zginając palce – Górników, naprzeciw Nahaliwki – to pierwszy, odkrywcy pokładów węgla na Donbasie – to drugi, Wieczny ogień w centrum – trzeci, tam też jest Ofiar Czarnobyla, ten co go z pięć lat temu odsłonili – czyli czwarty, Afgańców za supermarketem – piąty, Siergiejewa, ministra obrony Federacji Rosyjskiej koło szkoły numer dwadzieścia dwa – to szósty. No i pięciu Leninów w różnym rozmiarze i stopniu zaniedbania, stojących na mieście.
- Czterech – poprawił go Firman.
- Okej, czterech. Teraz czterech. Dziesięć pomników na półmilionowe miasto, przy czym pięć.. hm, cztery – sam się poprawił – jednego i tego samego człowieka. Tak, pomysł z pomnikiem zdecydowanie mi się podoba. Lima spojrzał na Dżeka, ale on również, jak się zdawało,zaczął popierać ten pomysł.
- Lima, sam rozumiesz – kontynuował Romka, kreśląc palcem jakieś hieroglify po blacie stołu, by dodać sobie pewności.
– Pomnik jest jak flaga. Symbolizuje władzę i obecność. To jest taki społeczny, narodowy i mentalny wyznacznik. W siódmym co do wielkości mieście Ukrainy nie ma pomnika, który byłby ukraiński. No dobra, nie chodzi mi już nawet o ukraiński, ale żadnego pomnika nie związanego z robotnikami, czy wojskowymi, też nie ma. Czaisz?
- Czaję, jasne. Ale może to się wiąże z tym, że to w stuprocentach robotnicze miasto?
- I nieukraińskie?
- Tego nie powiedziałem.
- Nie powiedziałeś, ale to logicznie wynika z twojej riposty.
Lima nie lubił, gdy ktoś go wciągał do rozmowy na tak śliski temat. Ukraińskość Donbasu, a w szczególności jego rodzinnego miasta, była dla niego – donbaskiego Ukraińca – drażliwą kwestią. Czasem zdarzało się dostrzec jakieś przebłyski, czyteż po prostu przejawy ukraińskiej świadomości narodowej, tam gdzie nikt się tego nie spodziewał, co doprowadzało serce Limy – chore od ciągłego napięcia – prawie że do euforii. Ale zwykle – zazwyczaj właśnie wtedy, gdy byli potrzebni – do tych ludzi nie udawało się dotrzeć. W krytycznych chwilach, większość z nich wpełzała do swoich muszli i stanowczo odmawiała zaliczania się do jakiejkolwiek narodowej wspólnoty. Przeczekiwali historyczne kataklizmy w schronach,
a potem wypełzali na zewnątrz i wzdychali spoglądając na ruiny. To że kataklizm można było uprzedzić, że kataklizmu można było uniknąć, albo przynajmniej załagodzić jego skutki, gdyby raz na zawsze określili swoje stanowisko, a wskutek tego otrzymali prawo,wolność i odpowiedzialność za samych siebie, nie docierało do nich. Ich pancerze były mocne i ratowały im życie, a to okazywało się dużo bardziej przekonującym, niż jakiekolwiek przekonania. Lima przez bardzo długi czas żył w przeświadczeniu, że ta ich stanowcza niechęć do samookreślenia jest czymś nienaturalnym. Bardzo długo nie mógł pozbyć się wrażenia, że tak nie może być, dopóki wracając pociągiem z Dniepropietrowska, czy Charkowa, nie poznał sympatycznego gość. Pochodził z tego samego miasta, co Lima i uczył się na chirurga. Po drugiej butelce koniaku Limę – już nieźle wstawionego – wzięło na wygłaszanie niekończących się sentencji, a chłopak – niby to swój – ochoczo podtrzymywał rozmowę o tożsamości. Tego wieczora Lima dowiedział się od Żeni (bo tak, zdaje się, zwali tego studenta medycyny) o istnieniu czegoś takiego, jak komórki macierzyste. Komórki macierzyste mają dwie główne właściwości: umiejętność przechodzenia niezliczonej ilości cykli komórkowych, pozostając niedyferencjowanymi, oraz możliwość dyferencjacji w jakikolwiek inny typ komórki.
- Mówiąc po ludzku – tłumaczył Żenia, zerując koniak – jeśli się nie będzie ruszać tych macierzystych komórek to mogą sobie one tak istnieć, zastępując jedno pokolenie kolejnym takim samym, zupełnie nic się nie zmieniając. To może trwać bez końca. Ale jeśli je ruszyć, umieścić w środowisku już uformowanych, określonych komórek, to staną się takie same, jak wszystkie dookoła. Czaisz?
- Aha.
- No a teraz weź i przełóż ten schemat na naszych rodaków. Jasne, że to uogólnienie, i to z nawiązką. Ale główny mechanizm, jak dla mnie, jest dokładnie taki sam. No,weź to rozkmiń.
Lima posłuchał, rozkminił – i praktycznie od razu wytrzeźwiał. To było rzeczywiście bliskie prawdy. Teraz przynajmniej rozumiał, jak i co trzeba robić. Ale co on mógł zrobić? Mała, niezauważalna, określona komórka?
- Ukraińskie, ukraińskie – spokojnie powiedział Lima – przynajmniej po części na pewno. I my jesteśmy?
- Jesteśmy – potwierdził Firman.
- I mamy forsę.
- Mamy forsę.
