Nocny stolik 3. Wacław Holewiński: Dzień bez przeczytania stu stron to dzień stracony
Wacław Holewiński, czołowy polski prozaik, autor cenionych powieści historycznych i Współtwórca "Przedświtu", jednego z największych wydawnictw drugiego obiegu, opowiada o czytelniczych zachwytach i rozczarowaniach, miłości do Williama Faulknera, strachu przed wracaniem do ukochanych autorów sprzed lat, znaczeniu tłumaczy i… czytaniu słowników jak powieści.
Co pan teraz czyta?
Mam w plecaku książkę Josefa Škvorecký'ego "Wszyscy ci wspaniali chłopcy i dziewczyny" w tłumaczeniu Andrzeja Jagodzińskiego. Potem sięgnę po "Arystokratę ducha" o Klemensie Szeptyckim. Wszyscy wiemy o dwóch Szeptyckich, ale był też trzeci – Klemens, który został błogosławionym Kościoła. To moje dwie najbliższe lektury.
Škvorecký'ego mi polecano. To rzecz o filmowym środowisku z Czech.
Tak, to wspomnienia o filmie. Przeczytałem już jedną trzecią i mogę z czystym sumieniem polecić. Właśnie skończyłem też wydaną w Karcie książkę Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu, którą przełożył Bogumił Luft. Zapis dzienników i wspomnień, opowiadających najnowszą historię Rumunii. Bardzo ciekawa.
Czyta pan głównie literaturę środkowoeuropejską, i to non-fiction.
Tak się złożyło, przypadek. Dostaję mnóstwo książek z racji pracy w radiu. Wczoraj przyszło ich pięć pocztą. Czytam też dużo prozy. Dzień bez przeczytania stu stron to dzień stracony.
Musi pan skończyć, gdy już pan zacznie?
Przez lata kończyłem, teraz już nie. Często już po 60 stronach odkładam książkę, bo czuję, że szkoda czasu. Mam w domu 10-12 tysięcy książek, to straszliwa ilość i już wiem, że wszystkich nie przeczytam.
Co pomaga panu w selekcji? Renoma wydawnictwa?
Znaczenie ma przede wszystkim autor oraz często tłumacz. Ponieważ ze swojej działalności wydawniczej znam niemal wszystkich w środowisku pisarsko-translatorskim, wiem, że jak coś przekładają tacy tłumacze jak Andrzej Jagodziński albo Michał Kłobukowski, to mogę założyć, że nie tracą czasu na przekład niedobrych rzeczy.
Czytałem ostatnio Zero K Dona DeLillo w przekładzie Michała Kłobukowskiego. Faktycznie znakomita rzecz.
Są tłumacze, którzy sami wybierają sobie książki i Michał Kłobukowski do nich należy. A co do pisarzy, to nawet te najlepsze nazwiska potrafią zawodzić. Są autorzy, których cenię i lubię, a mimo wszystko też odkładam ich książki po kilkudziesięciu stronach, bo rzecz okazuje się nie do czytania.
Ostatnie zachwyty?
Mam coraz mniej zauroczeń. W młodości zachwycałem się wieloma książkami, pochłaniałem je setkami, tymczasem dzisiaj boję się nawet wracać do niektórych z nich.
Kto pana rozczarował po latach?
Boję się sięgnąć po Dostojewskiego, którego kocham. Tak samo boję się wrócić do Hessego, którego uwielbiałem mając lat 19. Pierwszą jego książkę, która przeczytałem i do dziś najwyżej cenie, Demiana, dostałem od mojego przyjaciela, kompozytora Michała Lorenca. Boję się sięgnąć też po Bułhakowa. Natomiast co do zachwytów, to najwięcej miłych niespodzianek sprawiają mi ostatnio czescy pisarze, których nie znałem.
Coraz rzadsze zachwyty to kwestia wybredności, czy bardziej tego, że białych plam na mapie literatury zostało panu niewiele?
Jedno i drugie. Dzisiaj już dosyć szybko potrafię ocenić, czy dana książka niesie ze sobą wartości, które są w stanie mnie poruszyć. I coraz rzadziej mam poczucie, że czegoś w literaturze jeszcze nie widziałem.
Ma pan jakieś fascynacje, które nie przetrwały próby czasu?
