Bruno Schulz Festiwal, Wrocław 2017

Bruno Schulz Festiwal, Wrocław 2017

Relacje z Bruno Schulz. Festiwal – dzień siódmy

Udostępnij

Poezja i muzyka mogą iść w parze. Siódmy dzień Bruno Schulz. Festiwal to udowodnił. Na scenie w klubie Proza wystąpił Wojciech Brzoska z akompaniamentem Łukasza Marciniaka (gitara elektryczna) i Marcina Markiewicza (trąbka). Chwilę później śpiewająco opowiedział o swojej autobiografii „Nieprzysiadalność” Marcin Świetlicki. Jego rozmowa z Rafałem Księżykiem przeplatała się z koncertem zespołu M-3 w składzie: Michał Wandzilak (instrumenty klawiszowe), Maciej Sadowski (kontrabas) i… Marcin Świetlicki (wokal).

Melorecytacyjny wieczór zapowiedział Marcin Baran, dyrektor programowy Bruno Schulz. Festiwal, zauważając, że muzyka wzmacnia przekaz poety. Przekaz może wzmacniać też jego ubiór – Wojciech Brzoska zaprezentował się bowiem w koszulce z portretem Charlesa Bukowskiego. Jako pierwsi mieliśmy okazję usłyszeć występ tria Brzoska-Marciniak-Markiewicz, który momentami przypominał najbardziej rockowy z rockowych koncertów. Pierwszy raz także Wojciech Brzoska – do czego sam się przyznał – padł na kolana przed publicznością. Na początku grudnia ukaże się debiutancka płyta tej trójki, na której część utworów dotyczy innych artystów, między innymi Patti Smith (czyżby Wojciech Brzoska był bratnią duszą Wojciecha Waglewskiego?). Później Brzoska, Marciniak i Markiewicz zeszli ze sceny, ale nie za daleko…



Druga część wieczoru odrobinę zdziwiła uczestników. Na przodzie sceny pojawili się Marcin Świetlicki i Rafał Księżyk, w tle – Michał Wandzilak, Maciej Sadowski… i mikrofon wokalowy, który był miejscem ucieczki Świetlickiego przed najszczerszymi pytaniami. Wydarzenie rozpoczęło się, kiedy poeta nałożył okulary, stanął przy mikrofonie i zaśpiewał „Parasolki”, pierwszą piosenkę z debiutanckiej płyty Świetlików.

A później Rafał Księżyk zadał pytanie – i taki schemat powtarzał się do końca spotkania. Pierwszym tematem były emocje, które pojawiły się po stu godzinach rozmów autorów. Dla Marcina Świetlickiego były to dobre i złe uczucia; po wydaniu „Wierszy zebranych” stwierdził, że „pora umierać”, po „Nieprzysiadalności” więc „pora umierać tym bardziej”. Mimo ponad sześciuset stron, które liczy sobie publikacja, dużo tematów zostało przemilczanych, ale nie ma w „Nieprzysiadalności” kłamstw. Pojawiają się natomiast „podkoloryzowania” – wtedy, kiedy autorzy rozmawiają o młodości Świetlickiego, inaczej bowiem dawne czasy pamiętają rodzice, a inaczej on, czego przykładem jest zdjęcie na początku książki – mała istota w wózeczku to według poety on sam, a nie, jak uważa rodzina, jego siostra. „Nieprzysiadalności” towarzyszy uczucie nostalgii. Marcin Świetlicki wspomina dawne czasy, ludzi, miejsca. Od mentorów, takich jak Jerzy Skarżyński, po wydawców, na przykład Artura Bursztę. Na końcu książki nie pojawia się indeks osób, co autor skomentował jako „świadomy zabieg”. Marcin Świetlicki przyznał też, że najbardziej obawiał się reakcji swoich byłych kobiet na tę publikację. Jak się okazało – niepotrzebnie. Była żona tak bowiem skomentowała fragment o sobie: „Jako historyk nie zgadzam się, ale jako czytelnik tak, bo to jest literatura”. A gdy rozmowa schodziła z głównego toru, publiczność nawoływała do złagodzenia obyczajów za pomocą muzyki.
Nie mogło więc także zabraknąć rozmowy na ten właśnie temat. Rafał Księżyk uznał, że proporcje poezji i muzyki w życiu Świetlickiego wynoszą 50:50, co ten natychmiast obalił, mówiąc, że 51:49 – ale co przeważa, to już tajemnica. Dużo tekstów piosenek Świetlików powstało w ramach improwizacji. Czasami dochodziło do nich w trakcie koncertów, co skończyło się wzburzeniem pewnej pani: „Był pan pijany, nie śpiewał pan swoich tekstów”. Dlatego też Świetlicki uważa się za muzyka jazzowego. Wrocławska publiczność sprzyjała trudnym wyznaniom (mimo że nie ma w swoim mieście hejnału): dowiedzieliśmy się na przykład, że poecie podobają się ostatnie piosenki Morrisseya i Grzegorza Turnaua (to niechybnie znak, Marcin Świetlicki się starzeje). A co jeszcze lubi poeta? Na pewno podwójnego Jacka Danielsa z jedną kostką lodu i Audrey Hepburn.
Wtorkowy wieczór mógłby trwać i trwać. Poczucie humoru Marcina Świetlickiego wszystkich zgromadzonych na zatłoczonej sali w Prozie. Do rozmowy dołączali się muzycy, wtrącając swoje uwagi i przekomarzając się z poetą. Kolejny raz na Bruno Schulz. Festiwal byliśmy świadkami show tworzonego przez artystów, do którego swoje dokładała widownia, rzucając uwagami z offu. Na słowach się zresztą nie skończyło – w pewnym momencie na scenę wszedł Marcin Markiewicz z trąbką i dołączył do zespołu M-3, ku uciesze i widowni, i Marcina Świetlickiego. Ten dzień udowodnił, że granice między literaturą i muzyką są prawie niewidoczne.

Maja Szyma

fot. Max Pflegel

 


Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się