- No to dawajcie, postawimy w naszym mieście normalny pomnik. Mało tego, że będzie zajebisty to jeszcze będzie nasz.
- Fajnie mieć swój pomnik, co chłopaki?
- Tak! – wszyscy się zgodzili.
- No to czyj pomnik postawimy? – postawił kluczowe pytanie Firman.
- Bandery? – zaproponował Dżek.
- Dżek, zgłupiałeś? – Lima aż się poderwał – Bandera nie ma żadnego związku z naszym regionem – to po pierwsze. A po drugie – pewnie nie postałby tu długo. Chcesz wyrzucać pieniądze w błoto?
- Żadnego Bandery, Dżek – Firman odpalił papierosa i zamyślił się – Szewczenki by postawić, ale ich jest od cholery na całym świecie.
- Kotlarewski? Sahajdaczny?
- Chłopaki, ograniczmy się do Donbasu, co? Albo do tych, którzy mają z nim coś wspólnego.
- Machno?
- Spoko, ale umawialiśmy się, że ktoś niezwiązany z wojaczką.
- Bubka?
- Już jest.
- Kobzon?
- Nie żartuj. Ten też właściwie jest.
- Tymoszczuk?
- Żywy.
- Stus, Dziuba?
- Co jest z tobą? Jeśli ktoś tutaj wie kim oni są, to ludzie mają go za banderowca. Zastanówmy się jeszcze nad możliwościami. (???)
- O! Wiem, wiem! – Lima klasnął w dłonie radośnie niczym dziecko.
- No?
- Sosiura! Wołodymyr Sosiura! On jest przecież nasz, donbaski! A nie ma żadnego pomnika, tylko jakieś popiersie w Debalcewym. No i co sądzicie? Dżek, Firman i Romka, z zadowoleniem odchylili się na oparcia krzeseł. Sosiura to było to, czego potrzebowali. Wszyscy czuli spokój i satysfakcję, jakby dokonali czegoś naprawdę wielkiego.
- A wiecie co, ziomy? – Firman przerwał nagle ciszę.
- Co?
- Właśnie sobie pomyślałem jedną rzecz. Pamięć zawsze pozostaje pamięcią. Dobre rzeczy trzeba pamiętać, a złe tym bardziej, żeby się nie powtórzyły i uczyć o tym swoje dzieci.
- Przecież ty nie masz dzieci.
- Nie o to chodzi. No, przypuśćmy, że będę miał syna.
- No i?
- No i przyprowadzę go pod pomnik Sosiury. Opowiem, że był taki poeta, kochał Ukrainę, kochał jak słońce. I kochał hałdy – te piramidy donieckich stepów. No i o pięknie opowiem i o wszystkim takim. Przekażę mu wszystko najlepsze, co wiem. Mój syn będzie rósł, patrzył na pomnik Sosiury i będzie wiedział coś o dobrych stronach życia. Ale jeśli na przykład do tego czasu, obalone zostaną wszystkie pomniki Lenina – możemy pofantazjować, że kiedyś dojdzie do wielkiej fali protestów, która zmiecie symbole radzieckiej przeszłości – to będę mógł opowiedzieć mojemu synowi o tym kim był Lenin. I uczciwie opowiem. Jasne, że o dobrym też, ale więcej o złym. Ja mam z nim swoje osobiste porachunki, czaicie. Tak właśnie. I mój syn, gdy będzie kiedyś chodził po mieście, w którym nie ma żadnych pomników Lenina, nie przypomni sobie, co ten człowiek zrobił jego narodowi. Wzrok nie będzie się miał za co zaczepić, żeby nie dać zapomnieć. A to niebezpieczne zapominać ciemne strony historii.
- No, coś w tym jest – zgodził się Lima – Tylko że ty już, Firman, powaliłeś Lenina. Pozamiatane, sam rozumiesz.
- Ale on jest przecież leciutki – Firman spojrzał spode łba na przyjaciół – Zapytaj Dżeka albo Romkę.
- A niech cię szlag – wyrwało się Dżekowi – Ty chcesz go postawić z powrotem?
- A czemu nie? Zaraz zadzwonimy po naszych i postawimy, tak jak stał.
- Więc po co była ta cała komedia? – z rozdrażnieniem zapytał Romka – Znam cię, głupku, dwadzieścia lat. Całe życie mi trujesz, że Lenina trzeba obalić. No i obaliliśmy. Nie tak po prostu, tylko pod twoim kierownictwem i twoimi rękami. I ty mówisz, żeby go z powrotem postawić?
Po co?
- Chłopaki, właśnie wyjaśniłem. Po pierwsze – tak czy inaczej go obaliliśmy, więc czuję się trochę zaspokojony, jeśli o to chodzi. Po drugie – za dwie godziny będzie świtać. Ludzie pójdą do roboty, zobaczą i wezwą milicję. Milicja wezwie komunistów, no bo komu innemu jest potrzebny ten pomnik. Kiedy komuchy zobaczą, że zabrano ich partyjne fundusze,zaczną ciągnąć za język kogo się tylko da i szybko nas dorwą. I przez najbliższych kilka lat nie postawimy pomnika żadnego Sosiury.
- Ta, to na pewno – mruknął Lima –Znajdą nas od razu.
- Gdyby tam jeszcze pieniędzy nie było –cholera z nimi, niechby sobie leżały. Ale jeśli tak się mają sprawy, to lepiej je z powrotem odłożyć. Nie sądzę, żeby zaglądnęli tam na rocznicę Rewolucji Październikowej, ale nawet jeśli zaglądną, to mamy wystarczająco dużo czasu żeby je dobrze schować.
- Boże, Firman, jak ty mnie wykończyłeś dzisiaj – westchnął Romka, wyciągając telefon, żeby zacząć dzwonić do tych, którzy dzisiejszej nocy strącili wodza z postumentu.