Gdybym dzisiaj miał czytać Steinbecka, to pewnie byłbym rozczarowany. Czytałem parę lat temu jego mniej znaną książkę, Podróże z Charleyem. To było straszne, bardzo słabe. A pamiętam, że w młodości Grona gniewu zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
Podróże z Charleyem to specyficzna książka. Reportaż z podróży, w czasie której ponoć Steinbeck mocno zmagał się z problemem alkoholowym i wiele rzeczy zmyślił, żeby cokolwiek napisać.
Nie wszystko trzeba wydawać, nawet wybitnych pisarzy. Próbuje się po latach publikować rzeczy, których często sami autorzy nie chcieli publikować. To jest niedźwiedzia przysługa w stosunku do zmarłych twórców.
A jeśli coś ma naprawdę wartość?
Powinniśmy uszanować wolę pisarza. Wiem, że teraz padnie koronny argument o Maksie Brodzie, który wbrew ostatniej woli Franza Kafki nie spalił jego rękopisów. Ale z drugiej strony wszyscy wiemy jak to działa: pisarz ma renomę i znane nazwisko, więc gwarantuje sprzedaż, rodzina chce skorzystać, wydawca chce skorzystać i drukuje się różne dziwne rzeczy. Sztandarowy przykład to Marek Hłasko i jego „odnalezione” powieści. To są tak niedobre rzeczy...
Pełna zgoda. Jego młodzieńczych wprawek nie da się czytać na poważnie.
Rozumiem, że to może być ważne dla specjalistów, ale pokazywanie tego szerokiemu gronu czytelników nie służy pisarzom.
Miał pan jakieś wstydliwe lektury, które w młodości czytał pan z wypiekami na twarzy?
Zawsze bardzo interesowałem się historią. Jestem z rocznika 1956, więc jako dziesięciolatek czytałem całą serię tzw. książek z tygrysem [Biblioteka Żółtego Tygrysa, seria historyczna wydawana przez Ministerstwo Obrony Narodowej w PRL od 1957 r. – przyp. red.]. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo to było propagandowe. Oczywiście niosło to także pewną wiedzę, ale dziś widzę, że miało to w dużej mierze ukształtować młodych ludzi ideologicznie.
Co pan jeszcze czytał jako dziecko?
Ponieważ moja mama jest językoznawcą, to miałem dziwną inklinację do sięgania po słowniki.
Przeglądał je pan?
Nie, czytałem jak powieści. Fascynował mnie język. Później czytałem wiele słowników pisarzy, to w ten sposób sam kształtowałem swój gust literacki. Trafiałem tam na tytuły i autorów, co do których czułem, że mogą mnie zainteresować.
Ktoś w domu podsuwał panu książki?
Nie, raczej nie. Starsza siostra studiowała polonistykę. Któregoś dnia wziąłem jej spis lektur, a gwarantuję, że polonistyka w latach 70. to była inna polonistyka niż dzisiaj i studenci musieli czytać nieporównanie więcej. I wtedy się okazało, że mniej więcej 80 proc. tych lektur miałem już przeczytanych, a byłem jeszcze w szkole średniej. Potem na studiach prawniczych miałem przyjaciela, z którym ścigaliśmy się w czytaniu. Zaczęliśmy chodzić na wykłady Tomka Burka w Towarzystwie Kursów Naukowych, później zresztą się z nim zaprzyjaźniliśmy i przeszedłem z nim na ty. Miałem od kogo się uczyć.
Rodzice czytali?
Ojciec był naukowcem od nauk technicznych, w zasadzie nie czytał beletrystyki. Za to mama ogromnie dużo. To dzięki niej dosyć wcześnie miałem możliwość czytania książek zakazanych w Polsce. Jako szesnastolatek przeczytałem Archipelag GUŁag Sołżenicyna w całości. I całą masę emigracyjnych pisarzy polskich.
Najważniejszy pisarz-dysydent?
Władimir Bukowski. Pamiętam jak wstrząsające wrażenie na mnie zrobiło jego I powraca wiatr. Być może to wynika z jego postawy życiowej, a nie tylko z literatury. Z polskich emigrantów to Herling jest dla mnie najważniejszym pisarzem. Bardzo żałuję, że go nigdy nie poznałem. Zaczynałem przygodę z jego twórczością od książek poświęconych łagrom, o których słuchałem w domu, bo przeszedł je także mój dziadek. Dlatego były to dla mnie niemal prywatnie historie. Ale pytał mnie pan o ostatnie fascynacje, to mam jedną rzecz.
Słucham.
Sprzed pół roku. Trójksiąg Józefa Łobodowskiego (powieściowa trylogia Komysze, W stanicy i Droga powrotna wydane przez lubelską oficynę Test w kwietniu 2018 r. – przyp. red.). Znałem publicystykę Łobodowskiego, natomiast ten trójksiąg opowiadający o Polakach żyjących w Rosji od roku 1918 to było dla mnie niezwykłe odkrycie.
Łobodowski za życia był bardziej znany jako poeta dwóch języków: polskiego i ukraińskiego.
On zaczynał od poezji i chyba był największym piewcą kultury ukraińskiej. Natomiast jego powieści też są absolutnie wyjątkowe. Druga fascynacja to Nadberezyńcy Floriana Czarnyszewicza – powieść, która dzięki profesorowi Maciejowi Urbanowskiemu niejako wróciła do obiegu literackiego. Co ciekawe, czytałem inne książki Czarnyszewicza i były słabe, a Nadberezyńcy to wybitna, wielka powieść.
Czasem tak się zdarza, że jedno arcydzieło w życiu musi wystarczyć. A gdyby jeszcze tak cofnąć się do młodości, to jacy autorzy byli dla pana kluczowi?
Bardzo wcześnie zacząłem sięgać po poważne książki. Miałem czternaście lat, kiedy czytałem Rabelais’go i Dostojewskiego. W roku 1982 w osiem dni, to niewiarygodne, ale tak było, przeczytałem W poszukiwaniu straconego czasu Prousta (miałem wówczas sporo czasu, leżałem w szpitalu, do którego wyciągnięto mnie z internowania). Ale potrafiłem też doznawać olśnień w wieku późniejszym. Kiedy trafiłem w 1984 r. do więzienia na Rakowieckiej za swą działalność polityczną – miałem wtedy 28 lat – to w trudnym dla mnie momencie i dziwnym miejscu odkryłem Eliasa Canettiego.
Od czego się zaczęło?
Auto-da-fé było dla mnie niezwykłym odkryciem. Przeczytałem później wszystko co było można z Canettiego.
Jak było ze szkolnymi lekturami?
Czytałem wszystko od dechy do dechy. Na wspomnianej Rakowieckiej wróciłem też do wielu klasyków. Tam przeczytałem całego Żeromskiego. Znów miałem sporo czasu... Ku mojemu zaskoczeniu masa książek Żeromskiego okazała się nie do czytania. Wracać można do Ludzi bezdomnych, ale takie rzeczy jak Wiatr od morza, Duma o hetmanie, Walka z szatanem to bolesne doświadczenie. Język już nie ten i po prostu nic nie przystaje do naszej rzeczywistości. A generalnie lubię Żeromskiego, to nie jest pisarz, którego ot tak sobie lekceważę. Chętnie też bym wrócił do Andrzeja Struga, ale się boję. Do Wacława Berenta tak samo.
Na studiach czytałem Próchno Berenta i niestety bardzo się zestarzał jego język modernistyczny. Natomiast Strug jak najbardziej, można śmiało czytać np. Dzieje jednego pocisku czy Fortunę Kasjera Śpiewankiewicza. A Popioły Żeromskiego?
Nie zrobiły na mnie wrażenia nawet za pierwszym razem.
Ja mam słabość do tej powieści, może to przez ekranizację Wajdy. Czyta pan współczesną literaturą polską?
Boję się czytać, bo często mam poczucie straty czasu. Nie chcę wymieniać nazwisk, bo to wielu z moich kolegów, ale obawiam się przede wszystkim błędów faktograficznych. Błędów kompromitujących, zwłaszcza jeśli chodzi o historię. Gdy trafiam na nie, to nabieram złego stosunku do książki, a staram się czytać z życzliwością.
Reportaż i non-fiction pana interesuje?