***


Słońce wschodziło niepewnie, wydobywając miasto  z gęstej, lipcowej ciemności. Chłód zanikał, a po ulicy, niczym gorące mleko, rozpływał się biały, lepki upał. Dozorczyni Marusia, tak jak każdego poranka w ciągu ostatnich piętnastu lat, sprzątała koło Lenina. Zamiatała na bok żółte od upału klonowe liście. Nagle, na postumencie, gdzie stał spokojnie tutejszy, dzielnicowy Ilicz, jej uwagę zwrócił świeży napis, którego wczoraj, gdy szła na stragan obok pomnika, jeszcze nie było.
- „Kat” – odczytała wielkie litery, wypisane żółtą farbą na ciemnym, gładkim kamieniu.
Potem zamyśliła się na chwilę.
- A cóż to za młodzież teraz taka – przesunęła mokrą ścierką po napisie, by zobaczyć czy łatwo się zmywa, ale ten pozostał bez zmian – pisać nie umieją, barany jedne.
Po pierwsze – ma być „kot”, a nie „kat”. A po drugie – jaki tam z niego kot? To przecież Lenin. Marusia postała jeszcze chwilę pod Leninem, próbując zrozumieć, dlaczego ktoś przezwał Lenina „kot”, a także co będzie z państwem, gdzie młodzież jest tak niepiśmienna, ale w końcu machnęła ręką, chwyciła swoje stare wiaderko i poszła zamiatać ulicę, wzbijając w powietrze chmury złotego kurzu.