Czytam choćby dlatego, że moja praca w radiu mnie do tego obliguje. Chętnie zaglądam do książek o górach, bo sam byłem taternikiem. Czytam też reportaże i eseje o kulturze. Czasami po to, by skonfrontować to, co sam zobaczyłem. Na przykład interesuje mnie Kurdystan, bo sam zrobiłem po Turcji dziesięć tysięcy kilometrów. Spałem na dachach kurdyjskich domów…
Czyta pan w innych językach?
Nie, po polsku mi wystarcza, choć czasem spoglądam na jakość przekładu. Jestem pasjonatem sportu i na przykład kiedy ktoś pisze o koszykówce, i tłumaczy strzał zamiast rzut, to mnie to wyprowadza z równowagi.
Co poleciłby pan ze sportowych książek?
Zdarza mi się czytać biografie i książki pisane przez sportowców, i stwierdzam, że jest mało książek tak ciekawych jak książka Andrzeja Iwana.
Spalony. Wywiad-rzeka przeprowadzony przez Krzysztofa Stanowskiego.
Andrzej Iwan to facet, który dotykał dna. Być może dlatego to była tak ciekawa książka, bo sport nie był w niej tak naprawdę najważniejszy. Jak pan widzi spektrum moich lektur jest bardzo szerokie.
Science-fiction?
Nie moja bajka. Czytałem ze dwie książki Philipa K. Dicka, a Stanisława Lema tylko jedną – Astronautów, jak twierdzą znawcy jego twórczości, jedną z gorszych.
Literatura pisana przez kobiety?
Staram się nie robić tego rodzaju rozgraniczeń. Jeżeli jest to dobra książka, to w ogóle nie ma to dla mnie znaczenia. Czytałem niedawno historyczną powieść Sofii Oksanen z Estonii – bardzo dobra literatura. A na przykład dorobek Carson McCullers to jedno z najwybitniejszych zjawisk w literaturze
Najlepszy pisarz erotyczny?
Philip Roth, zdecydowanie.
A ze starszych rzeczy?
Markiz de Sade.
Skoro wspomniał pan o Philipie Rothie, to przejdźmy do Nobla. Kto z wielkich został niesprawiedliwie pominięty według pana?
Milan Kundera.
Wciąż żyje.
Tak, ale w moim odczuciu ma małe szanse, że go docenią. Cieszę się, że Nobla dostał jeden z moich ukochanych pisarzy - Mario Vargas Llosa. Każdą z jego książek czytam z fascynacją. A ogólnie z noblistów najbardziej cenię Williama Faulknera, to chyba był w ogóle najwybitniejszy prozaik w historii. Niektórych noblistów – zwłaszcza tych z ostatnich lat – po prostu nie znam. I chyba niekoniecznie chcę znać.
Po tym jak w 2017 r. Nobla dostał Kazuo Ishiguro, to sam już nie wiem w jakim kierunku ta nagroda zmierza. Co pan sądzi o wyróżnieniu dla Boba Dylana sprzed dwóch lat?
Absolutne nieporozumienie. Jakiś absurd, choć żeby było jasne – lubię Dylana jako pieśniarza.
Czy jest jakaś nagrodą, którą pan najbardziej ceni i uznaje za dobry kierunkowskaz dla czytelników?
Tak, nagroda imienia Józefa Mackiewicza (śmiech).
To się nie liczy, bo pan jest w jury.
Dobrze, że jest wrocławski Angelus. Niezależnie od paskudnej historii z wykurzaniem Krzysztofa Masłonia z jury, było sporo dobrych nazwisk, które dostały to wyróżnienie. Problem z nagrodami w Polsce jest taki, że namnożyło się ich bardzo wiele, a jednocześnie przenoszone są na nie podziały polityczne. To jest rzecz fatalna. Często są to nagrody środowiskowe, które mogą dostać tylko „swoi”. Jeszcze inną rzeczą jest to, że nie są one zbyt wysokie pod względem finansowym.
Jak pan odpoczywa od liter?
Czytanie nigdy mnie nie męczy. Specjalnie nie jeżdżę do pracy samochodem, a dojeżdżam z mojej Radości. To część Warszawy, ale jednak kawałek od centrum, więc zanim dotrę do Polskiego Radia, mija 50 minut, które wykorzystuję na czytanie. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym gdzieś pojechać i nie czytać.
Co pan zabierze na urlop?
Nie wiem jeszcze, ale z pewnością niejedno opasłe tomiszcze.
rozmawiał Marcin Kube