Salę podziemii Mediateki przy ul. Teatralnej zawsze wypełnia wierna publiczność

Pierwsze pytanie z sali dotyczyło wolnego czasu: „Jakie jest Pana ulubione zajęcie?” Po krótkim namyśle Czupa odpowiada: „Moim ulubionym zajęciem jest siedzenie w knajpie i obserwowanie ludzi”.
Kolejne dotyczyło ulubionych lektur: „Skąd u Pana wzięło się zainteresowanie Markiem Hłasko”?
Czupa: „Jak zacząłem się uczyć polskiego, to w pierwszym rzędzie zacząłem szukać jakiś fajnych polskich tekstów literackich, aby przy ich pomocy poznać polski język literacki, ale zanim poznałem twórczość Hłaski, to pierwszą książką jaką przeczytałem po polsku były to „Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza. Wziąłem ją ze sobą do pracy i po zmianie zapomniałem jej zabrać ze stołu. Dzwonię do kolegi, który przyszedł na kolejną zmianę z prośbą, aby odłożył ją do mojej szafki. Odpowiada mi:: „tak leży tu jakaś angielska książka”...on nawet nie pokusił się, żeby zobaczyć w jakim jest języku i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, gdzie ja jestem, a gdzie są moi koledzy.
A z Hłaską było tak, że ja sobie wygooglałem, że był taki polski pisarz, który żył krótko, a ja lubię ten okres w którym o żył, gdzie szybka muzyka rockowa, hipisowskie klimaty, to bardzo mi się spodobał jego buntowniczy stosunek do życia. Wpierw przeczytałem jego nowelkę, a potem dłuższe opowiadanie „Pętla” i „Ósmy dzień tygodnia”. I to było niesamowite, bo ja od razu zakochałem się w jego tekstach. Kiedy dla lata temu dostałem polskie stypendium, to przetłumaczyłem kilka jego opowiadań.  Umówiłem się, że na jesieni coś się z tego ukaże na Ukrainie.
Bardzo lubię też Agnieszkę Osiecką, a to dzięki płycie Nosowskiej, Wojaczka, Stachurę. A z twórców żyjących przede wszystkim Ziemowita Szczerka za jego "Przyjdzie Mordor i  nas zje", za jego poczucie humoru.

Ołeksiej Czupa "Bezdomni z Donbasu"

Pytanie z sali: „W 2010 roku ukazał się Pana głośny artykuł „Czarny kolor wolności” o Janukowyczu i jego władzy, a zaraz potem on został obalony i zrezygnował z władzy. Czy coś Pan wiedział wcześniej, czy po prostu przewidział Pan to'?
Odpowiedź Czupy: „Wie Pani ja się w jakiś sposób czuję profetykiem i myślę, że jednak jakoś to przewidziałem obserwując wcześniej styl jego władzy.
Opowiem Państwu anegdotę związaną z moją książką tłumaczoną na polski, jej akcja dzieje się w Warszawie, chociaż ja jej wcześniej nigdy nie widziałem i w niej nie byłem.
Kolejne pytanie z sali dotyczyło aktualnej sytuacji pisarza: "Nad czym Pan teraz pracuje?"
- "Mam gotowe, napisane, zredagowane trzy książki. Jedna jest w druku, inna tłumaczona jest na język polski. W związku z tym skupiłem się na tłumaczeniach z języka angielskiego.
Ostatnie pytanie dotyczyło jego osobistej sytuacji: "Czy czuje się Pan emigrantem?
Czupa odpowiedział krótko: „Od kiedy wyjechałem z Donbasu czuję, że już zawsze będę koczownikiem”.

Obejrzyj filmową relację ze spotkania na kanale Youtube.com

 

 

Kolejnym gościem piętnastego dnia 7 polskiej edycji Miesiąca Spotkań Autorskich był kolejny poeta z Gruzji Giorgi Arabuli.

Giorgi Arabuli

Jak na wstępie zaznaczyła prowadząca spotkanie Irina Tkeshelashvili "jest on najmłodszym z pośród wszystkich tegorocznych uczestników MSA. Po raz pierwszy też gości nie tylko we Wrocławiu ale i w Polsce.
Giorgi urodził się w 1991 roku. Ukończył reżyserię teatralną na Państwowy Gruziński Uniwersytet Teatru i Filmu im. Shota Rustaveliego. Dysponuje bardzo oryginalnym poetyckim głosem, podobno charakterystycznym dla swych rodzinnych stron – górskiego Khevsureti, ale tworzy nowe wymiary artystycznych i literackich tematów.
W roku 2012 wydawnictwo Intelekti Publishing wydało jego debiutancki tomik poezji „Wkraczając na drogę” z przedmową poetki Diany Anfimiadi: „szaleństwa młodości, miłość do ojczyzny i regionu z którego się wywodzi, niewielkie wtręty etnograficzne, bardzo współczesna poezja w najlepszym tego słowa znaczeniu, zapatrzony w siebie i Boga”.
Od 2013 jest głównym reżyserem teatru w Dusheti.
W 2016 otrzymał nagrodę Tsinandali w dziedzinie poezji.  

Jak wspomina, kiedy poszedłem do szkoły, to miałem szkole, a nie tylko w klasie ośmiu kolegów, w naszej wsi nie było telefonów ani bitej drogi, tylko górska. Po studiach w Tibilisi na wydziale reżserii teatralnej  na  Państwowym Gruzińskim Uniwersytecie Teatru i Filmu im. Shota Rustaveliego wrócił do swojego regionu i wsi, żeby jako wolontariusz badać tamtejszą kulturę materialną; mówił, "zbierałem wiersze, pieśni, podania, które przekazywało nam starsze pokolenie. Mieszkałem w bardzo starym klasztorze, którego początki architektoniczne sięgają jeszcze czasów przedreligijnych, początków XII wieku".

Drogowskaz prowadzący do miejscowości gdzie mieszkał Arabuli

(Równolegle na ekranie prowadząca wyświetliła nam mapę tamtej okolicy oraz zdjęcia tych poklasztornych kamiennych budowli)
Jeszcze do dzisiaj wiele rodzin wykorzystuje te budowle - jedną wieżę - zasiedla jedna rodzina. Na korytarzach wiszą żarówki, a wszędzie są wbudowane schody, które łączą poszczególne piętra. Moja wioska znajduje się ok. 1,5 tys. metrów nad poziomem morza. W związku z emigracją wewnętrzną, nie zostało w niej prawie żadnych ludzi. Zbudowano ją jak powiedziałem w czasach przed chrześcijańskimi, stąd starsi ludzie idą się modlić w wyznaczonych miejscach, które jak głosi legenda mają w sobie zgromadzoną dużą energię.

Khevsureti i poklasztorna kamienna budowla

W Gruzji przywiązuje się bardzo dużą wagę do etnografii, folkloru, obyczajów i tradycji, stąd  mówił Arabuli staram się w mojej poezji używać miejscowego dialektu. Nasza współczesna poezja, to jest to samo o czym wcześniej pisali nasi przodkowie, ale osadzona już w innym językowym i czasowym wymiarze. Cały ten region jest bardzo rozpoetyzowany. Kiedy na przykład ktoś umierał, był obowiązek pożegnania go, opowiedzenia jego życia wierszem.  I tak do dzisiaj trwa tam taki pojedynek na poezję lub w języku poezji, którym pragnie się uczcić pamięć zmarłego.

 

Giorgi Arabuli, Tłumaczenie: Diana Zadura

Smutek starości


Przeszedł Berdia po ojcowiźnie,
położył kamień, mówiąc: „Tu zestarzałem się”
Przeszedł Berdia w zdrowiu i w chorobie,
położył kamień, mówiąc: „Tu zestarzałem się”
Zaszedł Berdia do sumienia,
położył kamień, mówiąc: „Tu zestarzałem się”
Zaszedł Berdia do krzyża,
położył kamień, mówiąc: „Tu zestarzałem się”
Zaszedł Berdia do żony,
położył kamień, mówiąc: „Tu zestarzałem się”
Przeszedł Berdia życie,
położył kamień, mówiąc: „Tu zestarzałem się”
Przeszedł Berdia, nie znalazł więcej kamieni,
zestarzał się i powiedział „Wszystko w swoim czasie”.



Wiersze na wodzie pisane.


W cieniu twojej mogiły siedziałem
spisując smutki,
zmęczony i zgaszony...
Smutki moje
niczym wersy na wodzie pisane
a pisałem je pod prąd.
Ciało moje niczym ptak
zawieszone w powietrzu,
a skrzydła zmarznięte,
roztrzaskane,
chodziłem boso po ich okruchach
od domu twego
do domu twego.
Obok mnie jaśnieje twoja mogiła,
w jej cieniu ciało moje odpoczywa, pogrążone w żałobie,
nagrobny kamień całą noc bełkocze lamentując,
wstaję z błękitnego łoża jakby z ziemi,
z kości twych zbuduję sanie,
o smutkach tego świata pisanych na wodzie zapomnę.
Obok mnie jaśnieje twoja mogiła,
w jej cieniu ciało moje odpoczywa, pogrążone w żałobie,
w głębi serca kwitnie chmiel*,
z grobów dochodzi śpiew.
W cieniu twojej mogiły siedziałem
i spisywałem smutki.

*
W regionie Khevsureti, skąd pochodzi autor, w obrzędach pogrzebowych i wspominaniu zmarłych rytualnym napojem jest,
wytwarzane lokalnie, piwo chmielowe, stąd chmiel jako symbol pamięci.


Smutek życia


Wyszedłszy na drogę,
omijasz głaz,
kamyczek zaś popychasz nogą jak gdyby drogę ci zagradzał.
Oto i twoje życie,
taki jest twój świat.



***

Podwórko.
Na sznurku ubrania damskie i dziecięce.
Na ściętej trawie leży kosa.
W cieniu dzikiej róży drzemie dziecko.
Cienia strzeże kobieta,
zranioną dłoń owinąwszy w chustę.


***

Gdy odchodziłem po raz pierwszy,
stała dziewczyna jak podcięta wierzba,
przykrywając własny cień.
Gdy odchodziłem po raz drugi,
stała dziewczyna jak jodła ogołocona z szyszek.
Gdy odchodziłem po raz trzeci,
stała dziewczyna niczym zburzona świątynia,
z kamieni układając wokół siebie mur.
Trzy razy tak stała dziewczyna,
ja zaś trzy razy odchodząc staczałem się na cierniste
zbocze.


Majaczenie w gorączce

Matko moja, czemu
tak się spóźniasz,
ból ugniatasz niczym ciasto,
smutek obierasz jak kolby kukurydzy,
placków z czosnkiem
mi przyniesiesz
gorących
i zostań matko moja,
zostań.
Nie pozwól zadomowić się nieszczęściu,
zamieszkaj blisko mnie
/Opętany nostalgią/
duszę się.
Nie myśl, że śpię,
Na zewnątrz gwiżdże wiatr -
to mój ojciec-żelazo.
Zostań.
Nie czas na mój ból,
powinienem leżeć już pod ziemią, matko moja,
i z dołu słuchać zawodzenia wiatru,
ból ten na zimę przechowam
w mym grobowcu,
wiosną zabierze go pierwszy deszcz.
Nie ratuj mnie,
zostań.
Oddal ostatnie myśli i troski
o bliskich, sąsiadów...
Smutek codzienny jedynie zostaw.
Twoje podwórko.
Będę pościć za twą tęsknotę.
Którą przędziesz razem z wełną.
Radość.
Zostań.
Upiecz mi chleba święconego,
z dalekiej drogi przybyszowi rozpal ogień.
Okryj mnie swą tęsknotą niczym kołdrą.
Nie zmarznij w niepogodę.
Zostań.
Oby nie zbłądzić,
nie okryć się niesławą,
oby w proch się nie obrócić.
Nie wolno mi cię zdradzić.
Otrzyj ból
sukienką.
Zostań, matko moja.
Zostań.

 Giorgi Arabuli w rozmowie z Iriną Teselashvili


W stolicy Gruzji (po gruzińsku nazywanej Sakartwelo) mieszka prawie połowa mieszkańców czyli między 1,5 a 1,9 miliona. Przyjeżdżają tu studiować młodzi ludzie i większość z nich już tam zostaje, wyludniają się wioski, małe miejscowości, ale ja chciałem wrócić do swojej rodzinnej wsi aby szerzyć wiedzę o jego wyjątkowości.

Pytanie z sali do Arabuli: „ Co się wystawia w gruzińskich teatrach?
Odpowiedź Arabuli: "Właściwie, to wszystko co na innych scenach. np. Czechowa, Schillera, Saroyana (autora amerykańskiego gruzińskiego pochodzenia), Lorkę
Kolejne pytanie: "Czy nie kusiło Paana aby samemu coś napisać dla teatru?"
Odpowiedź: -” Jak na razie bardzo łatwo mi się przenosi cudzy tekst na deski teatralne niż na przykład napisanie swojej sztuki.
Bardzo ważna jak już mówiłem jest tradycja i jej stosunek w naszym społeczeństwie. Oczywiście jeżeli krępuje ona wolność jednostki, to należy ją zmieniać, ale zwykle tradycja powinna być poddana człowiekowi, żeby można było czerpać z niej inspirację.

Są w naszym społeczeństwie tradycje, które powinny być zmienione, na przykład, jeżeli kobieta zmarła w połogu, to nie mogła być pochowana w tej samej miejscowości. Trzeba było ją zawieść do innej wioski, albo pochować w specjalnie wydzielonym miejscu. W Gruzji uważa się, że kobiety żyjące w górach bardzo cżęsto stawały się ofiarami. Ale ogólnie w moim kraju, mówił Arabuli, bardzo poważa się kobiety, między innymi nie można się przy nich kłócić, ale np. kobiety mają już prawo aby walczyć o swoją godność.
Ale były też wyjątki. W mojej wiosce mogli mieszkać ze sobą kobieta i mężczyzna przez rok bez ślubu.

Ze starych tekstów, wierszy, podań pisanych kilkas stuleci utemu, kiedy nie istniała cenzura, a teksty nie były w większości podpisane możemy się dowiedzieć z nich bardzo wielu ciekawych rzeczy. Wiele osób nie umiało wtedy czytać i pisać, stąd w tamtym rejonie rozwinęła się powszechna tradycja ustna, umiejętność opowiadania i przekazywania sobie różnych podań, wierszy, pieśni przy pomocy poetyckiego języka. W tym rejonie nie było szlachty więc ludzie nie bali się, mając podobną pozycje społeczną mówić prawdy. A z pośród nich wyróżniali się ludzie, którzy potrafili wypowiedzieć się w języku poezji.



Podstawową i główną tradycją i zasadą w Gruzji jest gościnność. Przy stole powinieneś ugościć nawet swojego największego wroga, np. zabójcę bliskiej ci osoby.

Pytanie Iriny Teselashvili: „Podobno w Gruzji istnieli w Pana rejonie specjaliści od trepanacji czaszki, tylko przy użyciu noża i alkoholu.  Potem wsadzali delikwenta na konia i wozili go ponad półtora kilometra, tak, e potem nic nie pamiętał?

Arabuli odpowiada: Podania mówią, że jeszcze w latach pięćdziesiątych robiono takie zabiegi, a  jeden z najwybitniejszych Niko Gelika zoperował i uratował w ten sposób od nowotworu mózgu ponad czterysta osób?”Ale zmarł bardzo głupio, bo zaniedbał chore kolano.

 

Irina Teselashvili i Giorgi Arabuli

Na koniec padło najważniejsze pytanie tamtego spotkania: "Czym jest dla Pana poezja i samo pisanie?

Arabuli: Alegoria, metafora musi się "odleżeć" w wierszu, tak aby nabrała oczekiwanegoi znaczenia. Pomimo tego, że dość sceptycznie podchodzę do publikacji swoich wierszy, jeszcze nie natrafiłem na redaktora, który chciałby coś zmienić w moim wierszu.  Przy okazji utrwalam w swojej poezji tradycję mego regionu, powtarzając wersy, tak aby nie można było ich zapomnieć. Uważam, że poezja pozwala na zadawanie otwartych pytań, a próba odpowiedzi na te pytania: co to jest miłość, co to jest życie, śmierć, starość, przemijanie należy do poety.
Ostatnie pytanie dotyczyło, tego: "Czy ludzie w Pańskim regionie nadal mówią tam poezję"?
- Tak, odpowiada twierdząco Atabul, nadal jest aktualna, a ludzie z tego regionu walczą ze sobą na wiersze: zasadą jest:
- jak najszybciej odpowiedzieć na wiersz przecwinika
- nie podpisywać tekstu, tak aby można było coś do niego dopisać!

Zobacz nagrany film na kanale Youtube.com

 

Zdjęcia: Rafał Kmorowski

Relacja, zdjęcia: GLK
















 

 

 

 




Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się